Sylwestrowym rankiem jechał na pogrzeb ciotki swojej żony i nie potrafił ukryć radości z tego faktu. Było mu o tyle łatwiej, że siedząca obok żona nie mówiła po angielsku.
Nie było dobrze. Przeceniłem swoje możliwości i zamiast, jak planowałem, w Nowym Sadzie, wieczorem 31 grudnia wylądowałem w chorwackim Osijeku. Bez żadnych planów, miejsc noclegowych czy kogoś znajomego. Do tego na zewnątrz panował kilkunastostopniowy mróz, a ja od śniadania zjadłem tylko jednego burka.
Na całe szczęście szybko trafiłem na nowiutki i, co ważniejsze, cieplutki dworzec autobusowy. Problem mrozu miałem więc rozwiązany, trzeba już tylko było poszukać jakichś rozrywek i to znaleźć je szybko. Zwłaszcza, że sklepy były już pozamykane, a walające się dookoła puste małpki po Pelinkovacu świadczyły o tym, że niektórzy przygotowali się do tego wieczoru dużo lepiej, niż ja.
Pierwsze kroki skierowałem na Plac Wolności, bo ponoć miała tam się odbyć impreza. Jednak o dziesiątej przed sceną nieśmiało gibało się ledwie kilkanaście osób i nic nie zapowiadało, by wkrótce coś się w tej kwestii zmieniło. Stwierdziłem, że nie ma co marznąć po próżnicy i wróciłem w okolice dworca.
A właściwie dworców, bo ten kolejowy znajduje się zaraz obok. A tuż przy nim funkcjonuje elegancki lokal o nazwie City Bar. Jego elegancja polega na tym, że jest otwarty 24 godziny na dobę przez cały rok, a przez cały ten czas oferuje gorące posiłki i to wcale nie z mikrofali. Tutaj, w towarzystwie taksówkarzy1 znudzonych czekaniem na klientów oraz gówniarzy popalających fajki w ukryciu przed rodzicami, zajadając pasulj grah i popijając go ciemnym Osječko, doczekałem północy.
Po tym, jak barman2 w świecących na czerwono rogach renifera wyściskał mnie i życzył wszystkiego najlepszego w nowym roku, uznałem, że czas udać się do mojego ekskluzywnego hotelu, pełniącego akurat przypadkiem również rolę dworca autobusowego.
Znalazłem cichy zakamarek, rozłożyłem karimatę, z płaszcza zrobiłem poduszkę i przykryłem się śpiworem. Co prawda koło trzeciej jakieś rozbawione nastolatki darły przez chwilę ryja, jednak później już nikt nie przeszkadzał mi w odpoczynku. Rano zaś mogłem ruszyć w dalszą drogę.
W Sylwestra niewiele więc pobalowałem, wszystko jednak nadrobiłem pierwszego stycznia. Z niewiadomych powodów każdy, kogo spotkałem po drodze, chciał kupować mi rakiję. W pewnym momencie, zacząłem się nawet obawiać, że z tej całej gościnności nie dotrę w końcu do Nowego Sadu.
Pierwszy noworoczony przystanek zrobiłem w Erducie. Ta położona nad Dunajem wioska, w której nie mieszka nawet tysiąc ludzi, grała dużą rolę w czasie chorwackiej wojny o niepodległość. Po zabiciu bądź wypędzeniu stąd nie-Serbów, Arkan urządził tutaj główną kwaterę swoich Tygrysów. Tutaj też podpisano w 1995 roku porozumienie, które określało zasady ponownego przyłączenia autonomicznej republiki Wschodniej Slawonii, Baranji i Zachodniego Sremu do Chorwacji, które weszło w życie trzy lata później.
Obecnie jest tu raczej sennie. Po noworocznej mszy3 w kościele wybudowanym kilka lat temu na miejscu świątyni zburzonej przez Serbów, poszedłem jeszcze obejrzeć ruiny starej twierdzy, a potem wstąpiłem na chwilę do znajdującej się w centrum wsi knajpki.
Nie można było mieć wątpliwości co do chorwackości tego miejsca. Szachownice zdobiły co drugi przedmiot, nad barem przybito pinezką bilet z koncertu Thompsona, a na jednej ze ścian wisiał portret Jana Pawła II. Chciałem zamówić tylko kawę, ale barman co chwila stawiał przede mną rakiję, w charakterystycznych kieliszkach-buteleczkach z pękatym dołem i długą, wąską szyjką. Trudno było odmówić, zwłaszcza dyskutując jednocześnie o potędze polskiego przemysłu, do którego barman wielkodusznie wliczył też Skodę.
Trudno było też wyjść, jednak w końcu pożegnałem się z towarzystwem i ruszyłem dalej. Nie doszedłem nawet do końca wioski, kiedy zatrzymał mnie pewien chłopak i sam zaproponował podwiezienie. Co prawda jego nowy Opel zamarzł i nie mógł odpalić, ale na szczęście w gotowości stało niezawodne Jugo, którym dojechałem do serbskiej granicy.
