Ze względu na tytuł bloga, ten wpis powinien pojawić się dużo wcześniej. Przed jego napisaniem postanowiłem jednak poświęcić się i odbyć długotrwałe badania terenowe. Opierając się na ich wynikach, mogę dzisiaj opisać, co piją Serbowie.
Co i gdzie, bo tutaj widać największą różnicę między naszymi narodami. W przeciwieństwie do Polaków, Serbowie rzadko organizują domówki. Jeśli już piją, to w lokalu, żeby cały świat widział, jak dobrze potrafią się bawić.
Płyny można w siebie wlewać od samego rana. Oczywistym wyborem jest wtedy kawa, czasem w zestawie z rakiją, o której Stasiuk pisał, że „lepiej niż kawa rozprasza senność”. Czarny napój przygotowuje się na wiele sposób, jednak najczęściej pija się espresso lub „kawę po turecku/serbsku/bośniacku/…/domowemu”. Do tego ostatniego używa się dżezwy. Zwykle zamawiając kawę dostajemy też szklankę kranówy. Tylko w Zrenjaninie, ze względu na brak oczyszczalni wody, nie miałem czym popić.
Nie wszystkie bałkańskie miasta mają, jak Bajram Curri, jedną kawiarnię na stu mieszkańców, jednak nawet w malutkich miejscowościach można znaleźć po kilka takich lokali. Ich wystrój różni się, jednak zwykle są to całkiem eleganckie miejsca, gdzie nawet wyjątkowi esteci mogą usiąść, nie cierpiąc przy tym katuszy.
Trochę inaczej jest z kafanami. Te, podobnie jak kawiarnie, otwarte są od wczesnych godzin porannych. Czasem od siódmej czy nawet szóstej1. Nazwa jest zniekształconym tureckim określeniem „domu kawy”. Jednak nie o kawę chodzi w tym przybytku. Piwo, rakija, wino, koniak, wódka – czego dusza zapragnie. To wszystko w bezpretensjonalnych wnętrzach: plastikowe owoce, drzeworyty ze świętym Jerzym, czasem jakiś obraz zaprzyjaźnionego malarza. W jednej z najlepszych kafan, w jakich byłem, sarajewskim „Mornarze” („Marynarzu”) rolę przewodnią grał temat morza. Świadczył o tym rząd konserw rybnych, które leżały obok butelek. Jako że nie widziałem tam nikogo zajadającego rybę, mogę się domyślać, że pełniły one funkcję dekoracyjną.
W takich wnętrzach, przy stołach, na których leżą podziurawione papierosami obrusy, czas spędzać może każdy. Nie ma tutaj, jak w Polsce, selekcji ze względu na wiek, upodobania muzyczne czy zamożność. W kafanie przy jednym stole siedzą starzy i młodzi, biedni i bogaci. Nawet jeśli ktoś wejdzie tam samemu, to już po pół godzinie zna już wszystkich.
W co lepszych kafanach zdarza się, że wieczory umila zespół grający muzykę na żywo. Zwykle jest to kilku Cyganów, wykonujących serbskie szlagiery na skrzypcach, gitarze, akordeonie, bębnie i dęciakach. Czy może być coś lepszego? Nie dziwne, że jeden z największych hitów z czasów Jugosławii to piosenka o tytule „Kafana jest moim przeznaczeniem”.
http://www.youtube.com/watch?v=ZjvKKSvOu6M
Niestety. Niektórzy ludzie chcą patrzeć, jak świat płonie. Kiedy więc wszyscy świetnie bawią się w kafanie, oni wpadają na pomysł: „pójdźmy do klubu”. I, co dziwne, zwykle znajdują posłuch.
Nie jestem fanem klubów. Mam o nich podobne zdanie, co Szczepan Twardoch (07:10) czy Porucznik Jaszczur z „Hitler w poszukiwaniu elektro” (00:50). W Polsce zwykle ulatniam się z nich po jednym piwie (czasem nawet i bez tego). Jednak w Serbii jest pod tym względem jeszcze gorzej. Porozmawiać się nie da, to oczywiste. Nie da się jednak nawet potańczyć. Do lokalu, w którym w Polsce zmieściłoby się 100 osób, tutaj wpuszcza się cztery razy więcej. W efekcie miejsca jest za mało nawet na to, by swobodnie wstać i wyjść. Być może dla kolesi zbyt nieśmiałych, by zapytać dziewczynę o godzinę, możliwość bezkarnego ocierania się o gąski jest kusząca. Jednak dla każdego innego wyjście w takie miejsce to horror, w dodatku niczym nieuzasadniony.
I właśnie w takich sytuacjach sprawdza się modlitwa św. Tomasza z Akwinu.
Odbierz mi chęć prostowania każdemu jego ścieżek.
Wy róbcie co chcecie, ja zostanę w kafanie.
1Ciekawe, kto tam wtedy siedzi? Tych to podziwiam.Wróć.