Rozmowa z dr Agnieszka Bógdał-Brzezińska, wykładowcą Zakład Historii i Teorii Stosunków Międzynarodowych.
Pracuje pani nad książką traktującą o wpływie chorób na decyzje polityczne. Temat rzeka. Od czego zaczniemy?
Może od uzmysłowienia czytelnikowi, że proces decyzyjny w polityce, zwłaszcza w polityce zagranicznej, jest mniej automatyczny, mniej zależny od sytuacji wewnętrznej, niż nam się wydaje. Zależy po prostu od człowieka. Hans Morgenthau, jeden z klasyków myśli politologicznej z obszaru stosunków międzynarodowych, już w latach 40. ubiegłego wieku stworzył teorię zwaną realizmem politycznym. Według niego jednostka wywiera znacznie mniejszy wpływ na politykę, niż sama by tego chciała. Jako przykład podawał postać premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina, który próbując za wszelką cenę utrzymać pokój w Europie, negocjował z Hitlerem i odwoływał się do swojego poczucia moralności indywidualnej jako do motywacji, której próbował sprostać jako polityk.
Wydaje się, że kompletnie nie nadążał za rzeczywistością.
Morgenthau tłumaczył, że Chamberlain poniósł porażkę, ponieważ nie uwzględnił faktu, że moralność indywidualna nie ma nic wspólnego z moralnością polityczną. Jeśli wsłuchamy się w te słowa, to gdzieś tam brzmi pogląd Machiavellego zawarty w „Księciu”.
Cat-Mackiewicz pisał, że najgorsze, co można zrobić, to oddać się pod władzę ludzi emocjonalnych.
Na pierwszy rzut oka może się tak wydawać, tylko jak wejdziemy w szczegóły i zaczniemy analizować krok po kroku decyzje niektórych naszych polityków, szybko się okaże, że ci, którzy są wyznawcami poglądu Machiavellego czy Morgenthaua, i tak potykają się o własną osobowość albo – co jest tematem moich badań – o stan zdrowia. Pragną działać racjonalne, ale jednak pod presją czasu albo pod wpływem przedłużającej się niedyspozycji podejmują ostatecznie decyzje nieracjonalne.
Jakie choroby miały największy wpływ na nasze losy w ciągu – powiedzmy – ostatnich 200 lat?
Myślę, że dobrym obszarem do podawania takich przykładów jest wiek XVIII. Może zacznę od kilku przykładów w skali makro. Epidemie wywarły często bardzo duży wpływ na niektóre kampanie wojenne, co niosło za sobą konkretne skutki dla stosunków międzynarodowych. Na myśl przychodzą mi cztery takie choroby. Pierwszą jest ospa. Jak pokazują źródła, ospa pojawiła się w Europie około VI w. n.e., ale w okresie średniowiecza nie była dominującą epidemią na naszym kontynencie. Stała się nią dopiero w wieku XVIII. To właśnie ospa zdziesiątkowała Bourbonów, eliminując na początku wieku bezpośrednich spadkobierców Ludwika XIV.
Wszystko, co zapisane w gwiazdach, nagle się rozsypuje.
I doprowadza do sytuacji, kiedy po śmierci Ludwika XIV mamy we Francji regencję, gdyż następny w kolejności do tronu jest pięcioletni Ludwik XV. Paradoks dziejów związanych z tą chorobą polega też na tym, że i on po latach zapadnie na tę samą dolegliwość. Czy to jest dobre dla państwa? Oczywiście, że nie, bo Francja w tamtym czasie to kraj o statusie hegemona europejskiego i żeby ten status utrzymać, trzeba, by rządził nią polityk do tego przygotowany.
Inny przykład?
