Ćwierć wieku po rozpadzie Jugosławii trudno jest zrozumieć, jak w jednym państwie udało się utrzymać kraje tak różne, jak Słowenia z jednej i Bośnia czy Kosowo z drugiej strony.
Nikogo nie powinno dziwić, że kiedy socjalistyczna Jugosławia zaczęła się rozpadać, pierwszym narodem, który ją opuścił, byli Słoweńcy. Niewiele łączyło ich z pozostałymi narodami federacji. Nie mieli za sobą setek lat tureckiej dominacji. Zamiast meczetów, utrzymanych w bizantyjskim stylu cerkwi czy osmańskich domków, tutaj stawiano kamienice i domy podobne do tych, w których mieszkali sąsiedzi: Włosi i Austriacy. Sąsiedzi, dodajmy, będący w gronie najbogatszych Europejczyków.
Ze wszystkich krajów socjalistycznych to właśnie Słoweńców najłatwiej było o kontakt z mitycznym Zachodem. Dzięki temu nie jest niczym dziwnym, że dziś być może nawet większość z nich lepiej mówi po angielsku, włosku czy niemiecku, niż po serbsko-chorwacku.
Znajomość języków to jedno. Drugie to fakt, że Słowenia była tradycyjne dużo bogatsza od pozostałych części Jugosławii. Dlatego też jej powojenne dzieje to czas imigracji tysięcy Serbów, Bośniaków czy Albańczyków, którzy przyjeżdżali na północ w poszukiwaniu lepszych zarobków i miejsca przyjaźniejszego do życia.
Jak na malutkie państwo przystało, również bezwzględne liczby imigrantów nie robią wielkiego wrażenia. Między cenzusami w 1948 i 1991 roku liczba Serbów w Słowenii zwiększyła się na przykład tylko o 40 tysięcy, Boszniaków o 25 tysięcy, a Macedończyków ledwie o cztery. Jednak musimy uświadomić sobie, że oznaczało to wzrost prawie siedmiokrotny w przypadku Serbów, dziesięciokrotny w przypadku Macedończyków i piętnastokrotny w przypadku Boszniaków.
W ten sposób Słowenia przestała być państwem jednonarodowym, w którym istniały co najwyżej małe grupki zasiedziałych tutaj od wieków Włochów czy Węgrów. Dopóki była częścią Jugosławii, wszystko było w porządku. Problemy zaczęły się po ogłoszeniu niepodległości. Trzeba było bowiem zrobić coś z dwustu tysiącami ludzi, którzy choć mieszkali na terenie Słowenii, to byli obywatelami innych republik.
Władze w Lublanie dały zainteresowanym trzy opcje do wyboru: mogli wystąpić o słoweńskie obywatelstwo, zarejestrować się jako „obcy”, zachowując inne obywatelstwo, ale i prawo do pobytu w Słowenii, mogli również opuścić kraj.
Większość zainteresowanych wybrała opcję numer jeden, kilkanaście tysięcy zdecydowało się na status „obcego”, a mała grupa (w tym oficerowie armii federalnej, którym odmówiono obywatelstwa za to, że w wojnie dziesięciodniowej walczyli po stronie władz w Belgradzie) opuściła alpejską republikę. Na tym się jednak nie skończyło. Pozostało bowiem kilka-kilkanaście tysięcy ludzi, którzy nie podjęli żadnej decyzji. Część zlekceważyła żądania niepodległej Słowenii, część po prostu o nich nie wiedziała. Wszyscy oni zostali ostatecznie wykreśleni z wszelkich słoweńskich spisów ludności i właśnie jako „Wykreśleni” funkcjonowali w nowym państwie.
Od tego momentu żyli oni na marginesie słoweńskiej społeczności, pozbawieni prawa do legalnej pracy czy świadczeń socjalnych. Decyzja o pozbawieniu tych ludzi praw stała się obiektem krytyki, zwłaszcza, że miała ona czysto administracyjną naturę i nie przysługiwało od niej odwołanie.
Kolejne rządy musiały zmierzyć się z tą sprawą, a jej przebieg pełen był nagłych zwrotów akcji. Felerna ustawa uznana została za bezprawną przez słoweński Trybunał Konstytucyjny. W odpowiedzi partie prawicowe doprowadziły do referendum, w którym „odrzucono” decyzję Trybunału. W sprawę zaangażowano również sędziów w Strasburgu, Komisję Europejską i kogo bądź. Nadal jednak nie udało się znaleźć dobrego rozwiązania.
