Posłaniec

Stasiuk pisał kiedyś o albańskich mężczyznach

O wpół do szóstej rano w Korczy pod hotelem Grand stało już kilku mężczyzn. (…) Po dwóch, po trzech albo pojedynczo, zajęci rozmową albo patrzeniem gdzieś w przestrzeń. Czasami robili parę kroków  tam i z powrotem, ale to był ruch bez określonego celu, chwilowa przerwa w nieruchomości.  (…) Wyglądali tak, jakby na coś czekali, na jakąś ważną wiadomość, wezwanie albo zdarzenie , ale żadne wieści nie nadchodziły.

Cóż za nieporozumienie! Ci mężczyźni nie czekają na wiadomość. To właśnie oni mają wiadomość do przekazania. A jeden z tych posłańców czekał właśnie na mnie.

Ale zacznijmy, jak należy, od początku.

Ze względu na mój sposób podróżowania (ciągle do przodu, rzadko spędzam dwie noce w jednym miejscu), po powrocie zawsze mam do siebie pretensje – po co się tak spieszyłem? Czemu nie pojechałem w to albo tamto miejsce? Kiedy pierwszy raz trafiłem do Albanii, z niewiadomych powodów dotarłszy do Szkodry natychmiast pojechałem dalej – do Tirany. Potem przez dwa lata spokoju nie dawał mi prom pływający po jeziorze Komani, który wtedy zostawiłem za sobą i którego zobaczenie planowałem już w pięć minut po powrocie z tamtej podróży.

Dlatego też kiedy dowiedziałem się o tym, że spędzę pół roku na Bałkanach, wiedziałem, że tym razem nie mogę odpuścić tego rejsu. Dostawszy się, przez Kosowo, do Bajram Curri (miasta ok. 15 km od miejsca, z którego wyrusza prom) od razu zacząłem dowiadywać się, o której godzinie odjeżdża bus do Fierzë (wioska, w której zaczyna się rejs). Chłopak zagajony w kawiarence internetowej stwierdził, że bus odjeżdża o godzinie 6, a prom odpływa o 7. Przynajmniej tyle zrozumiałem, bo jego angielski był na poziomie mojego albańskiego (czyli opierał się głównie na gwałtownej gestykulacji i głośnym powtarzaniu pojedynczych wyrazów).

Nie chcielibyście słyszeć słów, które wyleciały z mych ust, kiedy po pobudce o 5 rano dowiedziałem się, że o 6 to odpływa statek, a busa do Fierzë nie ma o tej godzinie żadnego. Pan, który mi to zakomunikował, zaoferował, że zawiezie mnie na prom za 20 euro, ale nie tak atrakcyjne oferty taksówkarzy odrzucałem (o skutkach odrzucania tych ofert pewnie jeszcze napiszę). Odrzuciłem również ofertę wypicia kawy z panem, u którego potwierdziłem informację, że busa do Fierzë nie ma. Wróciłem do mojego luksusowego hotelu, położyłem się i zacząłem układać plan zemsty.

Ostatecznie postanowiłem zabawić się w Roberta Korzeniowskiego. Jako że wszyscy Albańczycy (przynajmniej ci, z którymi dało się dogadać) gorąco polecali dolinę Valbony, postanowiłem udać się najpierw tam. W jedną stronę udało mi się dostać stopem, zatrzymując autobus turystyczny z Durrёs. W drogę powrotną postanowiłem udać się na piechotę, dzięki czemu spędziłem 6 godzin wśród takich krajobrazów:

Valbona Dolina Valbony

Wróciwszy do Bajram Curri spędziłem kilka godzin jedząc, pijąc i oglądając tubylców (zasługują na osobny wpis i pewnie go dostaną, UZUPEŁNIENIE: dostali). Kiedy pan pracujący w barze wyłączył w połowie derby Madrytu (bo zamyka knajpę), stwierdziłem, że czas przejść do drugiej części planu – spaceru do Fierzë.

