Rozmowa z Thilo Sarrazinem, niemieckim ekonomistą, politykiem Socjaldemokratycznej Partii Niemiec i byłym członkiem zarządu Banku Centralnego Republiki Federalnej Niemiec. Jest też autorem książki „Europa nie potrzebuje euro”, w której opisuje kulisy powstania wspólnej europejskiej waluty i wynikające z tego faktu problemy, z którymi do dzisiaj zmaga się Europa
Czy Polska powinna przyjąć euro?
Szczerze? W sytuacji, w jakiej znalazła się obecnie Unia Europejska oraz sam projekt wspólnej waluty, Polacy powinni być co najmniej wstrzemięźliwi w tej kwestii. Jeśli już bardzo pragniecie mieć euro, poczekajcie z tym kolejną dekadę. Pozwoli to wam uniknąć kłopotów i wejść na ustabilizowany rynek finansowy. O ile oczywiście euro będzie wtedy jeszcze istnieć.
Jest pan jednym ze współtwórców Unii Europejskiej, a jednocześnie jednym z głównych przeciwników euro jako takiego. Skąd niechęć do tego projektu?
Euro zabija konkurencyjność. Kraje unijne stoją na bardzo różnym poziomie rozwoju, mają swoje przyzwyczajenia, systemy społeczne i gospodarcze. Mając wspólną walutę, nie mogą interweniować na czas, mało tego, odpowiadają za błędy krajów leżących po drugiej stronie kontynentu. Trudno w takich realiach o zapewnienie konkurencyjności i rozwoju.
Z pana książki wynika, że unia monetarna powstała w wyniku emocji działających wbrew zdrowemu rozsądkowi i jest efektem upadku komunizmu i pierwszych sukcesów wspólnoty monetarnej w jednoczących się Niemczech.
Tak to rzeczywiście wyglądało. Wszyscy eksperci w Niemczech byli przeciwni unii monetarnej w Europie. Z jednej strony nasza waluta była najsilniejsza na kontynencie, z drugiej wskazywano na problemy, które unia może wywołać. Część z nich przedstawiłem w poprzedniej odpowiedzi, pozostałe, takie jak bankructwa państw pociągające za sobą kłopoty dla całej strefy euro, obserwujemy dziś na żywo. Jedynym politykiem, który popierał ten pomysł, był kanclerz Kohl. Dzięki temu chciał politycznie wzmocnić Niemcy.
Eksperci wskazywali, że unia monetarna, zawiązana przed pełną integracją polityczną kontynentu, musi zakończyć się fiaskiem. Jednak istniały silne naciski na terenie ówczesnej Unii, by ten pomysł wprowadzić w życie. Prezydent Mitterand widział w niej szanse na wzmocnienie swojej gospodarki. Podobnie postrzegały to inne kraje wspólnoty. Nie brały one jednak pod uwagę doświadczeń europejskich, takich jak na przykład powstała na przełomie XIX i XX wieku Unia Łacińska, która poległa z tych samych powodów, z którymi teraz ma problemy Unia Europejska, czyli Greków fałszujących dane, Francuzów spekulujących walutą i unikających podatków Włochów.
Unia w swojej pierwszej wersji, czyli Wspólnota Węgla i Stali, stawiała na konkurencyjność rynków i na rozwój handlu. Tymczasem to, co się teraz dzieje w Unii Europejskiej, jest tego przeciwieństwem. Jakie są tego przyczyny?
Na początku rzeczywiście tak było. Wspólnota Węgla i Stali zapewniała wolny rynek, bardzo liberalny dostęp do niego i formułowała jasne zasady nim rządzące. Pamiętajmy o tym, że to było pokłosie przymierza między Francją a Niemcami. Francja wtedy przykładała szczególnie dużą wagę do swojego rolnictwa. Z biegiem czasu ta sytuacja ulegała zmianie, ponieważ rolnictwo nie przynosiło już tak znaczących dochodów, jednak pomysł regulacji nie zginął, ale niestety rozszerzył się na inne gałęzie gospodarki.
Czyli to wina Francji?
Nie tylko, ale warto podkreślić, że to właśnie Francja już w latach 70. dążyła do jednej wspólnej waluty, która miała uniemożliwić dominację silnej niemieckiej marki.
Jaka jest główna słabość euro? Czy jest to nadregulacja przepisów, czy może projekt euro od początku był skazany na niepowodzenie?
Ten projekt nie byłby porażką, gdyby wszyscy gracze grali zgodnie z zasadami, które zostały wyznaczone na samym początku. Ponieważ tak się nie stało, jesteśmy teraz skazani na fiasko. Jeżeli mamy sztywne kursy wymiany, trudno jest utrzymać konkurencyjność gospodarek. Mamy inne pensje, inne wynagrodzenia. Nie możemy ich dowolnie zmieniać czy dostosowywać do obowiązujących na rynku realiów. Przywołam tu przykład Polski. Powszechnie wiadomo, że wiele firm niemieckich umieszcza produkcję właśnie w Polsce i importuje części do Niemiec, tylko dlatego że jest to bardziej opłacalne kosztowo. Polska jako kraj jest niezwykle konkurencyjna, jeżeli porównamy koszty produkcji w Polsce i w Niemczech. Gdyby tak nie było, to nie mielibyśmy fabryki Opla w Gliwicach. Jak wiemy, kurs wymiany polskiej złotówki, która dobrze sobie radzi, ciągle ulega wahaniom. To jest naturalne, chociaż chcielibyśmy to wyeliminować. Pamiętajmy też o tym, że politycy polscy powinni dołożyć wszelkich starań, żeby standard życia w Polsce za kolejne 20–30 lat wyrównał się z tym, który jest obecnie w Niemczech.
Wyobraźmy sobie teraz, że w Polsce nagle nastaje czas niepokoju, zamieszania społecznego i gospodarka wymyka się spod kontroli. A razem z nią kurs złotówki. Mamy deficyt handlowy i nagle złotówka ulega dewaluacji o 20 albo 10 proc. Dzięki zmiennemu kursowi wymiany możemy w takiej sytuacji dokonać korekty. To nam daje narzędzie, dzięki któremu jesteśmy w stanie poradzić sobie z takimi nieprzewidzianymi sytuacjami, i znowu wrócić na ścieżkę wzrostu. Choćby dlatego warto posiadać własną walutę. Podam inny przykład. Turcja i Grecja to kraje bardzo podobne kulturowo. Mają taką samą mentalność, a to dlatego, że ponad 500 lat należały do tego samego organizmu państwowego. Jeśli jednak porównamy to, co się obecnie dzieje w obu tych państwach, dostrzeżemy bardzo dużą rozbieżność. Grecja w wyniku braku możliwości korekty swojej waluty, której teoretyczna wartość spadła o 80 proc., w tej chwili tak naprawdę cofa się w rozwoju. Przemysł upadł. Wiele fabryk zostało zamkniętych. Nie dzieje się tam dobrze. Turcja tymczasem idzie ostro do przodu.