Rozmowa z Piotrem Mańkowskim, dziennikarzem, scenarzystą i autorem komiksu „Umarłem na Gibraltarze”
Co się wydarzyło na Gibraltarze 4 lipca 1943 r.?
Coś niezwykłego. To pewne. Gdyby to była zwykła katastrofa, jakie się przydarzały liberatorom w wersji transportowej, bo takim samolotem poruszał się gen. Sikorski, to prawdopodobnie nie byłoby sytuacji, w której zginęli wszyscy pasażerowie, a po drugie byłaby to sytuacja zupełnie jawna. Widzielibyśmy zdjęcia może nie wszystkich ofiar, ale przynajmniej gen. Sikorskiego po śmierci, mielibyśmy pełen wgląd do sekcji zwłok.
Nie ma żadnych zdjęć z miejsca katastrofy?
Praktycznie nie ma.
Ale są świadkowie, którzy mówią, że zdjęcia były robione.
Są utajnione. Jest jedno zdjęcie oficjalne. Takie, które jest zamieszczane w książkach. Zdjęcie zrobione następnego dnia przez samolot patrolowy, który przelatywał nad wrakiem, bo liberator wylądował w wodzie ok. 300 m od brzegu. Pokazuje rozbity, bardzo niewyraźny samolot leżący pod powierzchnią wody i plamy oleju na powierzchni.
Zamach czy wypadek?
Trzeba sobie jasno powiedzieć: nikt na świecie nie wie, co dokładnie wydarzyło na Gibraltarze. Historycy badają tę sprawę intensywniej dopiero od lat 90. XX w. Pierwszą w ogóle wzmianką na ten temat była sztuka Rolfa Hochhutha z 1967 r., w której autor odpowiedzialnością za katastrofę obciążył Winstona Churchilla.
To był ten człowiek, któremu za tę sztukę wytoczono proces sądowy?
Tak. Miał proces wytoczony przez Eduarda Prchala, który jeszcze wtedy żył, o czym Hochhuth nie wiedział. Przypomnę, że Churchill zmarł w 1965 r. Prchal, czyli pilot liberatora, był oficjalnie jedyną osobą ocalałą z tego zdarzenia. Hochhuth pisze sztukę i zaraz po nim David Irving publikuje „Wypadek”–pierwszą dużą książkę na temat Gibraltaru. Premiera świetnie wpisywała się w takie klimaty jak Wietnam, spiski, Watergate. Po prostu próba odkrywania czarnych tajemnic przeszłości. Irving w tej książce nie poszedł zbyt daleko. Przypominam, że to było jakieś 25 lat po zdarzeniu. Przepytał świadków. Zrobił dość solidną wizję lokalną. Jeździł w parę miejsc, tyle tylko że prawnicy mu doradzili, co ma wyciąć z książki. Dlatego między innymi książka nie nazywa się „Zamach”, tylko „Accident” – zdarzenie, wypadek.
Czyli zagraniczni historycy też mają wątpliwości?
Tak. Irving był pierwszy. Jednak jedne z najważniejszych badań przeprowadzili w latach 90. Dariusz Baliszewski i już później, po 2000 roku, Tadeusz Kisielewski. W tym momencie cała historia robi się niemal fantastyczna.Weźmy na przykład postać Jana Gralewskiego. To był kurier, który się urodził i wychował w Warszawie. Człowiek skończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, był podopiecznym słynnego filozofa Władysława Tatarkiewicza. Wybuchła wojna i został kurierem Armii Krajowej. Bardzo dobrze znał język francuski i przewożąc pocztę, zajmował się tzw. trasowaniem dróg, czyli wysyłano go na przykład do Paryża, żeby zobaczyć, czy da radę się przedostać. Jednocześnie pisał listy do żony. Rozłąka z nią i jego podróże powodowały, że napisał mnóstwo listów, które stały się dla mnie inspiracją do napisania komiksu. Rzecz ukazała się w 1982 r. w Polsce pod tytułem „Wojenne odcinki”. To były pisane na bibułkach liściki do żony i od żony do niego. Oni co chwila mieli kontakt z jakimiś kurierami i przekazywali sobie wiadomości, a ponieważ znali się w tej siatce, to żona dawała odcinek i mówiła: przekażcie Jankowi, gdy go zobaczycie.
