Serbowie lubią (i potrafią) świętować jak nikt inny. Doskonale wiedzą też, że najlepsza zabawa jest na poprawinach. W żadnym więc wypadku nie przeszkadza im, że z powodu zawiłości reformy kalendarza pewne święta mogą obchodzić po dwa razy.
Tak jest na przykład z zabawą noworoczną. Podobnie jak na prawie całym świecie, w Serbii świętuje się w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, jednak na tym się nie kończy. Już dwa tygodnie później, 13 stycznia żegna się stary rok „prawosławnie”. Również wtedy odbywają się publiczne koncerty, imprezy i pokazy sztucznych ogni. W ten sposób udało mi się w zeszłym roku, choć Sylwestra spędziłem we Wrocławiu, wziąć udział w noworocznej imprezie organizowanej na głównym placu Nowego Sadu.
Podobnie jest z Bożym Narodzeniem. Podczas gdy my w Polsce już dawno zapomnieliśmy o wieczerzy wigilijnej czy pasterce, to w Serbii właśnie teraz świętuje się narodziny Pana Jezusa. Chociaż powszechnie wolnymi od pracy są tylko siódmy i ósmy stycznia, to katolicy, których niemało jest chociażby w Wojwodinie, mają prawo do świętowania dwa tygodnie wcześniej. Niektórzy ze względu na kolorowy rodowód mogą świętować kilkukrotnie i nie wahają się z tego korzystać.
Na przykład dziewczyna mojego współlokatora obchodziła nie tylko katolickie i prawosławne święta, ale nawet, dzięki ojcu-muzułmańskiemu Albańczykowi, islamski bajram.
Bożonarodzeniowe światełka pojawiają się, tak jak w Polsce, już gdzieś w połowie grudnia. To, że nadchodzi prawosławna pamiątka Narodzenia Pańskiego, widać dopiero wtedy, gdy na ulicach zaczyna się roić od ludzi sprzedających pęki brązowych, zeschniętych liści. Badniak, bo tak się taki bukiet nazywa, można na początku stycznia kupić wszędzie – koło przejść podziemnych, przy zatłoczonych deptakach i na bazarach. Te najmniejsze kosztują po kilkadziesiąt dinarów, ale znaleźć można też prawdziwe olbrzymy, w których związane są nie liście, a całe gałęzie.
Nawet te są jednak tylko bladym odbiciem prawdziwych badniaków. Odbiciem na miarę kilkudziesięciometrowych klitek w blokach i kamienicach Belgradu, Niszu czy Kragujevaca.
Tradycyjny, wiejski badniak to bowiem nie bukiet z liści, a starannie przygotowana kłoda dokładnie wybranego i odpowiednio ściętego drzewa, najczęściej dębu. Czasem nawet, w zależności od regionu i wielkości świętującej rodziny, to cały stos ułożony z takich pni. Stosy takie można było też zobaczyć w czasach monarchii Serbii i potem Jugosławii, na początku w garnizonach wojskowych, a potem coraz częściej na głównych placach miast. Tradycja ta, zwalczana w czasach Tity, obecnie powoli wraca do życia.
Badniak to również nazwa dnia przed Bożym Narodzeniem, czyli naszej Wigilii. Wtedy też, na początku wieczerzy, pan domu podpala przyniesioną kłodę, czasem polewając ją wcześniej winem albo obsypując zbożem, prosząc o to, by powstały płomień przyniósł świętującym szczęście i dostatek.
Mieszczuchy zaś po prostu wieszają swój bukiet z liści na odpowiednim miejscu, by później spalić go w piecu czy kominku.
A i to oczywiście tylko ci, którzy taki piec lub kominek mają. Pozostali zaś zadają sobie pytanie, czy aby na pewno życie w mieście to taki dobry pomysł?