Nauczony przygodami z rumuńskimi bezpańskimi psami znalazłem odpowiednio długi i gruby kij. Kiedy jednak wyszedłem z miasta zorientowałem się, że kij może nie wystarczyć. Okolice Bajram Curri to jeden z najrzadziej zamieszkanych terenów w Europie. Zaraz za miastem skończyły się wszelkie źródła sztucznego światła. Po pewnym czasie przyzwyczaiłem się i wystarczyło mi światło gwiazd (gdybym wychował się w Tropoji, a nie w centrum konurbacji górnośląskiej, pewnie bardziej interesowałbym się gwiazdozbiorami – tam wszystko widać jak na dłoni). Nadal jednak nie opuszczały mnie myśli o wilkach, niedźwiedziach i innych zwierzętach, w starciu z którymi mój kij mógłby nie wystarczyć. Po godzinie, podczas której nic się nie zdarzyło (w tym czasie zobaczyłem dwa samochody i ani jednego wilka) strach przeszedł i zacząłem sobie nawet podśpiewywać.

Po trochę ponad trzech godzinach dotarłem do Fierzë. Znalazłem jakąś rampę, która wyglądała jak miejsce startu statków, przysiadłem obok. Jako że do 6 czasu było sporo, to odpaliłem laptopa i zacząłem słuchać muzyki oraz czytać ebooki. Tak, nieniepokojny, spędziłem ponad dwie godziny. I wtedy pojawił się Posłaniec, o którym wspomniałem na początku. Była godzina 5, półtorej godziny przed wschodem słońca. Zamknięte były wszystkie sklepy i bary, a facet po prostu chodził dookoła ronda. Początkowo nie zwracałem na niego uwagi, ale ostatecznie „koniec języka za przewodnika”, a w miejscu, w którym czekałem, promu nie było widać ani trochę.

Użyłem swojego najlepszego albańskiego. „Anija?” („Prom?”) zapytałem i wskazałem palcem miejsce, w którym czekałem. Odpowiedź zbiła mnie z pantałyku. Nie. Jeszcze kilometr w tamtym kierunku. Było kilka minut po piątej. Cytując wikipedię

The ferry may depart or arrive half an hour earlier than suggested as the above schedule is not fixed.

Zacząłem więc biec. Z kilometra zrobiły się trzy, ale w pewnym momencie przynajmniej zobaczyłem jakieś światła nad wodą. Do tego momentu miałem wątpliwości, czy ów posłaniec nie zrobił mnie w konia. Na szczęście nie. Udało mi się dotrzeć na miejsce na czas. Na adrenalinie wypiłem jeszcze trzy pięćdziesiątki koniaku Skanderbeu (dobry), pięćdziesiątkę fernetu (ohydny) oraz espresso w barze, w którym wszystko było po 50 leków. Tak przygotowany mogłem ruszyć w podróż promem.

I jeśli kiedyś jeszcze uda mi się spotkać owego Posłańca, to jestem mu winien naprawdę pękatą butelkę. Rejs był bowiem wart każdych pieniędzy. Pal już licho widoki

Jezioro Komani

Najważniejsze było to, że prom, poza pełnieniem roli atrakcji turystycznej, był jedynym oknem na świat dla ludzi mieszkających w tych okolicach. Nie ma tutaj asfaltowych dróg. Ba, nie ma tutaj żadnych dróg. Jedyny środek lokomocji to własne nogi, ewentualnie osiołek. O ile w Fierzë na pokład wsiedli tylko turyści, to po drodze statek co chwila podpływał do brzegu, by zabrać kogoś, kto zjawił się znikąd.

Jezioro Komani

Jeśli człowiek nigdy nie wynajdzie wehikułu czasu, to prom po jeziorze Komani będzie najbliżej tego osiągnięcia. Ten rejs to naprawdę podróż kilkaset lat do tyłu. A wszystko dzięki Posłańcowi, wbrew Stasiukowi.


Opublikowano

w

przez