Wykupieni

Sybin, rodzinne miasto Klausa Johannisa (fot. Camil Ghircoias)
Sybin, rodzinne miasto Klausa Johannisa (fot. Camil Ghircoias)

Chociaż ich przodkowie przetrwali tu ponad osiemset lat, to wkrótce historia Niemców w Transylwanii może dobiec końca, a wszystko to z powodu II wojny światowej. Na razie jednak Sasi Siedmiogrodzcy mogą cieszyć się z tego, że jeden z nich zostanie wkrótce prezydentem Rumunii.

Wśród drwin i wyrazów oburzenia, które wywołała nieporadność PKW, wielu mogło przeoczyć informację o innych wyborach, które miały miejsce tego samego dnia. W drugiej turze rumuńskich wyborów prezydenckich, Klaus Johannis wygrał z premierem Victorem Pontą.

Klaus Johannis
Klaus Johannis

Jeśli wydaje wam się, że nazwisko zwycięzcy nie jest zbyt rumuńskie, to macie pełną rację, prezydent-elekt jest bowiem z pochodzenia Niemcem. Do tej pory był burmistrzem Hermannstadt, czyli położonego w środkowej Rumunii Sybinu. Choć obecnie Niemcy stanowią w nim ledwie 1,5% mieszkańców, to kiedyś byli tutaj gospodarzami. Ba, to oni prawie dziewięćset lat temu założyli tę miejscowość. Co ich tam przyciągnęło?

Jak często w przypadku tak zamierzchłym czasów, niewiele można powiedzieć na pewno. Najbardziej prawdopodobna teoria łączy przybycie Niemców na ziemie obecnej Rumunii z wyprawami krzyżowymi. Obok dobrze urodzonych, bogatych rycerzy, szli w nich również biedniejsi, chcący dorobić się u boku możnych tego świata. Ówczesny król węgierski, Geza II miał duże problemy z najeżdżającymi jego państwo plemionami nomadów. Trudno mu było obronić słabo zaludnione tereny położone u podnóża Karpat.

Złożył więc ofertę przybyszom z Zachodniej Europy, którym w rodzinnych stronach często brakowało ziemi, pieniędzy i widoków na wzbogacenie się. W zamian za zobowiązanie się do obrony powierzonych im terenów, zyskali oni możliwość poprawienia swojego statusu materialnego. Dzisiaj, w czasach, gdy tłumy młodych ludzi z „nowej Europy” jadą szukać szczęścia na Zachód, może nas to szokować. Wtedy było to coś całkowicie normalnego.

Nowi mieszkańcy przyjeżdżadzli z różnych stron Niemiec, ale też z terenów Francji czy Luksemburga. Wszystkich ich miejscowi wsadzili do jednego worka i nazwali Sasami.

Chcąc obronić się przed najazdami, przybysze rozpoczęli budowę fortyfikacji, które często przyjmowały rzadko spotykane gdzie indziej formy. Zamki chłopskie były budowane lub odkupowane od poprzednich właścicieli przez mieszkańców wiosek, którzy w murach twierdz znajdowali schronienie podczas najazdów nieprzyjaciela. We wsiach stawiano kościoły obronne, które pełniły zarówno funkcje religijne, jak i wojskowe.

Najważniejszych było jednak siedem warowni, znajdujących się w Kronstadzie (pol. Braszów), Hermannstadt, Schäßburgu (prześliczna Sighișoara), Mediasch, Mühlbach (rum. Sebeș), Bistritz (Bystrzyca) i Klausenburgu (Kluż-Napoka). To od tych siedmiu miast wzięła się nazwa całej krainy – Siedmiogród.

Pomnik Jana Honterusa w Braszowie (Kronstadzie). To między innymi ten teolog wpłynął na to, że Sasi Siedmiogrodzcy zostali luteranami.
Pomnik Jana Honterusa w Braszowie (Kronstadzie). To między innymi ten teolog wpłynął na to, że Sasi Siedmiogrodzcy zostali luteranami.

Przez kolejne stulecia Sasi Siedmiogrodzcy cieszyli się wysokim statusem materialnym i społecznym. W 1438 roku zawarli, wraz z Węgrami i blisko z nimi spokrewnionymi Szeklerami, Unio Trium Nationum. Miała ona zapewnić im dominującą pozycję w społeczeństwie, a wszystko to kosztem rumuńskich chłopów. Dla nich wyznaczono rolę utrzymywania pozostałych i nie mieszania się w sprawy polityczne.

Sytuację zmienił austriacko-węgierski Ausgleich z 1867 roku, na mocy którego Węgrzy otrzymali szeroką autonomię w ramach habsburskiej monarchii. Szybko rozpoczęli politykę madziaryzacji, w efekcie rumuńscy Niemcy znaleźli się po tej samej stronie, co Rumuni. Kiedy po I wojnie światowej Siedmiogród trafił pod władzę Bukaresztu, Sasi przyjęli to rozstrzygnięcie z zadowoleniem. Dwudziestolecie międzywojenne to czas, kiedy niemiecka populacja w Rumunii osiągnęła szczyt, było ich wtedy w kraju około 700 tysięcy.

