Zawrót głowy od sukcesów: tak to wyglądało, kiedy wieczorem kierowiec TIRa wysadził na obwodnicy Belgradu.
Kiedy przed południem ruszałem ze Sjenicy, planowałem, że dojadę gdzieś do Čačka, może do Kragujevca. Tam miałem znaleźć jakiś tani hotel i ruszyć następnego dnia w kierunku Żelaznych Wrót Dunaju. Jeszcze nie wiedziałem jak, ale jednego byłem pewien: za nic nie chciałem wjeżdżać do Belgradu, bo dobrze pamiętałem, ile zajęło mi wydostanie się z niego dwa lata wcześniej.
A jednak wizja ponad stukilometrowej podwózki zaślepiła mnie. Zwłaszcza, że wysiadka miała być niedaleko starej trasy na Smederevo. A stamtąd to na Đerdap już prosta droga. To „niedaleko” miało się okazać dziesięcioma kilometrami na piechotę, wzdłuż ekspresówki.
Tymczasem robiło się coraz ciemniej, a na dodatek zaczął padać deszcz. Jeśli do tej pory plan brzmiał: „idę w kierunku Smedereva i coś się w końcu wykombinuje”, to teraz poczułem, że coś wykombinować trzeba na już. I, jak zawsze w takich sytuacjach, rozwiązanie pojawiło się samo. Rozwiązanie w postaci tej profesjonalnej reklamy:
Okolica nie wyglądała na turystyczną, a do Smedereva było daleko (jak się później okazało: czterdzieści kilometrów). Nie było więc co marudzić i ruszyłem pod górkę w poszukiwaniu „hostelu”.W swoim stylu założyłem, że zapamiętam adres i w swoim stylu musiałem z tego powrotu wracać, bo oczywiście zapomniałem. Nie chcąc powtarzać tego błędu, zapisałem sobie adres jak i numer telefonu. Przydał się, kiedy po pół godzinie kluczenia trafiłem na budynek, który wyglądał tak:
Jako że na moje dzwonienie do drzwi nikt nie odpowiadał, postanowiłem użyć telefonu, jednak tego też nikt nie odebrał. Po kilku próbach odpuściłem sobie i wszedłem do przyuważonej kafany, by pomyśleć, co robić dalej. Nie zdążyłem nawet usiąść, kiedy dostałem SMS-a o bogatej treści:
Da
Zapytałem więc, czy hostel dziś działa. Odpowiedź:
Da
Zaintrygowany postanowiłem zadzwonić. Tym bardziej, że wyglądało na to, że właściciel sam z siebie tego nie zrobi. Niestety, na koncie został mi niecały dinar. Zagadałem więc do stojącego obok młodego Serba, czy mógłby pożyczyć mi telefon. Ten samemu zadzwonił i po chwili rozmowy zaprowadził mnie pod drzwi, z których wyszedł jakiś dziadek.
Myślałem, że to właściciel, okazało się jednak, że to tylko sąsiad, który wie, gdzie są klucze. On też dostał SMSa:
Weź pieniądze i wpuść go do środka.
– No dobra, weź. Tylko ile? – zauważył słusznie staruszek.
Jako że on też nie miał pieniędzy na telefonie, a właściciel uporczywie wysyłał nam obu strzałki, byśmy do niego zadzwonili, przez kilka minut staliśmy w impasie przed drzwiami. Po kilku minutach dziadek przypomniał sobie, że widział tę samą reklamę, co ja i że tam zapisana była cena: pięć euro. Jak napisane, to napisane: w końcu mogłem wejść do przecudnej izby połączonej z łazienką. Co prawda zlew, prysznic i spłuczka od toalety połączone były w jakiś magiczny sposób, którego nie potrafiłem rozgryźć, więc kąpieli nie wziąłem, ale za to wystrój był całkiem elegancki.
Jednak ten „hostel” w Resniku (bo tak nazywały się owe belgradzkie peryferia) był i tak wyjątkowo łatwy do znalezienia w porównaniu z kilkoma słowackimi i czeskimi ubytowniami.
Czym właściwie jest ubytownia? Łatwiej powiedzieć czym nie jest. Nie jest to hotel, bo standardy są spartańskie. Nie jest to hostel, bo niewielu tutaj młodych obieżyświatów. Rzędy obuwia roboczego, które stoją na korytarzach ubytowni oraz przekrój społeczny jej gości powodują, że najlepszym porównaniem będzie dla nich zapomniany już u nas hotel robotniczy.
Jak hotele robotnicze, ubytownie zazwyczaj znajdują się gdzieś na przemysłowych przedmieściach. Czasem nawet dosłownie na terenach fabryki, jak w słowackim Trenczynie. Kiedy stałem pięćdziesiąt metrów od Ubytowni Janka, dopiero dziesiąta osoba potrafiła mi powiedzieć, gdzie ona właściwie jest. A nawet nie powiedzieć, a po prostu tam zawieźć, bo drogę wśród zabudowań na pół zamkniętej fabryki trudno było tak łatwo opisać.
W przeciwieństwie do hosteli, w których zwykle recepcja jest całodobowa, w Jance zameldować można się było tylko do szesnastej. Jako że była już dwudziesta, poszedłem szukać dalej, na szczęście kolejna ubytownia była tuż obok. Tutaj również nie było już rejestracji, ale na szczęście nikt nie pomyślał o tym, żeby zamknąć drzwi. Skorzystałem z wi-fi, znalazłem kilka kolejnych adresów i ruszyłem na poszukiwania, pocieszony myślą, że w najgorszym wypadku mogę tu wrócić, przewaletować na korytarzu i wyjść zanim rano ktoś otworzy recepcję.
Kiedy trafiłem pod jeden ze znalezionych adresów, było już o godzinę po zamknięciu drzwi, ale na szczęście w tym samym momencie na kwaterę wracał Edo. Ten pracujący w Trenczynie Albańczyk mieszkał tam na tyle długo, że nauczył się słowackiego i mógł dzwonić do właściciela, kiedy akurat potrzebował. Zaprosił mnie do środka, wziął siedem euro i podał klucz.
Następnego dnia byłem już w Ołomuńcu i tym razem nauczony doświadczeniem od razu zacząłem szukać lokalu, którego adres znalazłem dzień wcześniej. W końcu trafiłem na podaną ulicę, ale doszedłem ją do końca, a ubytowni dalej nie było. Tylko czy aby na pewno doszedłem do końca?
Nie, ulica prowadziła dalej, ale wyglądała tak:
Na szczęście jednak sam budynek prezentował się bardziej okazale:
A co tu dopiero mówić o widoku z okna:
A jeśli nawet to was nie przekonało, to wiedzcie, że przy dłuższym pobycie nocleg kosztuje tam 100 koron.
Nic dziwnego, że takie skarby chowa się przed obcymi.