Skąd on się wziął w tej historii?
No właśnie. To jest największa zagadka tego wszystkiego. Taki człowiek, będący z boku, znalazł się w sercu zagadki gibraltarskiej. Jest luty 1943 r. Jeszcze nic nie wiadomo o Katyniu. Jeszcze jest pięć miesięcy do Gibraltaru. Gralewski wyrusza z niepozorną misją, by przetrasować drogę do granicy Francji z Hiszpanią. Potem ma zawrócić do Polski.
Trafia do Paryża. Mieszkał w domu małżeństwa Żarnowskich, ale czym on się w tym Paryżu zajmował, tego już nie wiadomo. Siedział tam przez trzy miesiące. Później dzieje się rzecz niesamowita, a mianowicie Gralewski trafia do hiszpańskiego obozu karnego w Miranda de Ebro. To już jest maj 1943 r.
Czyli został złapany?
Nie wiadomo, dlaczego tam trafił, ponieważ nie zamierzał zapuszczać się na te tereny. Miał być tylko we Francji, a nagle znalazł się w Hiszpanii. Najwyraźniej ktoś coś mu zmienił w rozkazie. W Mirandzie więźniowie siedzieli w barakach, żyło im się w miarę spokojnie. Hiszpania nie za bardzo chciała psuć krwi aliantom, bo tam generalnie w tym obozie siedzieli Brytyjczycy i Francuzi. Więźniowie byli dobrze traktowani, bo Franco czuł, że wojna przez Hitlera zostanie przegrana i nie chciał się narażać. Gralewski sobie siedzi w tym obozie, a potem nagle trafia do Madrytu i następnie zmierza na Gibraltar.
Wsiadł na rower i pojechał?
Nie, statkiem. Samo jego uwolnienie z Mirandy jest kolejną zagadką, warto jednak skupić się na samym Gibraltarze, który należy od czasów kolonialnych do Anglii. Jest oddzielony od Hiszpanii strefą zasieków, garnizonem wojska i minami. Na Gibraltar płynęło się statkiem z portu Villa Real w Hiszpanii. Po przybyciu Gralewskiego na Skałę zaczyna się najciekawsza część tej historii. Otóż on cały czas pisał na bibułkach listy do żony i z tych listów wiadomo, że był na Gibraltarze już 23 czerwca 1943 r., czyli na 10 dni przed zamachem. Pisze swoje ostatnie listy 4 lipca, czyli w dniu katastrofy gibraltarskiej. Są dwa odcinki z tego dnia. Po południu pisze, że ma nadzieję, iż nie dostanie rugi od „starszego pana” za swoją rozmowę w Madrycie. „Starszy pan” to mógłby być tylko i wyłącznie Sikorski. Potem zaczyna coś jeszcze pisać, ale ten odcinek urywa się po kilku słowach. To wszystko po wojnie trafiło do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszkała jego żona. To jest najbardziej zastanawiające, że wszystkie te odcinki trafiły w formie niezniszczonej. Bibułka, jeśli tylko ma kontakt z wodą, natychmiast ulega dezintegracji
Została przy biurku, bo pobiegł do samolotu, bo się śpieszył.
Mało prawdopodobne, że ktoś zostawia swoje notatki, bo się śpieszy. Zawsze je miał gdzieś schowane. W bucie czy gdzieś w nogawce. Gdy spotykał łącznika, dawał je szybko, by przekazał żonie.
Nadmieńmy, że jest on jedną z ofiar katastrofy.
Według wersji oficjalnej Jan Gralewski na Gibraltarze znalazł się przypadkiem. Pojawił się tam 4 lipca rano. Tak przynajmniej twierdzi szef polskiej misji morskiej na Gibraltarze Ludwik Łubieński. Sikorski miał powiedzieć do Gralewskiego „Zabieramy cię ze sobą do Londynu”. No i potem wiadomo. Ciało Gralewskiego zostało rzekomo wyłowione z wody. Skoro tak, to te bibułkowe odcinki nie miały prawa się zachować. To jest nie do wytłumaczenia.
