Mimo że Białoruś jest naszym sąsiadem i że nasze kraje łączą setki lat historii, obecnie, nie licząc „mrówek”, jeździ tam znikoma liczba Polaków. Jeszcze mniej opisuje swoje wrażenia. Dlatego dowiedzieć się czegoś o tym tak bliskim nam państwie jest diablo trudno. Wpływ na to ma również obowiązek wyrobienia sobie wizy. Dlatego też tak chętnie skorzystałem z okazji, jaka nadarzyła się w maju tego roku.
W związku z mistrzostwami świata w hokeju na lodzie, każdy, kto kupił bilet na tę imprezę (a najtańsze można było nabyć już za mniej, niż 30 złotych), mógł wjechać na Białoruś bez wizy. Uzbrojony w wejściówkę na mecz Czechy-Norwegia, ruszyłem więc ochoczo w kierunku przejścia granicznego Terespol-Brześć.
Znikoma wiedza na temat Białorusi powoduje, że w mediach można powiedzieć na temat tego kraju wszystko. Państwo to przedstawiane jest jako policyjne, biedne, słabo rozwinięte. Wypisz, wymaluj: europejska wersja Kuby czy Korei Północnej. Pamiętam, jak w czasie kampanii przed referendum w sprawie wejścia Polski do UE, Białoruś była czarnym ludem, którym straszono wszystkich niewystarczająco mocno kochających Brukselę.
Rzeczywistość może więc zaskoczyć niejednego. Kiedy już uda nam się przedostać przez piekło, jakim jest kontrola graniczna, naszym oczom ukazuje się szeroka, zadbana droga. Ciągnie się ona aż do granicy z Rosją (prowadzi przez Mińsk do Moskwy). Stan infrastruktury to jedna z pierwszy rzeczy, które mogą zaskoczyć gości. Ci, którzy jeździli wcześniej po Ukrainie i spodziewali się, że Białoruś jest podobna, mogą być w szoku. Oczywiście, lokalne trasy potrafią być kiepskie, ale zazwyczaj jedzie się wygodnie i szybko.
W dobrym stanie są też budynki. Nie ma tu pustostanów, odchodzącego tynku i obdrapanych drzwi. Szczególnie dobre wrażenie robią piękne, drewniane domki, jakich wiele można spotkać na wsiach, w miasteczkach, a nawet na przedmieściach największych miast. Dla mnie, wychowanego na Śląsku, gdzie drewnianej architektury praktycznie już nie ma, była to prawdziwa wycieczka do innego świata.
Równe trotuary, przystrzyżone trawniki i zadbane parki powodują, że wszystkie miasta wygląda na czyste. Jednak będąc na Białorusi, najpewniej bardzo szybko uznacie, że należy unikać największych skupisk ludności. Są one po prostu nudne i nieładne. Zostały one bowiem prawie w całości zniszczone w czasie wojny, a ci, którzy je odbudowywali, nie dbali zbytnio o estetetyczne fajerwerki. Ze stolic oblasti1 ocalało tylko Grodno. I, choć po prawie dwóch tygodniach spędzonych w Mińsku, Homlu czy Mohylewie robiło niesamowite wrażenie, to jednak obiektywnie jest tylko taką czystszą wersją Białegostoku czy, w porywach, Lublina.
Ciekawy jest Mińsk, który, zrównany podczas wojny z ziemią, odbudowano jako najlepszy na świecie przykład socrealizmu. To tutaj można było zrobić to, na co, ze względu na istniejącą zabytkową zabudowę, nie odważono się w Moskwie. Chociaż architektura stolicy Białorusi jest przeskalowana i nieprzystosowana do człowieka, to jest też jednocześnie interesująca dla gościa. Nie da się tego powiedzieć o Homlu, Brześciu czy Witebsku. W każdym z tych miast, poza pojedynczymi budynkami (piękne kamienice przy homelskiej ulicy Sowieckiej czy też ogromny brzeski dworzec kolejowy) nie ma nic interesującego. Wszystkie one zlewają się w pamięci w jedno.
Na całe szczęście Białoruś jest rzadko zaludniona, dlatego też uciec od „fabryk do mieszkania” jest dziecinnie prosto. Tuż za rogatkami tutejszych metropolii zaczynają się bezkresne lasy. Jako że kraj jest wybitnie płaski (najwyższy „szczyt” nie sięga nawet 350 m.n.p.m.), to rzeki, których jest tu mnóstwo, płyną szerokim nurtem, tworząc wiele jezior. Wędkarze i kajakarze mogą poczuć się tu jak w raju.
Podobne odczucia mogą mieć miłośnicy polskiej historii czy literatury. Co chwila trafiamy na nazwę, która porusza jakąś strunę – mickiewiczowski Nowogródek (z karczmą „Rzym” na rynku) i położone obok jezioro Świteź, Niemien przepływający przez Grodno, w którym mieszkała Eliza Orzeszkowa, przepiękny pałac Radziwiłłów w Nieświeżu. Świetnym przykładem tego, jak ważna jest Białoruś dla naszej historii i jak łatwo o tym zapominamy, jest Krewo. O unii krewskiej słyszał każdy uczeń podstawówki. Ale czy również o tym, że miejsce jej zawarcia jest teraz wsią, w której mieszka mniej, niż 800 osób? Gdyby nie fakt, że w tych okolicach szukałem swojej rodziny, pewnie sam bym tego nie wiedział.
