Andrzej Malinowski – Polska daje komfortowe warunki dla szarej strefy

Rozmowa z mówi Andrzejem Malinowskim, prezydentem Pracodawców Rzeczypospolitej Polskiej.

Za nami pół roku dobrej zmiany. Można coś już o niej powiedzieć?
Mamy plan Morawieckiego, który moim zdaniem jest bardzo dobry. Zawarł w nim właściwą diagnozę tego, co dzieje się w polskiej gospodarce. Co ważne, plan ma być systematycznie uzupełniany o nowe rozwiązania, a wszystkie one mają być konsultowane z przedsiębiorcami. Tu pragnę zauważyć, że nie są to gołosłowne obietnice. Faktycznie takie konsultacje zostały rozpoczęte. To spora różnica w porównaniu z poprzednim rządem. System konsultacji był traktowany z wyjątkową arogancją.
Przychodzili z gotowymi rozwiązaniami?
W ogóle nie przychodzili. Po prostu narzucali rozwiązania bez pytania kogokolwiek o zdanie. To odbiło się czkawką w badaniach preferencji wyborczych przedsiębiorców. W 2007 r. ekipa PO/PSL mogła w tej grupie liczyć na 86 proc. poparcia. W połowie 2015 r. było to już zaledwie 15 procent. To chyba najlepiej oddaje, jak środowisko przedsiębiorców reagowało na poziom legislacji i kultury politycznej poprzedników Morawieckiego. Tym bardziej, że słynna zielona wyspa była wynikiem tego, że to nie rząd, a właśnie przedsiębiorcy robili, co mogli, żeby nie utonąć w okresie kryzysu. Państwo ich w tym czasie w żaden sposób nie wspierało, a wręcz przeciwnie: każda kolejna regulacja przepisów utrudniała im działanie. Sądzę, że momentem przełomowym, który kompletnie ośmieszył tę ekipę, był okres, w którym rząd PO/PSL bronił się przed prezydencką propozycją domniemania niewinności w sferze podatkowej. Bandyci, mordercy mogą liczyć na objęcie ich tą klauzulą, podatnicy zaś są jej pozbawieni. To tym większa paranoja, że przepisy podatkowe są w Polsce nieczytelne, źle skonstruowane i niezwykle łatwo przy ich interpretacji o pomyłkę. Tymczasem broniono się rękami i nogami przed uznaniem, że obywatel może popełnić błąd w ich interpretacji. Tymczasem przykręcano wszystkie możliwe śruby, dojąc przedsiębiorców, aż do krwi.
Jakieś inne przykłady?
Proszę przyjrzeć się pomysłowi płacy minimalnej. Państwo z jednej strony dążyło do jej podniesienia, jednocześnie w żaden sposób nie podejmując kwestii waloryzacji kontraktów państwowych zawartych przed zmianą reguł gry. Jednocześnie zawsze forsując ceny zamówień publicznych i nie uwzględniając istniejącego już progu płacy minimalnej.
Obecnie trwają prace nad przepisami mówiącymi, że o kontrakty państwowe mogą się ubiegać tylko firmy zatrudniające pracowników na etat.
Przecież te przepisy pozostaną martwe. Wystarczy prześledzić budżety planowanych obecnie zamówień publicznych i zobaczyć, że nie wytrzymują one poziomu zarówno dzisiejszej, jak i tym bardziej planowanej płacy minimalnej. Mam nadzieję, że konsultacje to zmienią. Ale na razie temat nie został poruszony.
Gdzie leży problem?
Nazwałbym to Polską resortową. Weźmy ustawę emerytalną podwyższającą wiek potrzebny do nabycia praw. Czy odbyła się jakakolwiek debata nad tym, jak zapewnić pracę tym ludziom? Nie. Stworzono ustawę bez konsultacji z innymi ministerstwami, nie przejmując się kompletnie systemem naczyń powiązanych. To jest właśnie ta resortowość dbająca jedynie o własne podwórko. Co gorsza, jeśli dochodzi już do współpracy, to przypomina ona zwykły handel wymienny: ja ci odpuszczę coś, co jest złe dla twojego resortu, ale ty przymkniesz oko na coś innego. Czysto towarzysko, beż żadnych konsultacji uwzględniających całokształt.
Czy sądzi pan, że przy okazji szusowania umów cywilnoprawnych ktokolwiek wpadł na pomysł, by zapytać przedsiębiorców, dlaczego nastąpił ich wysyp? Odpowiem. Nikt się nie pochylił nad tym tematem. Tymczasem był to efekt źle skonstruowanego prawa dotyczącego zamówień publicznych i obowiązującego w nim kryterium najniższej ceny. Podam przykład. Ministerstwo Obrony Narodowej rozpisało przetarg na ochronę obiektów wojskowych. Jednym z warunków było zatrudnienie ludzi na etat. Kolejnym, że stawka godzinowa nie może przekraczać 10 złotych. Efekt był taki, że firmy zatrudniały na 1/10 etatu, resztę pieniędzy wypłacając na bazie umów-zleceń.
Czemu tak się dzieje?
Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że państwo od lat stwarza komfortowe warunki dla szarej strefy.
Z premedytacją? 