Schował te dokumenty w folię i przetrwały. Nie widzę sensacji.
Tak, bo spodziewał się przymusowej kąpieli. To niedorzeczne. A propos Gralewskiego, przy okazji pracy nad komiksem udało mi się obalić pewną tezę pana Baliszewskiego. Chodzi o zdjęcie grobu Gralewskiego, które znajduje się w komiksie.
Grobu, o którym Dariusz Baliszewski mówił, że jest pod murem, tam, gdzie chowano samobójców, a tu się okazało, że grób stoi w zwykłej części cmentarza.
Na pewno nie pod murem. Nie wiem, jak on taką pomyłkę mógł zrobić. Na samym grobie jest napisane „pułkownik Jan Gralewski”. On nigdy nie dosłużył się tak wysokiego stopnia. Dlaczego tak jest napisane, nikt tego nie wie. Dochodzimy do czasów współczesnych. Jest rok 2012. Skończyła się już afera związana z ekshumacją Sikorskiego. Zdążono już napisać tuzin artykułów o tym, jak to IPN wydaje pieniądze na bzdury oraz bezcześci pamięć o Sikorskim. Udaje się załatwić z rządem Anglii za śmieszną sumę kilkunastu tysięcy złotych możliwość przeprowadzenia ekshumacji, aby sprawdzić, czy w grobie faktycznie leży Gralewski i jakie ma obrażenia i… na kilka dni przed ekshumacją IPN odwołuje ją.
Czemu?
Dr Tadeusz Kisielewski twierdzi, że to było polecenie od Anglików. Drugie wyjaśnienie jest takie, że po prostu w IPN bano się, że znowu się zrobi awantura, ktoś napisze o wyrzucaniu pieniędzy w błoto i znów będą kłopoty.
Wróćmy do samego „incydentu lotniczego”. Wszystko zdaje się wskazywać na Anglików, tak? Tylko że Sikorski był ich marionetką. Nie mógł zaszkodzić polityce angielskiej, bo wystarczyło, że Churchill krzyknął na niego i Sikorski bez szemrania robił to, co chcieli Anglicy. Po co mieliby zabijać swojego człowieka?
Kto mógł za tym stać? Często się mówi, że są trzy możliwości, czyli, że Polacy, że Niemcy, że Rosjanie. Raczej Stanów Zjednoczonych się do tego nie miesza. Niemcy z oczywistych powodów odpadają. Naprawdę nie mieli interesu, żeby likwidować Sikorskiego, zwłaszcza że to było tuż po odkryciu Katynia, gdy Sikorski zaczął ryć aliantom pod nogami.
Niemcy mogli mieć jeszcze nadzieję, że Sikorski przejrzy na oczy i odwróci się od aliantów.
Tak. Polacy jak to Polacy. Dużo gadali i często spiskowali, ale niewiele z tego wychodziło i tak naprawdę nie było silnej opozycji wobec Sikorskiego. W zasadzie na placu boju są dwie teorie, czyli Brytyjczycy albo Sowieci.
Polacy nie zabijają swoich przywódców. Nie ma takiej tradycji.
To też prawda. Tadeusz Kisielewski optuje za tym, że to Stalin wydał rozkaz i dokonał tego
za pomocą słynnej siatki szpiegów zwanej Piątką z Cambridge, która później została zdemaskowana, czyli z Kimem Philbym i Anthonym Bluntem na czele. To się bowiem nie mogło udać bez udziału Brytyjczyków. Po pierwsze, Skała była ich terenem. Po drugie dlatego, że ich zachowanie było bardzo wieloznaczne.
Fakt, do tej pory utajniają dokumenty.
Mam też na myśli sytuację, w której Sikorskiego od dawna prześladowały zamachy. Mało kto o tym słyszał, bo Sikorski sam nie chciał, żeby to nagłaśniano.
A konkretniej?
Za każdym razem, gdy leciał do Roosevelta, miał kłopoty. Raz w czasie lotu podłoga nagle zrobiła się gorąca. Odkryto pod nią świecę zapalającą, która za chwilę spaliłaby cały samolot i śladu by po nim nie było.
Nie było żadnego dochodzenia?