Co więc sprawiło, że obecnie żyje w Rumunii ledwie 35 tysięcy Niemców?

Odpowiedź jest oczywista – II wojna światowa. Sto tysięcy rumuńskich Niemców uciekło z kraju jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Chociaż, w przeciwieństwie do Polski czy Czechosłowacji, Rumuni nie przeprowadzili zorganizowanej akcji wysiedlenia Niemców, to niemiecka społeczność nie czuła się dobrze w komunistycznej Rumunii. Oprócz oskarżeń o kolaborację z Hitlerem, problemem była zamożność rumuńskich Niemców, niemile widziana przez nowych władców.

Tymczasem zachodnie Niemcy przeżywały właśnie okres niesamowitego rozwoju gospodarczego. Dzięki mądrej polityce Adenauera i Ludwika Erharda, RFN szybko podnosiła się ze zgliszczy. Potrzebowała nowych rąk do pracy i ściągała je ze wszystkich stron. To w latach 60-tych i 70-tych do Niemiec trafiły rzesze poszukujących szczęścia Greków, Włochów, Hiszpanów, Turków czy Jugosłowian.

W pierwszym rzędzie Bonn chciał jednak przyciągnąć do swojego kraju Niemców rozsianych po całym świecie. Nie chodziło tylko o Rumunię, zabiegano też o przyjazd do kraju Niemców nadwołżańskich, litewskich czy ukraińskich1.

Rządzący w Bukareszcie Ceaușescu wyczuł szansę na zrobienie dobrego interesu. Owszem, zgodził się na wyjazd rumuńskich Niemców do „ojczyzny”, jakże mógłby nie. Ale przecież nie za darmo! W zamian za pozwolenie na wyjazd, oczekiwał odpowiedniej sumy wypłaconej przez niemiecki rząd. Obie strony prowadziły utrzymywane w całkowitej tajemnicy targu, w których wyceniały wartość rumuńskich obywateli. Bukareszt miał już w tym doświadczenie, bo podobnie wyglądało wypuszczenie do Izraela tych Żydów, którym udało się przeżyć wojnę i zbrodniczy reżim generała Antonescu.

Kanclerz Schmidt z wizytą u Ceaușescu, 1978 r.
Kanclerz Schmidt z wizytą u Ceaușescu, 1978 r.

Choć Bareja nakręcić miał swojego „Misia” kilkanaście lat później, to władze rumuńskie już wtedy wprowadziły w życie zasadę „każdy kilogram obywatela z wyższym wykształceniem szczególnym dobrem narodu”. Dlatego też stawki za studentów i absolwentów wyższych uczelni były odpowiednio większe.

Choć wszystko odbywało się w tajemnicy i ciężko o dokładne dane, to szacuje się, że wyjazd około ćwierć miliona ludzi kosztował Bonn równowartość pół miliarda euro.

W kraju pozostali w większości ludzie starzy. Ci młodzi, którzy nie wyjechali do Niemiec, zwykle przejęli język i świadomość swoich rumuńskich rówieśników. Ostatnia duża fala migracji miała miejsce po 1989 roku, kiedy trochę szerzej otworzyły się granice. Wtedy też z Rumunii wyjechali rodzice i siostra Johannisa.

Nie trwało to jednak długo, bo Niemcy wyglądały już inaczej, niż w czasach cudu ekonomicznego. Gospodarka nie rozwijała się już tak szybko, a „niemieccy” Niemcy zauważyli, jak wiele różni ich od rodaków pochodzących z Rumunii czy Rosji. Rodaków biednych, nieprzystosowanych do życia w nowym kraju, mówiących dziwnym akcentem, po prostu innych. Niektórzy odmawiali nawet przybyszom prawa do nazywania się Niemcami. I do pewnego stopnia mieli rację, jako że wśród wielu repatriantów wielu było takich, którzy odkryli swoją niemieckość dopiero wtedy, kiedy mogła ona zapewnić niemiecki paszport, niemiecki adres i niemieckie zarobki.

Dlatego też wkrótce nastąpiła zmiana polityki wobec tych Niemców, którzy jeszcze pozostali w Rumunii, Rosji czy na Ukrainie. Kiedyś Bonn płacił obcym rządom, by pozwoliły „swoim” Niemcom przyjechać do RFN. Obecnie Berlin płaci Niemcom z różnych „gorszych światów”, by w nich pozostali i nie robili problemów swojej „ojczyźnie”.

Zresztą, patrząc na to, jak szybko starzeją się niemieckie wspólnoty rozsianie we wschodniej Europie, już niedługo problem zniknie sam.

1Z tego miejsca chciałbym polecić książkę Karla-Markusa Gaussa „Niemcy na peryferiach Europy”, w której autor opisuje żyje niemieckich niedobitków na Litwie, Słowacji, Ukrainie i w Naddniestrzu. Wróć.


Opublikowano

w

,

przez