Rozmowa z Marcinem Chludzińskim, prezesem Fundacji Republikańskiej i ekspertem zarządzania publicznego.
Przy wyborze helikopterów dla wojska decydowały względy polityczne czy ekonomiczne?
Trudno powiedzieć, jakie kryteria faktycznie były brane pod uwagę przy formułowaniu decyzji. Właściwie należałoby zacząć od tego, do czego te helikoptery powinny służyć. Zamawiane helikoptery mają być wielozadaniowe, czyli służyć do działań związanych z transportem wojsk specjalnych, zwalczaniem okrętów podwodnych czy ratownictwem. Kupiono jeden model śmigłowca, który ma wypełniać wszystkie te funkcje, a do każdego z tych zadań wymagany jest trochę inny sprzęt.
Każda z tych funkcji musi być inaczej oprzyrządowana?
Według naszych decydentów nie musi. Obsłużymy wszystko jednym typem śmigłowca, o którym się mówi, że został wybrany, bo ma dużą zdolność transportową, to znaczy zabiera 29 osób i to jest atut. Jednak przy funkcjach takich jak np. zwalczanie okrętów podwodnych, ratownictwo morskie czy nawet ewakuacja z pola walki, to nie powinno być główne kryterium wyboru. Tak naprawdę należałoby kupić trochę inne śmigłowce do każdego z zadań.
Duże helikoptery to przeżytek?
To zależy od funkcji, bo w czasie pokoju 29 ludzi na pokładzie to spora oszczędność, ale przecież nie kupujemy helikopterów na czas pokoju, ale na czas wojny. Po doświadczeniach w Afganistanie czy Iraku transporty próbuje się dzielić na mniejsze, 6–8 osobowe, dlatego że uderzenie w helikopter, który przewozi 29 osób, to jest strata 29 dobrze wyszkolonych żołnierzy, w których zainwestowano spore pieniądze. Przepraszam za brutalność – tu chodzi o ekonomię pola walki, uderzenie w śmigłowiec, który transportuje jedną sekcję bojową, to są mniejsze straty. Inną kwestią jest też to, że te 6–8 osobowe sekcje bojowe wykonują autonomiczne i różne zadania, czyli każda z nich często musi lądować w innym miejscu.
Czy to znaczy, że idzie wojna, skoro nagle tak zaczęliśmy się spieszyć z zakupami?
Problem polega na tym, że my powinniśmy mieć te zakupy już dawno za sobą. Obecnie powinniśmy koncentrować się na broni przeciwrakietowej. W scenariuszu dużej wojny, przed którym stoimy, zaczyna się od punktowych uderzeń rakietowych na strategiczne obiekty, jeśli więc nie mamy takiego systemu, który byłby w stanie strącić rakiety, które będą do nas potencjalnie lecieć, to jesteśmy bezbronni.
Kupiliśmy więc patrioty, które pojawią się u nas w 2022 r., czyli 5 lat po śmigłowcach.
Tak. I to mnie właśnie zastanawia. Z punktu widzenia priorytetów patrioty są ważniejsze niż śmigłowce, ale otrzymamy je znacznie później. Teoretycznie będziemy mieć dwie baterie w ciągu czterech lat, tyle że są to baterie, które mają wiele wad, o słabszych parametrach technicznych.
Te, które tak ładnie wyglądają na filmach z Iraku?
Tak.
Posłużę się danymi. W czasie pierwszej wojny w Zatoce armia USA określała skuteczność patriotów na poziomie 70 proc. Po jej zakończeniu zrewidowano dane do 50 proc. Kiedy zainteresował się tym kongres USA, okazało się, że raptem jeden na osiem patriotów zaliczał trafienie.
To zależy, o jakich celach mówimy. Rakieta Patriot jest w stanie poradzić sobie z samolotem, ale bez modernizacji nie da sobie rady z pociskiem manewrującym iskander, jeśli rzeczywiście jest tak dobry, jak przedstawiają go Rosjanie, a to iskandery są dla Polski największym zagrożeniem. Oczywiście, może to być też element wojny informacyjnej ze strony Rosji. Niezależnie jednak od szczegółów pocisk manewrujący kontra patriot to mecz do jednej bramki. Jeśli dojdzie do jakiegoś zmasowanego uderzenia w miejsca newralgiczne dla Polski, to jesteśmy rozłożeni. Nie mamy śmigłowców, nie mamy F-16, nie mamy niczego, czym jesteśmy w stanie odpowiedzieć.
No, nie. Mamy F-16. Tyle że bez uzbrojenia.
Mamy je w tej chwili, ale nie wiem, czy będziemy je mieli po uderzeniu rakietami Iskander, jeśli one potrafią to, co Rosjanie deklarują, że potrafią.