Za sprawcę uznano oficera, Bohdana Kleczyńskiego, który tę świecę zdemontował. On się nawet przyznał, że tę świecę montował, tylko nie potrafił powiedzieć, po co.
Wspomniałeś o dwóch przypadkach.
Drugie zdarzenie miało miejsce na kanadyjskim lotnisku Dorval. Tam rozleciał się silnik maszyny. Pilot zdążył bezpiecznie wylądować jedynie dlatego, że któryś z Polaków zarządził, żeby zrobić wcześniej rozruch maszyny.
Znów teren brytyjski?
Tak. Dlaczego Brytyjczycy mieliby zabijać Sikorskiego? Moim zdaniem z banalnego powodu: walczymy z Hitlerem do ostatniego Rosjanina. Gdyby Sikorski zaczął mieszać, sytuacja by się skomplikowała. A mogli mieć podejrzenia, że np. poleci do Roosevelta, a ten miał chwilę później wybory. W USA mieliśmy wtedy około 10 mln głosów Polonii, a tu Sikorski wyjąłby dokumenty, z których wynika, że Sowieci zrobili Katyń, że tutaj zdjęcia ofiar, przebite czaszki. Z takim kimś mamy być w sojuszu? I wszyscy by się znaleźli w niewygodnej sytuacji.
Umówmy się, w tym momencie Brytyjczycy z Sowietami mieli wspólne interesy. Mogło być tak, że polecenie wyszło z Kremla, a wykonał je Churchill?
Według Kisielewskiego, polecenie wyszło z Kremla. Przywiózł je Blunt, Philby zajął się organizacją, a wykonali brytyjscy renegaci, czyli de facto Brytyjczycy, bo Philby zorganizował ekipę brytyjską, czyli rękami Brytyjczyków zrobili to Sowieci. Rosjanie milczą, bo nie mogą przyznać, że Stalin to zlecił, a Brytyjczycy nie mogą przyznać się do tego, że ich agenci w ich służbie wykonali tę misję. Słabym punktem tej teorii jest to, że zaraz po zdarzeniu gibraltarskim zaczęło się wielkie śledztwo brytyjskie, bo Brytyjczycy najwyraźniej chcieli się dowiedzieć, co się wydarzyło. Kiedy się mówi, że to Brytyjczycy zrobili, nie ma się na myśli tego, że Churchill gdzieś zadzwonił i powiedział „zróbcie to”. Rozumie się przez to, że jakiś tam średni szczebel służb podjął decyzję na własną rękę, a góra o tym nic nie wiedziała. Faktem jest, że zaraz po zdarzeniu gibraltarskim zaczęło się wspomniane śledztwo. Takie prawdziwe, niesymulowane śledztwo służb brytyjskich.
Śledztwo, którego wyniki znów zostały utajnione na kolejne dekady.
My jednak mamy strzępy informacji. Wiemy na przykład, że do polskiego szefa wywiadu w Londynie Michała Protasewicza 5 lipca przyszła ekipa trzech gości w garniturach. Pierwszym pytaniem było: kim był Jan Gralewski? Potrzebujemy jego fotografii, potrzebujemy ludzi, którzy go znali, żeby potwierdzili jego tożsamość. Tylko o niego pytali. Co było dalej – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że oficjalny werdykt był taki, iż nastąpiła blokada sterów i liberator spadł do wody.
No dobrze. Przypuśćmy, że Brytyjczycy przyznają się, że to zrobili. Ma to taką siłę, że spowoduje przetasowanie w mózgach Polaków, że jednak alianse z aliantami nie są najfajniejszym pomysłem na życie?
Moim zdaniem pogłębiłoby to polski kompleks. Poczucie, że zawsze byliśmy tymi nieszczęśnikami gdzieś tam zepchniętymi w dół hierarchii, że zawsze nas robiono w konia.
A nie wnerwiło i wreszcie postawiło na nogi? Nie ma przyjaźni, tylko interesy i wreszcie zaczęlibyśmy normalnie funkcjonować w wymiarze politycznym?