Druga fala imigracji „południowców” do Słowenii miała miejsce w czasie wojen w latach 90-tych. Ludzie szukali wtedy spokojnego skrawka ziemi, gdzie mogliby schronić się przed ogniem karabinów i bombami. Bojąc się skoku w nieznane, wielu szukało schronienia tuż obok, wśród ludzi, z którymi do niedawna żyli w jednym państwie.
Jednym z takich wojennych uchodźców był Branko Đurić. Ten bośniacki aktor występował między innymi w sarajewskim programie satyrycznym „Top Lista Nadrealista” czy w filmach Kusturicy, jednak najbardziej znany jest z roli Čikiego w oskarowej „Ziemi niczyjej”. Čiki był ofiarą wojny, Đuriciowi udało się już w 1992 roku uciec z Sarajewa do spokojnej Lublany. Tutaj też mieszka do dziś.
Po dziesięciu latach spędzonych w Słowenii, Đurić zdecydował się nakręcić film, w którym przedstawił życie stereotypowego „południowca” w słoweńskiej stolicy. Bośniak Božo, główny bohater „Kajmaku i marmolady” mieszka na jednym z lublańskich blokowisk razem ze swoją narzeczoną (?) – Špelą (graną przez żonę Đuricia, słoweńską aktorkę i piosenkarkę Tanję Ribič). Jego ukochana utrzymuje oboje ze skromnej pensji kucharki, jako że Božo być może ma dużo uroku osobistego, jednak jest totalnym leniem, który mając dwie lewe ręce w jednej ciągle trzyma piwo, a w drugiej pilota do telewizora.
Kiedy zdenerwowana Špela opuszcza go i wraca do domu rodziców, Božo postanawia zmienić swoje życie i znaleźć jakąś pracę. Pomaga mu w tym Goran, przypadkowo1 spotkany kolega z ojczyzny. Pierwszą robotą jest paradowanie w stroju Myszki Miki na lublańskich targach i rozdawanie dzieciom czekoladek2.
Kreślony przez Đuricia obraz życia „południowca” w Słowenii nie jest wesoły. Zajmują zwykle najgorzej płatne posady, nawet wśród śmieciarzy szefem-kierowcą jest Słoweniec, a dwaj Bośniacy muszą słuchać jego poleceń. Przybysz z południa, jeśli nie jest piłkarzem, godziwie zarobić może tylko jako przestępca. Do tego wszystkiego cały czas musi wysłuchiwać złorzeczeń swoich słoweńskich sąsiadów, oskarżających go o kradzieże, strzelaniny w knajpach i o powodowanie wypadków w swoim Jugo.
Tak jak słonawy bałkański kajmak nie pasuje do symbolizującej kochających słodycze Słoweńców marmolady, tak samo Bośniacy czy Serbowie nie pasują tu do niemal niemieckiego ordnungu panującego w alpejskiej republice. Ta niemieckość najwyraźniej pokazana jest w kulminacyjnej scenie filmu. Mimo słowiańskiego języka3, uczestnicy imprezy urodzinowej ojca Špeli wyglądają wręcz na karykaturę Niemców – ubrani w alpejskie mundurki, popijący bier i zajadający się wurstami.
Nawet najbardziej teutońscy Słoweńcy powinni mieć jednak trochę wyrozumiałości dla Boža i jemu podobnych. Jak zauważają autorzy filmu w napisach początkowych, „każdy ma swojego południowca”. A to oznacza, że każdy ma też swojego zarozumiałego sąsiada z „północy”. Słoweńcy, przez wiele lat walczący o to, by móc w Austrii nazywać Klagenfurt Celovacem, a Graz – Gradcem, powinni to świetnie rozumieć.
1 Przypadków jest w tym filmie dużo. Jednak Słowenia jest na tyle mała, że rzeczywiście, wpaść na kogoś znajomego nie jest tutaj niczym dziwnym. Wróć.
2 Musi to być najwidoczniej popularna profesja, bo poznany przeze mnie w drodze z Celje do Mariboru Davor, mieszkający w Słowenii Chorwat, zarabiał w podobny sposób, tyle że w przebraniu jeżdżącego na łyżwach Indianina. Wróć.
3 Nawet i język, choć słowiański, ma w sobie wiele z niemieckiego. Dość powiedzieć, że „tak” to po słoweńsku „ja”, no i że słoweński jest jedynym znanym mi językiem, w którym dwucyfrowe liczby nazywa się w ten sam debilny sposób, co w niemieckim. Zamiast „dwadzieścia siedem” Słoweńcy mówią „siedem i dwadzieścia”. Wróć.