Przeklęci budowniczowie z Babel!

Marten van Valckenborch - "Wieża Babel"
Marten van Valckenborch – „Wieża Babel”

Pisałem kiedyś o tym, w jaki sposób dogadać się z kimś, kto nie mówi w żadnym ze znanych nam języków. Twierdziłem w tamtym tekście, że jeśli bardzo się chce, to porozumieć można się zawsze. Oczywiście, była to teza grubo przesadzona. Są sytuacje, kiedy dogadać się po prostu nie można.

228b9eb1da05324afcbe4da75b7b0f54_content_largeOt, weźmy takie gesty. Często wykonujemy je nieświadomie i nawet nie zdajemy sobie sprawy, że dla kogoś może on mieć zupełnie inne znaczenie. Taki na przykład chorwacki kucharz z opakowania Vegety może myśleć, że pokazuje „OK”. Tymczasem jakiś Turek mógłby przywalić mu w nos za wyzywanie od pedałów.

Będąc w Sofii, zaszedłem do jednego lokalu. Przyjrzawszy się kranom stojącym za barem, zapytałem, czy mogę dostać Stolicznego Bocka. Barman pokręcił głową, ale wziął szklankę i zaczął nalewać. Siadłem do stołu i popijając piwo zacząłem przeglądać menu. Zapytałem, czy można dostać gjuwecz. Znowu przeczący gest. I znowu dostałem to, co chciałem. Ki czort?

Dopiero wychodząc przypomniałem sobie, że w Bułgarii gesty na „tak” i „nie” są odwrotnie, niż w Polsce.

W tym przypadku co najwyżej niesłusznie uznałem obsługę za gburów. Czasem jednak sytuacja wygląda poważniej.

Jeżdżąc stopem po Turcji można dać się trochę rozpuścić – kierowcy zatrzymują się często, a dzięki dobrym drogom kolejne kilometry pokonuje się błyskawicznie. W takiej sytuacji łatwo można przecenić swoje możliwości i wyznaczać sobie cele trudne do osiągnięcia. Tego dnia z samego rana wyruszyłem z Ankary i początkowo chciałem dotrzeć tylko do Stambułu. Kiedy jednak w okolicach południa wsiadłem do auta, którego właściciel zdawał się mówić, że jedzie już do europejskiej części największego tureckiego miasta, uznałem, że właściwie mogę jechać aż do Edirne. Dałem znać Hakanowi, czyli couchsurferowi z tego przygranicznego miasta, że będę wieczorem.

Okazało się, że kierowca jechał tylko do Sakaryi, skąd nad Bosfor jest jeszcze 150 kilometrów. To już przeciągnęło moją podróż. Na dodatek, kiedy już dostałem się do Stambułu, musiałem jakoś wydostać się z tego kilkunastomilionowego molocha. Uznałem, że najlepszym miejscem do stopowania będzie Mahmutbey Gişeleri – bramki na autostradę we wschodniej części Stambułu. Problem w tym, że było to 25 kilometrów od miejsca, w którym się znajdowałem, a stambulska komunikacja miejska jest po prostu tragiczna. Linie łączą się w najmniej dogodnych miejscach i wiodą trasami tak okrężnymi, jak to tylko możliwe. W efekcie zanim udało mi się dotrzeć do celu, już zrobiło się ciemno. Aha, no i zaczął padać deszcz.

W dodatku, choć ruch był kosmiczny (miliony ludzi wracały przecież z pracy), jakoś nikt nie chciał mnie ze sobą zabrać.

Tak wyglądają kolejki do stambulskich bramek przed autostradą. A mają swój ViaToll! (http://tinyurl.com/kzgl456)
Tak wyglądają kolejki do stambulskich bramek przed autostradą. A mają swój ViaToll!
(http://tinyurl.com/kzgl456)

Zlitował się nade mną dopiero jeden z nielicznych Greków, którzy pozostali w Turcji. Niestety, przewiózł mnie ledwie kilkanaście kilometrów dalej, na cokolwiek opustoszałą stację benzynową. Cóż mi pozostało – zacząłem wypytywać przystających tam od czasu do czasu kierowców.

– Edirne? Havsa? Lüleburgaz? Çorlu? – wymieniałem kolejne, coraz bliższe Stambułowi miejscowości leżące na mojej trasie. Kiedy kierowca odpowiadał za każdym razem przecząco, dorzucałem jeszcze: Sonraki petrol istasyon? – Następna stacja benzynowa?

W taki sposób, dzięki kilku kolejnym kierowcom, pokonywałem powoli kilometry dzielące mnie od bułgarsko-tureckiej granicy. Aż do czasu, kiedy trafiłem na niezbyt rozgarniętego chłopaka. Nie jechał ani do Edirne, ani do Lüleburgaz czy Çorlu, ale zgodził się zawieźć mnie na następną tanksztelę. Tak mi się przynajmniej wydawało. Co bowiem zrobił? Przejechał ze mną kilkanaście kilometrów autostradą, po czym skręcił do miasta (Çorlu, gdzie przecież nie miał jechać), wjechał do samego centrum i pokazał stację benzynową.

W efekcie wylądowałem w środku nocy w centrum sporego miasta (ok. 140 tysięcy ludzi). W dodatku NIKT z miejscowych nie potrafił mówić po angielsku. Tylu słów powszechnie uznawanych za wulgarne nie usłyszał z moich ust nikt od czasu, kiedy chciałem dostać się na prom po jeziorze Komani i natykałem się na coraz to nowe przeszkody. Nawet żebrak, który do mnie podszedł, zrozumiał, że nie jestem dziś w nastroju do pomocy i oddalił się błyskawicznie.

Chciałem już szukać jakiegoś noclegu, ale Hakan odpisał mi, że mogę przyjechać i o czwartej w nocy, a zostanę ugoszczony. Zagrał mi na ambicji.

Nie mając żadnego planu, zacząłem chodzić na oślep. W końcu stanąłem przy drodze, która wydawała mi się prowadzić na zachód i wyciągnąłem kciuk. Kierowca, owszem, zatrzymał się, ale po to, by rękoma wytłumaczyć mi, że ta droga nie prowadzi do Edirne1. Chcąc pomóc, zawiózł mnie na dworzec autobusowy. Tam okazało się, że ostatnie busy odjechały jakąś godzinę-dwie temu.

I wtedy deus ex machina pojawiło się rozwiązanie. Na dworcu siedział bowiem facet, który mówił… po polsku. Kto potrafiłby to wymyślić? Okazało się, że pracował kiedyś z Polakami i najwidoczniej musiał z nimi pracować dość długo, bo mówił całkiem nieźle.

W końcu mogłem wyjaśnić swoje położenie i zapytać, jak dostać się z powrotem na trasę. Mój wybawca upierał się, że nie dam rady o tej porze się tam dostać, ale w końcu udało mi się go przekonać. Ruszyłem we wskazanym mu kierunku, a że to Turcja, to już po chwili siedziałem w aucie wiozącym mnie na zachód.

I po co były te nerwy?

1Przeglądając Google Maps wydaje mi się, że była to droga na Tekirdağ. Wróć.


Opublikowano

w

przez