Habsburgowie w 1740 r. na skutek śmierci cesarza Karola VI, czołowego przedstawiciela linii, stracili tzw. główną gałąź dynastyczną. Władca udał się na polowanie, jadł pieczeń oraz potrawkę z grzybów, a ponieważ już od dłuższego czasu chorował na drogi żółciowe, okazało się, że owa potrawka doprowadziła w ciągu sześciu dni do jego śmierci. Nie mając męskiego potomka, cesarz rozpaczliwie szukał wszelkich sposobów medycznych, które mogłyby go utrzymać przy życiu jeszcze przez jakiś czas, ponieważ bał się, że jeśli umrze, plotka o tym, że został otruty, zaciąży nad przyszłością dynastii Habsburgów.
Co mogłoby zdestabilizować państwo.
Zażądał, żeby lekarze zrobili mu bardzo dokładną sekcję zwłok. Na jej podstawie wiemy dziś, że prawdopodobnie faktycznie było to zatrucie grzybami, ponieważ wątroba była w stanie zapalnym, podobnie żołądek, a w pęcherzu żółciowym znaleziono duży kamień wielkości gołębiego jaja. I to prawdopodobnie było główną przyczyną śmierci cesarza, która wywołała gwałtowny zwrot w polityce dynastycznej. Umiera przedstawiciel linii głównej i pozostaje kwestia sukcesji. Jak wiemy z dziejów, będzie to rzutować na próbę zajęcia Śląska przez Fryderyka II.
Kompletny brak empatii.
Tak jest. W grudniu 1740 r., a więc dwa miesiące po śmierci Karola, Fryderyk, który jest mistrzem świata w rozgrywaniu strategii europejskiej, wie, że dziedziczka tronu austriackiego, córka Karola Maria Teresa, po pierwsze jest w zaawansowanej ciąży, po drugie nie ma żadnego doświadczenia w panowaniu, po trzecie jest nieuznawana przez część elektorów Rzeszy jako dziedziczka tronu austriackiego. I tak widzimy, jak kwestie zdrowotne znów się przekładają na stosunki międzynarodowe. Śląsk zostaje utracony, po stronie austriackiej zostaje tylko część cieszyńska i jeszcze jakieś drobiazgi. To zaciąży w następnych dekadach na kondycji gospodarczej imperium. Austria habsburska gwałtownie obniża swoją rangę międzynarodową. A dzieje się to w czasie, kiedy Europa Zachodnia zaczyna traktować ekonomię jako bardzo istotny komponent potęgi.
I wszystko to przez grzyby?
Można tak powiedzieć. Ale mieliśmy mówić o ospie. Maria Teresa, dziedziczka Karola VI, była kobietą, którą ja chętnie porównuję do Gomułki. Gomułka, jak wiemy, był człowiekiem, który wszystkiego, co istotne w polityce, nauczył się sam. Maria Teresa też musiała wejść w rolę samouka i wiedzę o działaniach politycznych wypracowywać sobie na bieżąco. Do tego przez pierwszych 20 lat swego panowania była nieustannie brzemienna.
Twarda babka
Kiedy się przeanalizuje to, co potrafiła w tej sytuacji osiągnąć Maria Teresa, można być pełnym podziwu. Powiedziałabym, że niejeden mężczyzna w jej sytuacji mógłby mieć problem z poradzeniem sobie. Maria Teresa urodziła w tym czasie 16 dzieci. Przeżyło do wieku nastoletniego 13. Niestety, kilkoro umarło na ospę, która miała znaczenie dla selekcji naturalnej, ale przecież była to dynastia bardzo dotknięta skutkami bliskich małżeństw zawieranych pomiędzy kuzynami. Można powiedzieć, że ta naturalna selekcja była nawet potrzebna, bo już wcześniej, na przykład na przełomie XVI i XVII w., hiszpańska linia Habsburgów, a później również linia austriacka, wykazywała przejawy patologii genetycznych związanych z bliskim pokrewieństwem małżonków, np. słynna habsburska warga – prognatyzm żuchwy.