Białoruś ma opinię państwa policyjnego. Pewnie inaczej wygląda to z perspektywy kogoś mieszkającego tam na stałe, jednak ja zupełnie nie odniosłem takiego wrażenia. Dość powiedzieć, że w ciągu dwóch tygodni spędzonych w tym kraju widziałem mniej więcej tylu mundurowych, co w ciągu trzech dni pobytu na Słowacji. Ten słynny już białoruski porządek wynika nie tyle z wszechobecności milicji, tylko ze świadomości, że kiedy już przyjadą z interwencją, to nie będą się patyczkować.
Właściwie tylko trzy razy poczułem się dziwnie.. Raz, kiedy przy kupowaniu karty dostępu do wi-fi musiałem podać swoje dane, w tym numer paszportu. Drugi, gdy będąc na dyskotece w Nowogródku, zobaczyłem, że porządku na sali pilnują… milicjanci, w mundurach i czapkach. Trzeci, kiedy na ścianie w jednej ze szkół zobaczyłem portret prezydenta.
Oczywiście, o demokracji mowy być nie może. Jednak mieszkańcom zdaje się to nie przeszkadzać. Jeśli są z czegoś niezadowoleni, ograniczają się do delikatnych narzekań i lekkiej drwiny. Trochę tej drwiny jest już w tym, jak mówią o swoim prezydencie. Łukaszenko jest dla nich czułym „baćką”, czyli „tatą”. Można więc usłyszeć w rozmowach z Białorusinami prześmiewcze komentarze o „baćce – wielkim strategu”, który miał importować ropę z Wenezueli, ale po pierwszym transporcie zauważył, że Caracas leży na drugim końcu świata i koszt rejsu tankowca tam i z powrotem jest zbyt wysoki. Również „baćka sieje i baćka zbiera” w sowchozach, które wraz z kołchozami nadal stanowią podstawę białoruskiego rolnictwa.
Cały system ekonomiczny niewiele się zmienił od upadku ZSRR. Pozwala on na rządzenie twardą ręką pana na folwarku, jednak jego efektywność ma granice, które Mińsk już chyba osiągnął. We znaki daje się zwłaszcza wysoka inflacja, z powodu której prawie wszystko jest tu droższe, niż w Polsce. Białorusini masowo kupują więc u nas elektronikę czy sprzęt AGD. Nawet wódka jest tu trochę droższa, niż u nas. W poprawie nastrojów niewiele pomaga to, że tanie są papierosy, benzyna i transport publiczny.
Stąd też pomysły otwarcia się na kapitał z innych państw, czy projekty takie, jak przemysłowe miasto zamieszkiwane i zarządzane przez… Chińczyków. Polska w tym otwarciu nie uczestniczy, bawiąc się w promotora demokracji. Oczywiście, wspierając niemających żadnych szans „przywódców” opozycji, czy też organizując nieoglądaną przez nikogo telewizję Biełsat, nie ma żadnych szans na obalenie Łukaszenki, jednak nikt nawet nie próbuje głośno myśleć nad zmianą tej strategii.
Cała nasza polityka wobec Białorusi stoi na głowie. Powinniśmy robić interesy z tymi, którzy sprawują rzeczywistą władzę, a jednocześnie ułatwiać kontakty między obywatelami obu krajów. Tylko w ten sposób może udać się zmiana białoruskiej mentalności, która jest niezbędna do zmiany rządzących. Co tymczasem robimy? Udajemy, że rządu w Mińsku nie ma, a przeciętnych Białorusinów traktujemy jak bydło.
Jak inaczej określić bowiem procedurę wizową, jaką stosują polskie konsulaty w tym kraju? W związku z „informatyzacją”, wszystkie papiery składa się teraz przez internet. Ale, żeby nie było zbyt łatwo, nie można po prostu wypełnić formularza i kliknąć „wyślij”. Co jakiś czas na stronie e-konsulatu pojawia się data, kiedy aplikanci będą mieli dziesięć minut na podanie wszystkich swoich danych. Jeśli ktoś już zauważy taką wiadomość i wejdzie na portal w wyznaczonym czasie, musi jeszcze być przygotowany na to, że system będzie działał w żółwim tempie. W końcu w ciągu tych kilku minut na stronę wejdą też wszyscy inni zainteresowani. Każdy, nawet najdrobniejszy błąd powoduje, że ankietę trzeba wypełniać od początku. Obciążenia serwerów powodują zaś, że często nawet poprawne dane nie zostają zapisane z powodu błędów.
Na dodatek szansę zysku wyczuli hakerzy, którzy poprzez ataki DDoS tworzą sztuczny tłum. Piszą oni również programy, które automatycznie wypełniają wszystkie rubryki, wysyłają je do konsulatu i w ten sposób wskakują na początek kolejki. Jeśli ktoś chce, za 150 dolarów może dzięki takim aplikacjom wprowadzić do systemu swoje dane. Wielu zdesperowanych ludzi się na to decyduje. Co na to polskie państwo? „Walczy z problemem”. Tylko jakoś nie potrafi wygrać.
Warto o tym pamiętać, kiedy znowu usłyszycie polskiego prezydenta, premiera czy ministra spraw zagranicznych mówiącego o demokratyzowaniu naszego wschodniego sąsiada.
1Odpowiednik naszego województwa. Jest ich sześć plus Mińsk jako miasto wydzielone.Wróć.