To wynika z arogancji i niekompetencji. Z jednej strony budżet ma ograniczone możliwości, bo nikt przez całe lata nie pochylił się nad reformą finansów publicznych. Z drugiej, państwo zarzuca przedsiębiorcom, że trzymają pieniądze na kontach, nie inwestując w gospodarkę. I znów nikt nie pyta, czemu tak się dzieje, a przecież odpowiedź jest prosta: nikt przy zdrowych zmysłach nie wyciągnie pieniędzy z banku i nie zacznie ich inwestować, mając na uwadze, że dzisiejsze reguły gry mogą się jutro zmienić na kiwnięcie palca dowolnego urzędnika. To jest podstawowy problem polskiej gospodarki. Nadmierna jego regulacja i niestabilność prawna. Z badań wynika, że w Polsce rocznie tworzone jest 30 tys. stron nowego prawa.
Pytanie: dlaczego?
To efekt braku jakichkolwiek analiz potencjalnych efektów wprowadzanych przepisów. Zasada panująca w Polsce jest taka, że jeśli coś nie działa, to wprowadzamy nowe prawo, uważając, że to rozwiąże istniejący problem. A potem się zobaczy…
Jak to można zmienić?
Należy kompletnie przebudować zasady prawne działające w Polsce. Przede wszystkim każdy nowy przepis powinien być skonfrontowany z już istniejącymi. Co za tym idzie, wszystkie istniejące przepisy ulegać powinny zmianie dostosowującej je do nowych rozwiązań lub likwidacji.
Czy obecny system prawny można zreformować, czy należy go stworzyć od podstaw?
Ujmę to inaczej. Nie tak dawno przeprowadziłem eksperyment. Poprosiłem kilku ekspertów, żeby usiedli nad dowolną ustawą i zaczęli wykreślać elementy zbędne, niepotrzebne, komplikujące przepisy. Efekt był taki, że ustawy zaczynały kurczyć się do dwóch stron papieru. Kiedy zaczęliśmy analizować, co zostało wykreślone, nagle okazywało się, że były to elementy czysto biurokratyczne. A to jakieś zaświadczenie, a to przepis wymagający powołania urzędnika, który będzie go interpretował, a to konieczność powołania specjalnej komórki, która będzie zajmować się danym tematem. Urzędnicy wręcz kochają te przepisy, bo tylko dzięki nim często mają robotę. Ich likwidacja grozi im bezrobociem.
Czy z tą hydrą można wygrać?
Można. Skorzystajmy z gotowych rozwiązań. Za przykład wezmę gospodarkę angielską i tamtejsze standardy. Przypuśćmy, że chcę postawić stację benzynową. Wchodzą na stronę rządową, odnajduję odpowiednie przepisy i zaczynam realizować inwestycję, nie pytając nikogo o pozwolenia, konsultacje, zgody i temu podobne. Przepisy dotyczące budowy stacji benzynowej są jasne i czytelne. Trzymając się ich, przeprowadzamy inwestycję od a do z, nie widząc się na oczy z żadnym urzędnikiem. Można? Można. Jeśli jednak w trakcie budowy czy eksploatacji nie spełnimy jakiegoś warunku zawartego w przepisach, wtedy nie ma zmiłuj, pogonią nas finansowo i prawnie w skarpetkach. Tyle, że kto będzie ryzykował w sytuacji, kiedy może w jasny i prosty sposób zarabiać pieniądze? Tam prawo jest szanowane i respektowane, bo jest proste i czytelne.
Minister Morawiecki zdaje sobie z tego sprawę?
Na to wygląda. W planie, który został udostępniony, widać, że ten temat jest bardzo poważnie brany pod uwagę. Tak jak wspomniałem, poszczególne elementy porządkowania rynku mają ruszyć etapami do końca tego roku. Mam nadzieję, że nie zostaną jedynie gołosłownymi obietnicami.
Nie ma obaw, że wielosettysięczna armia urzędników wyjdzie na ulice?
Nie ma takich obaw. Urzędnik przyłapany w godzinach pracy na demonstracjach automatycznie traci posadę. Część z nich nie potrafi robić nic konstruktywnego, nie będą więc ryzykować. Duża zaś grupa czeka z utęsknieniem na wyprostowanie przepisów i możliwość spokojnej pracy. Ja znam tych ludzi, oni też mają dość ciągłych zmian, absurdów i niekonsekwencji prawnych. To przecież na nich skupia się krytyka, mimo że w dużej mierze niczym nie zawinili.
Z innej beczki: rząd PiS głośno mówi o uszczelnieniu systemu podatkowego. Tymczasem nigdzie nie słyszę o uszczelnieniu systemu wydatków państwa. Przecież rokrocznie marnowane są ogromne sumy, które wcześniej zabierane są z kieszeni podatników.
To, o czym pan mówi, sprowadza się do konieczności reformy państwa. Problem polega na tym, że każda kolejna władza wprowadza kolejne sztywne wydatki. Tak jak obecnie 500+.
 
To akurat trudno nazwać marnotrawstwem.
To prawda, ale przedmiotem debaty publicznej powinno być, czy podatnik powinien finansować deficytowe gałęzie gospodarki. Na przykład to, co się dzieje na Śląsku. Problem w tym, że politycy nie mają odwagi, żeby się za to zabrać. Kraje, które sobie poradziły z tym problemem, nagle wystrzeliły gospodarczo do przodu. Czas pokaże, czy obecną ekipę będzie na to stać.

Opublikowano

w

przez