To nie jest całkiem wykluczone. Niezależnie od tego warto przy tym temacie grzebać, gdyż wciąż pojawiają się nowe informacje. Przy okazji pracy nad scenariuszem komiksu znalazłem świadka, być może ostatniego żyjącego, który na własne oczy widział start maszyny. Dowiedziałem się o tym przez przypadek. Mieszka na Wyspach Brytyjskich, a kontakt z nim przekazałem panu Kisielewskiemu, który sprawdza obecnie jego relację. Mam nadzieję, że nie skończy się to tak, jak w wypadku Ludwika Łubieńskiego. To jest bardzo ciekawa postać. Nienawidził Sikorskiego. To był człowiek, którego Sikorski wsadził do obozu w Cerizay. Co mógł sądzić o Sikorskim, jak tam pół roku spędził? W 1995 r., na rok przed śmiercią Łubieńskiego, Dariusz Baliszewski pojechał do niego z kamerą i nagrał z nim wywiad. Szanuję zapał i zaangażowanie pana Dariusza, ale tutaj popełnił on wielki błąd. Otóż włączył kamerę i roztoczył atmosferę, która otworzyła starszego pana na wspomnienia. Zaczął mówić jakby w transie. Padło pytanie, czy kojarzy Jana Gralewskiego? No tak. To ten kurier, który w ostatnim swoim liście prosił, żeby go pochować na Gibraltarze. A na to Baliszewski: słucham?! Jak on mógł prosić w liście, żeby go pochowano na Gibraltarze! Skąd mógł wiedzieć, że on zaraz umrze? Starszy pan się wystraszył i zamknął się w sobie. Tymczasem nie wiadomo nic o żadnym ostatnim liście Gralewskiego. To by była sensacja. Gdyby pan Baliszewski w czasie tej rozmowy kiwał głową i pociągnął go bardziej za język, bo Łubieński wtedy zamyślił się i był w stanie powiedzieć rzeczy, które być może rozwaliłby w puch oficjalną wersję.
Być może, ale tego się nigdy nie dowiemy i pozostaje gdybanie.
Jest jeszcze jedna ciekawa sytuacja, którą w nowej książce opisał Kisielewski. Chodzi oczywiście o córkę Sikorskiego, która zawsze z nim latała. Do Gibraltaru lecieli z Kairu. Jakiś czas po katastrofie do polskiego rządu w Londynie zadzwonił poseł , który był oddelegowany do Kairu – to jest oficjalna informacja podnoszona i przez Baliszewskiego i przez Kisielewskiego – że służba w hotelu do niego zadzwoniła, że znaleziono złotą bransoletkę Zosi Leśniowskiej, która była ukryta pod dywanem w pokoju. Jeśli nie znasz okoliczności całego zdarzenia, to jest niezrozumiała sytuacja, natomiast jak dowiesz się, że to była bransoletka, którą podarowali jej oficerowie – to zresztą skomplikowana sytuacja emocjonalna, bo Leśniowska miała męża, który był w niewoli niemieckiej. Tam była taka niezręczna sytuacja, że ci oficerowie smalili do niej cholewki. O tym historia raczej nie mówi, bo nie ma dowodów. Są zdjęcia, na których widać ją w dobrej komitywie. Faktem jest, że oficerowie się zrzucili, a wtedy złoto nie było aż tak strasznie drogie i kupili jej taką bransoletkę, która była zakładana, zaciskana, nie można jej było otworzyć, tylko rozciągając, można ją było zdjąć. Jakim cudem 8–10 lipca, kilka dni po katastrofie, tę bransoletkę znaleziono w Kairze?
Zdjęła ją przed snem, niechcący kopnęła, ta wpadła pod dywan, rano nie mogła znaleźć i poleciała na Gibraltar…
Podobno istnieją zdjęcia z 4 lipca rano, gdy Leśniowska ma ją na ręku.
Czy widziałeś takie zdjęcia osobiście?
Nie.
Tu się pojawia problem. To jest kolejny raz, kiedy mówi się, że są jakieś tajne zdjęcia. Tu jest zdjęcie bransoletki, tam są zdjęcia ciał po katastrofie.
Nie może być zdjęć ciał po katastrofie, ponieważ ciała Leśniowskiej nie odnaleziono.
Ale znów mowa o zdjęciach, których nikt nie widział. To budzi wątpliwości.