Krzyżowanie się w obrębie rodzinny osłabiło na tyle genetykę, że…
…można powiedzieć, że to ospa z pewnością ujawniała słabość genetyczną, ale ja będę przewrotnie bronić myśli, że raczej w ten sposób dokonała się selekcja naturalna, która wyeliminowała słabe jednostki. Wzmocniło to dynastię na przyszłość.
Ale jednocześnie osłabiło państwo.
Owszem, ale przecież nie chorowali wyłącznie Habsburgowie. Ospa była plagą XVIII w. Mówi się, że wpłynęła na przebieg wojny siedmioletniej. Ale nie mówmy tylko o niej. Taki na przykład tyfus towarzyszący rosyjskiej kampanii przeciwko Turcji na Bałkanach przedłużył wojnę o rok.
W jaki sposób?
Już mówię. Do władzy w Rosji w 1825 r. doszedł Mikołaj I – cesarz, którego historiografia czasami nazywa „żandarmem Europy”. Był żołnierzem, oficerem, ale nie miał doświadczenia wyniesionego z pola bitwy. W związku z tym, gdy w 1827 r. Turcja wypowiedziała wojnę Rosji, cesarz miał nadzieję, że ta wojna szybko się zakończy. Cóż się okazało? Co prawda Rosjanie przeszli przez Dunaj, ale gdzieś na terenie dzisiejszej Bułgarii zaczęli masowo umierać na tyfus. W rezultacie pierwszy rok kampanii skończył się fiaskiem, ponieważ armia była zdziesiątkowana. Car miał na tyle zdrowego rozsądku, że wycofał resztki swych sił i zaplanował drugą kampanię, która toczyła się już w lepszych warunkach – bez choroby w tle – i zakończyła sukcesem.
Cholera…
To osobny rozdział. Z historii Polski pamiętamy, że cholera towarzyszyła powstaniu listopadowemu. Umarł na nią namiestnik Królestwa Polskiego Konstanty Pawłowicz Romanow. Cholera osłabiła siły rosyjskie i trochę przedłużyła czas trwania powstania. Pozycja Rosji, która nie mogła sobie poradzić z Polakami walczącymi o niepodległość, była wtedy pochodną tego, jak mocno epidemia zdziesiątkowała szeregi ich armii.
Mówiliśmy do tej pory o sytuacjach, kiedy zaraza krzyżowała plany działań całych dynastii, państw. Czy znane są przypadki, że choroba kierowała poczynaniami poszczególnych władców i polityków?
Owszem. Może tym razem zacznę od przykładu trochę bliższego nam w czasie. Myślę o prezydencie Stanów Zjednoczonych Franklinie Delano Roosevelcie. Chorował na polio, do którego dołączyły niewydolność krążenia, częste infekcje płuc – przypadłość osób siedzących na wózkach inwalidzkich – oraz zaniki pamięci. Współczesna diagnoza z 2004 r. sugeruje, że rozwinęła się u niego encefalopatia wątrobowa, co oznaczało, że jego mózg był zatruwany przez toksyny, których organizm nie był w stanie wydalić. Jak wspominają uczestnicy konferencji jałtańskiej, na początku 1945 r. Roosevelt był skłonny zgodzić się na niemal wszystkie propozycje przedstawione przez stronę rosyjską.
Stalin o tym wiedział?
Trudno powiedzieć. Fakty są takie, że kiedy spojrzymy na fotografię zrobioną w Jałcie, to widzimy człowieka o katatonicznym wyrazie twarzy. O martwym, pozbawionym mimiki obliczu. To jeden z objawów niedotlenienia mózgu, które towarzyszy encefalopatii. Gdybym miała pokazać, w jaki sposób czynnik zdrowotny może mocno zaciążyć na budowaniu porządku międzynarodowego, to podałabym jego przykład. Od początku 1945 r. było widać, że Roosevelt nie jest już w stanie zamaskować swoich dolegliwości. I że podejmuje decyzje bardziej siłą rozpędu niż siłą woli.
Wykończył imperium brytyjskie i sprawił, że zamieniło się miejscem z amerykańskim. Całkiem nieźle jak na katatonika.