Dwie-trzy godziny później byłem już w graniczącej z Nowym Sadem Rumence. Chcąc uczcić ten fakt, wszedłem do dobrze zapowiadającej się kafany. Nie zdążyłem jeszcze dopić swojej viljamovki, kiedy podszedł do mnie dwumetrowy policjant. Nie miał jednak zamiaru wypisywać mi żadnych mandatów. Po prostu nie chciało mu się łazić po mrozie, więc końca służby czekał w barze ze znajomymi. Zaprosił mnie do swojego stolika i zażądał od kelnerki, by przyniosła mi gruszkówki. Po jakimś czasie zaczęliśmy śpiewać hity Baji Małego Knindży, nabijać się z jednego ze współbiesiadników, który z powodu ciemnej karnacji wyglądał jak Cygan i dyskutować na poważne tematy. Funkcjonariusz nie mógł na przykład przeboleć, że każą mu chronić gejowskie parady, podczas gdy on najchętniej pierwszy zdzieliłby jej uczestników pałą. Nie znalazłszy rozwiązania jego problemu, doczekaliśmy końca służby i wszyscy rozeszli się, każdy w swoją stronę.
Po przenocowaniu w Nowym Sadzie, ruszyłem w kierunku Belgradu. Jeszcze przed rozpoczęciem podróży na serio, postanowiłem przystanąć na jedną kawę w Petrovaradinie. Również tutaj przysiadł się do mnie stały bywalec. Najpierw podarował mi zapalniczkę z logo Crvenej Zvezdy, a potem… tak, zaczął stawiać kolejki rakiji. Đorđe, bo tak się nazywał, nie mógł przy tym przeboleć, że jestem kibicem Partizana. To, że nim jestem, było dla niego oczywiste, bo inaczej dlaczego nosiłbym czarną bluzę z białymi pasami? Obsługująca dziewczyna, która była dwa razy w Białej Podlaskiej i nawet zaśpiewała nam później „A wszystko jej czarne oczy”, patrzyła na niego z politowaniem. Kiedy próbowałem wytłumaczyć Đorđe i zwrócić uwagę, że nowy rok świętuje się tylko raz do roku, odpowiedziała, że on akurat ma nowy rok codziennie. Takim to dobrze!
Jednak ze wszystkich kafan, które odwiedziłem w tym czasie, najbardziej przytulne było Zmajevo („Smocze”) Gnijezdo w chorwackim Donjim Miholjacu. Już sam wielki napis „palenie dozwolone” nad wejściem był jak znak jakości Q dla lokalu niskiej kategorii, jednak najwspanialszy był tam piec, przy którym mogłem się rozgrzać po podróży z Mariboru. Na całym Bożym świecie nie było dla mnie wtedy piękniejszego przedmiotu.
Z drugiego miasta Słowenii aż do Miholjaca zabrało mnie dwóch kierowców. Pierwszy jechał na pogrzeb ciotki swojej żony i nie potrafił ukryć radości z tego faktu. Było mu o tyle łatwiej, że siedząca obok żona nie mówiła po angielsku. Nie rozumiała więc też, kiedy opowiadał o pewnym sławnym nagraniu z gwiazdą chorwackiego popu, Severiną Vučković. Film ów jest niezwykle popularny wśród całego męskiego rodu byłej Jugosławii i, chociaż amatorski, jednogłośnie uznawany jest za jej najlepszy, hm, teledysk. Artystka chyba się z tą opinią zgadza i w najnowszych produkcjach próbuje kontynuować stylistykę, która zapewniła jej sukces.
Miłośnik pani Severiny zabrał mnie do starożytnego miasta Ptuj, które ze względu na poprowadzenie linii kolejowej przez nieodległy Maribor, obecnie znaczy już niewiele nawet na słoweńskie standardy. Stamtąd wziął mnie Vladimir. Jechał na słoweńskich blachach, uznałem więc, że to Słoweniec, więc kiedy powiedział, że po niemiecku mówi kiepsko, zapytałem, czy zna serbski. Odpowiedział, że troszeczkę, jednak w drodze okazało się, że jest Chorwatem, czyli serbski znać musi troszeczkę bardziej, niż troszeczkę.
Chorwacja jest więc niereformowalna. Kandydatów do służby dyplomatycznej powinno się wysyłać na podróże autostopem po tym kraju. Niepowtarzalna lekcja dyplomacji.
Potwierdził się stereotyp o Chorwatach, a w drodze powrotnej po raz kolejny potwierdziło się też, że najbliższy polskiemu jest język słowacki. Ja mówiłem cały czas po naszemu, oni po swojemu i nie było żadnego problemu. Poza jednym – nasze góralskie „hej!” oznacza tam mniej więcej „no”, „tak” czy „właśnie!”. Pojawia się więc co chwila i ciężko jest wtedy nie parsknąć śmiechem. A takie parsknięcie byłoby przecież dyplomatyczną gafą. Także tam należy więc wysyłać chętnych do zostania dyplomatą. Niech się uczą.
A skąd tytuł? Bo choć nie spotkała mnie ta przygoda, że czekając na pociąg siedziałem przy stole i piłem jeden kufel piwa za drugim, to Czeskie Budziejowice odwiedziłem.
1 Jeden z nich po akcencie od razu poznał we mnie Polaka. Jako były kierowca ciężarówek zapytał, czy dalej ze Zgorzelca do Wrocławia wiedzie „Adolf Hitler Strasse” ułożona z betonowych płyt. Jakaż była moja duma, gdy mogłem zaprzeczyć! Wróć
2 Ewidentnie lubiący swoją pracę. Aż miło było patrzeć, jaką radość sprawiało mu przynoszenie ludziom śliwowicy, kawy i ćevapčići. Wróć
3 Kierowca, urodzony i mieszkający na co dzień w Austrii Chorwat, podwiózł mnie do Erdutu na trzy minuty przed jej rozpoczęciem. To się nazywa zgranie w czasie! Albo, jak powiedziałby Czarnogórzec Szaranowicz, tajmink. Wróć