To prawda, ale jeśli faktycznie owe zdjęcia istnieją i zobaczymy, że Leśniowska na Gibraltarze 4 lipca ma ją na ręku, jesteśmy tym samym w stanie obalić oficjalną wersję.
Jesteśmy skazani na domysły, bo tak: polscy naukowcy twierdzą, że mają dowody, ale ich nie ujawniają, Anglicy mają dowody, ale ich nie ujawniają, generalnie wszyscy bawią się w kotka i myszkę.
Dlatego powtórzę jeszcze raz: należy przeprowadzić ekshumację grobu Jana Gralewskiego. Jeśli by się okazało, że w grobie leży Jan Gralewski bez kuli w głowie, a jeszcze dodatkowo sekcja wykaże, że się utopił, jakieś miał urazy charakterystyczne dla ofiar katastrofy komunikacyjnej, to kończę zajmowanie się tą sprawą, przyznaję, że mógłby to być wypadek, chociaż moim zdaniem szansa na to jest jak jeden do stu.
Czemu wróciliśmy nagle do Gralewskiego i skąd kula w jego głowie?
Była taka osoba, Elżbieta „Zo” Zawadzka. Ona zmarła pięć lat temu, w wieku 100 lat. Słynna polska agentka. Zeznała panu Baliszewskiemu, że widziała dokument, który twierdził, że Gralewski został zastrzelony na pasie startowym.
Niech zgadnę. To był dokument, którego nikt poza nią na oczy nie widział.
Taka materia. Gibraltarska pajęczyna. Mamy jednak element, który powoduje, że umownie rzecz ujmując, teorie spiskowe wokół Gibraltaru nabierają sporego prawdopodobieństwa. Zrobiono cztery ekshumacje. Sikorskiego i jeszcze trzech jego oficerów. W następnym roku ekshumowano Klimeckiego, Mareckiego i Ponikiewskiego. Dwie pierwsze niczego ciekawego nie wykazały: ofiary katastrofy komunikacyjnej, kości odpowiednio połamane. Natomiast ekshumacja Ponikiewskiego była zadziwiająca i to też można znaleźć, a mianowicie medycy na podstawie jego niewielkich obrażeń nie potrafili przedstawić przyczyny śmierci. Podczas gdy niektóre ofiary były tak zmasakrowane, jak gdyby walec po nich przejechał.
I?
Na początku lipca 1943 r. rząd polski w Londynie wysłał na Gibraltar ekspedycję. Był w niej słynny Józef Retinger, ale również generał wojsk lotniczych Ujejski. Bardzo poważny facet. I on do rządu w Londynie pisze telegram, w którym wspomina: „Wygląda na to, że katastrofa nastąpiła na skutek nieszczęśliwego wypadku. (…) Ponikiewski jest w stanie oszołomienia i prawdopodobnie wróci do zdrowia”. Zupełnie szokujący fragment. Przez cale lata sądzono, że Ujejski się po prostu pomylił. Ale nie mógł pomylić Ponikiewskiego z Prchalem, ponieważ w swojej depeszy dwa zdania wcześniej wspominał, że „pilot żyje, lecz jest nieprzytomny”. Sekcja zwłok Ponikiewskiego potwierdza słowa z telegramu. Z ekshumacji wynika, że raczej nie mógł zginąć w katastrofie.
Żeby było jeszcze ciekawiej, Tadeusz Kisielewski dotarł do rodziny Ponikiewskiego, która w latach 80. zarządziła poszukiwania swego krewniaka. Wiedzieli już, że nie żyje, ale pojechali do miasteczka La Línea de la Concepción, które jest przy Gibraltarze i przeszukiwali księgi szpitalne. Odkryli, że księga szpitalna szpitala w La Linei nie posiada kartki z dnia katastrofy i kilku następnych, które zostały wyrwane. Jednocześnie odnaleźli człowieka twierdzącego, że takiego wysokiego Polaka kojarzył, że tutaj kręcił się po szpitalu. Wszystkie znaki wskazują, że Ponikiewski przeżył katastrofę i dopiero po niej, z jakiegoś powodu zniknął. To jeden z najciekawszych aspektów tej mrocznej sprawy.