To nie był jego cel. Był przekonany, że Amerykanie i tak zajmą pozycję chylącego się ku upadkowi imperium brytyjskiego, natomiast bardziej zależało mu na kontroli stosunków z Rosją. Tę kontrolę postrzegał jako uzgadnianie możliwie detaliczne wszelkich stanowisk istotnych dla Stalina oraz trzymanie strony rosyjskiej na krótkim pasku. W związku z tym, że Roosevelt skupiał się na czynniku rosyjskim, to wszystkie inne rzeczy traktował jako nieistotne. Czy zatem tworzył porządek racjonalny?
Ta krótka smycz dopuściła Rosjan aż do Łaby.
Tę krótką smycz bardzo krytykował następca Roosevelta, Harry Truman. Jako dyletant w sprawach międzynarodowych miał takie zdroworozsądkowe podejście do oceny jego poprzednika. Truman uważał, że popełniono wiele błędów, aczkolwiek głośno tego nie wypowiadał, bo sam był dyletantem. Z perspektywy współczesności uważam, że Truman miał rację.
Polityka Roosevelta była więc wynikiem choroby. Znamy przykłady ludzi, którzy rządzili wbrew niej?
Casusem tego, jak człowiek może z uporem realizować swoje cele polityczne, będąc u steru władzy, jest Józef II Habsburg, syn Marii Teresy. Zdawał sobie sprawę z tego, że Austria nie nadąża z rozwojem za resztą Europy i że konieczne są reformy. Reformy te próbował zrealizować w niezmiernie krótkim czasie, zaledwie ośmiu lat swojego panowania. I w tym czasie przez około półtora roku sprawował władzę, będąc śmiertelnie chorym. Można sobie zadać pytanie, jak to robił, a przede wszystkim – jakie niosło to za sobą konsekwencje.
Dla jego psychiki?
Tu należałoby się odwołać do obserwacji poczynionych przez dyplomatów europejskich. Najczęściej mówiło się, że cesarz się zapracowuje, że doprowadzi się do ruiny i do przedwczesnej śmierci oraz że będzie to rzutowało na jedność państwa. W 1788 r. cesarz zmuszony był poprzez zawarty wcześniej sojusz z Rosją wypowiedzieć wojnę Turcji. Gdy na tę wojnę wybrał się osobiście w roli naczelnego wodza, okazało się, że po mniej więcej pięciu miesiącach kampanii nabawił się, jak większa część jego armii, malarii. Z 200 tys. żołnierzy, których zabrał na tę kampanię, 30 tys. nie przeżyło pierwszej fazy wyprawy. Nałożył się na to suchy kaszel, jeszcze wtedy nie bardzo rozpoznawalny jako gruźlica. Męczył go od września 1788 r. i pogarszał stan jego zdrowia. Czy jednak cesarz wycofywał się z obowiązków? Nie, mamy bowiem do czynienia z osobowością zadaniową. Z człowiekiem, który uważa, że jego misją jest pełnienie funkcji przywódczych aż do śmierci.
Czy sama choroba miała wpływ na jego decyzje?
Nie od samego początku, ale tak. Dopiero w 1789 r., kiedy Józef wrócił z wyprawy, bo nie był już zdolny pracować w warunkach polowych, sprawował władzę, nie wychodząc z pałacu. Kiedy zorientował się, że choruje na gruźlicę, powoli cedował obowiązki na swoich współpracowników. Wreszcie w ostatnim miesiącu życia stworzył Radę Ministerialną i bardzo dokładnie obdzielił każdego z ministrów obowiązkami i klauzulą wykonalności, gdyby na przykład był nieprzytomny, gdyby wpadł w letarg, gdyby doszło do zapaści i wreszcie do śmierci, a jego następca – brat Leopold – był nieobecny w Wiedniu.
Bardzo racjonalny człowiek.
