Nowy Sad… mieszkałem tutaj przez pół roku, a do tej pory wspomniałem o tym mieście ledwie w paru zdaniach. Pora nadrobić te zaległości.
Stolica Wojwodiny to miasto bez szczególnie długiej historii. Starsza jest położona na drugim brzegu Dunaju twierdza Petrovaradin, w której na początku XVII wieku stacjonowali Austriacy. W murach twierdzy zbudowano miasteczko, jednak ludzie wyznania prawosławnego nie mogli w nim mieszkać. Zbierali się więc po drugiej stronie rzeki, a zamieszkiwany przez nich teren znany był jako „serbskie miasto”, a potem Petrovaradinski Šanac1. W końcu, w 1748 roku ludzie tam zamieszkali uzyskali, po wysłaniu na wiedeński dwór 95 tysięcy forintów, status „wolnego miasta królewskiego”. Rządząca wtedy Austrią Maria Teresa nadała też Šanacowi nową nazwę, podaną od razu w czterech językach. Łacińskie „Neoplantae”, serbskie „Novi Sad”, węgierskie „Új-Vidégh” i niemieckie „Neusazt” znaczyło to samo: „Nowe Miejsce”.
Choć miasto dzięki cesarskim przywilejom rozwijało się szybko, jednak długo nie było największym na terenie obecnej Wojwodiny. Ten tytuł dzierżyła przez wiele lat Subotica. Tuż po I wojnie światowej, kiedy oba miasta włączono do Królestwa SHS, Szabadka, jak zwą ją Węgrzy, miała trzy razy więcej mieszkańców, niż Nowy Sad. Jednak będąc po traktacie z Trianon miastem granicznym, traciła szybko na znaczeniu. Dość powiedzieć, że początkowo w państwie południowych Słowian większe od niej były tylko Belgrad i Zagrzeb, a obecnie pewnie nie zmieściłaby się w pierwszej dwudziestce postjugosłowiańskich miast.
Stolica Wojwodiny wyprzedziła Suboticę dopiero po II wojnie światowej. Nadal jednak widać tutaj bogatą historię – to moim zdaniem najpiękniejsze serbskie miasto, a jego architektura zachwyca każdego, kto zdecyduje się na przyjazd tutaj. Polecam wszystkim, którzy planują wyjazd na Bałkany drogą przez Belgrad – nieważne, czy pojedziecie pociągiem, czy autem, Subotica i tak będzie po drodze.
No, ale mieliśmy mówić o Nowym Sadzie.
Miasto to, jak cała habsburska monarchia, było wielonarodowe. Oprócz Serbów, Niemców, Chorwatów czy Węgrów mieszkali tutaj Żydzi, Słowacy, Rusini, a nawet Ormianie. Co prawda świątynię tych ostatnich zniszczyli komuniści, kiedy budowali wielopasmową ulicę otaczającą stare miasto, jednak nadal można znaleźć w Nowym Sadzie domy modlitwy wielu religii.
Choć większość mieszkańców jest prawosławna, to największą świątynią jest stojący przy głównym placu miasta katolicki kościół imienia Maryi. Mieści się w samym centrum miasta, naprzeciwko ratusza. Nazywa się go często katedrą, chociaż siedziba biskupa znajduje się w Suboticy. Msze odprawiane są tutaj po chorwacku i węgiersku. Bywałem i na jednych, i na drugich, choć na węgierskich raczej z musu – wtedy, kiedy zaspałem na wcześniejsze. Przez 45 minut potrafiłem zrozumieć tylko „Jezus”, „święty Paweł”, „amen” i „igen”, czyli „tak”. Komu szkodziła łacińska liturgia?
Duże wrażenie robi postawiona na początku XX wieku synagoga, tymczasem cerkwie są raczej skromne jak na miasto, które przecież w większości zamieszkują wyznawcy wschodniego chrześcijaństwa. Te starsze utrzymane są w charakterystycznym dla całej Wojwodiny stylistyce habsburskiego baroku. Dużo większe są te stawiane współcześnie na nowych osiedlach. Reprezentują styl neobizantyjski i mają bałkański charakter, przypominając prawosławne świątynie z Bałkanów: południowej Serbii, Macedonii czy Bułgarii.
Pod wieloma względami przypomina Nowy Sad średniej wielkości miasta węgierskie. Łatwo jednak zauważyć jedną różnicę – na Węgrzech historia architektury zakończyła się na secesji i I wojnie światowej. Okres międzywojenny, kiedy Węgrów przygniotły postanowienia z Trianon, to czas całkowitego marazmu, kiedy buduje się niewiele. Tymczasem Nowy Sad właśnie wtedy zaczyna rozwijać się coraz szybciej i doganiać Suboticę. Widać to też po architekturze – dużo tutaj modernizmu. I to modernizmu na tyle dobrego, że podoba się nawet mi, zaciekłemu wrogowi tego stylu. Symboliczny jest fakt, że jedna z najbardziej prestiżowych ulic miasta nosi nazwę „Modene”, czyli „modernizmu” właśnie.
Jednak i tak jeśli już ktoś o Nowym Sadzie słyszał, to powodem nie jest zwykle najlepsza nawet architektura, a festiwal muzyczny, który odbywa się tutaj każdego lata od 2000 roku.
Pierwsza edycja Exit Festival była inicjatywą całkowicie amatorską. Grupa studentów nowosadzkiego uniwersytetu zorganizowała kilkudniowe występy lokalnych muzyków, którym towarzyszyły inne wydarzenia artystyczne, a wszystko działo się na skwerze między budynkami uczelni a Dunajem. Impreza odbywała się w opozycyjnej atmosferze, uczestnicy nie kryli swojej niechęci wobec rządzącego wtedy Slobodana Miloševicia. Wszystko to miało miejsce krótko po wojnie w Kosowie i bombardowaniach serbskich miast przez samoloty NATO, kiedy kraj był na arenie międzynarodowej prawie całkowicie osamotniony. Festiwal miał być „ucieczką od dziesięciu lat szaleństwa”.
Rok później Miloševicia już nie było, po tym jak przegrał wybory z Vojislavem Koštunicą i pod naciskiem protestujących zgodził się oddać mu rządy. Dzięki porozumieniu z lokalnymi władzami, Exit przeniósł się tuż obok, do petrovaradińskiej twierdzy. Festiwal z każdą kolejną edycją rozrastał się. Organizatorzy nadal lubili podkreślać, że Exit ma być czymś więcej, niż tylko rozrywką. Jednak ludzie przyjeżdżali tu głównie po to, by zobaczyć światowe gwiazdy muzyki. A ich lista rzeczywiście może robić wrażenie – Massive Attack, Pet Shop Boys, Arctic Monkeys, Lily Allen, The Streets, Kraftwerk, New Order, by wymienić tylko moich ulubieńców.
Koncerty odbywają tu się na kilku scenach, a rozpiętość stylistyczna jest porażająca. Wystarczy powiedzieć, że w poprzednim roku grał tutaj zarówno David Guetta, jak i dinozaury oi! z Cockney Rejects. W Petrovaradinie wystąpił nawet nasz kochany Nergal ze swoim Behemothem.
Choć nie jestem fanem festiwali, to trzymam kciuki za organizatorów tej akurat imprezy. Może dzięki nim Serbowie przestaną się w końcu kojarzyć wszystkim z wojnami? Oby.
1„Šanac” to po serbsku „fosa”. Wróć.