Bardzo racjonalny i bardzo dobrze radzący sobie z pogarszającą się sytuacją zdrowotną. Konkluzja tego była taka, że w ostatnich tygodniach przed śmiercią, już w bardzo ciężkim stanie niewydolności oddechowej i chronicznej bezsenności, jeszcze prowadził sprawy dziedziczenia tronu, sprawy uporządkowania reform, które wcielał w życie w czasie swojego panowania. Umarł właściwie z piórem w ręku. To budziło wielki podziw współczesnych i w moim przekonaniu jest najmocniejszym dowodem na to, że można z dużym uporem podejmować się zadań politycznych w stanie ciężkiej choroby.
Znamy przykłady odwrotne?
Takim jest Ludwik II Wittelsbach, król Bawarii, zaangażowany w proces zjednoczenia Niemiec. Jego decyzje były absolutnie uzależnione od tego, na jaki etapie znajdowała się jego choroba. Bismarck miał wielki problem z okiełznaniem czynnika bawarskiego, jak to nazywał. Mawiał, że nie jest pewien, czy ustalenia sprzed miesiąca będą za dwa miesiące aktualne. A na ostatnim etapie walki o zjednoczenie Niemiec Bawaria, będąc największym państwem południa sąsiadującym z Francją, stawała się bardzo istotnym elementem w drodze na Zachód.
Na czym polegał jego problem?
Odraczał na przykład wykonanie podjętych wcześniej postanowień. I tak dobrze, że zachowywał się tylko w taki sposób, ponieważ starszy od niego o 100 lat Jerzy III Hanowerski miał omamy. Na przykład rozmawiał z drzewem, twierdząc, że polemizuje z królem Prus. Jeśli już wspomniałam o Francji, to można się zastanawiać, w jakim stanie nakłaniał Ludwika XIII do przystąpienia do wojny trzydziestoletniej kardynał Richelieu, mąż stanu wielkiego kalibru, człowiek, którego intelekt miał cechy geniuszu.
Wiemy jednak, że od geniuszu blisko do szaleństwa.
Richelieu pochodził z rodziny, w której wiele osób wykazywało cechy niestabilności psychicznej. Jego brat, biskup Anzelm, uważał się np. za Trójcę Świętą, siostra skończyła w zakładzie dla obłąkanych, matka miała skłonności depresyjne. Jean Armand, czyli kardynał Richelieu, w sytuacji wielkiego napięcia psychicznego miewał ataki furii, po których zamykał się na kilka dni i nie przyjmował nikogo. Najbardziej bolesnym czasem w jego karierze był rok 1632, kiedy przeciwko kardynałowi sprzymierzyli się członkowie arystokracji rodowej, czyli tzw. książęta krwi, a sam kardynał, może pod wpływem tego napięcia, o którym wspominałam, wypracował sobie jeszcze jedną dolegliwość, to znaczy kamicę nerkową. Teraz proszę sobie wyobrazić człowieka o osobowości neurotyka, który musi rozgrywać sprawy decydujące o jego bezpieczeństwie i przyszłości, a który jednocześnie cierpi na niezwykle bolesne dolegliwości nerkowe.
Jego zachowanie i decyzje to efekt bólu w dole pleców?
Ulgę przyniosła mu dopiero brutalna, niepoprzedzona żadnym rodzajem znieczulenia operacja cewki moczowej. Uratowało mu to życie i być może uratowało również mocarstwową przyszłość Francji. Wniosek z tego taki, że dolegliwości psychiczne często wywołują u mężów stanu również dolegliwości fizyczne.
I odwrotnie.
Wtedy zaś swoją dokuczliwością powodują, że decyzje nie mogą być racjonalne. Konkluzja, ku której się skłaniam po analizie badanych przypadków historycznych, jest jednoznaczna. Hans Morgenthau nie uwzględniał w wystarczającym stopniu zależności między stanem zdrowia ludzi władzy a podejmowanymi przez nich decyzjami, zarówno wewnątrzpaństwowymi, jak i międzynarodowymi.