Gdzie leży główny problem w dyskusjach polsko-żydowskich?
Temat rzeka. W skrócie: problem polega na tym, że tę debatę zdominowały dwa środowiska. Jedno z nich domaga się, żebyśmy na każdym kroku bili się w piersi za Jedwabne, szmalcownictwo, powojenne mordy na Żydach.
Co zostało świetnie wytłumaczone w książce „Po zagładzie” Marka Chodakiewicza.
Ta strona twierdzi, że dopiero wtedy będziemy dojrzałym narodem, gdy skonfrontujemy się z tymi „czarnymi plamami” w naszych dziejach. Tymczasem dokładnie ci sami ludzie, w sytuacji kiedy próbuje się z nimi porozmawiać o Judenratach, policji żydowskiej, żydowskich ubekach, natychmiast zaczynają krzyczeć o antysemityzmie. Nagle o żadnym dążeniu do dojrzałości nie ma mowy.
Z drugiej strony mamy w Polsce grupę małpującą żydowskich historyków, wyciągając Żydom najczarniejsze sprawki, jakie się da. I analogicznie, kiedy w ich towarzystwie wspomni się o szmalcownikach, wyciągają pałę antypolonizmu, i każdy rozsądny człowiek ląduje w jednym worku ze zdrajcami, zaprzańcami i sprzedawczykami.
Problem polega na tym, że te dwa środowiska, które nie mają z oczywistych powodów żadnego wspólnego pola do dyskusji, zdominowały tę debatę, a wręcz zamieniły ją w wojnę polsko-żydowską.
Klasyczny syndrom oblężonych twierdz.
Określam to mianem „plemiennego idealizmu”. Chodzi o przekonanie, że członkowie naszej społeczności nigdy w życiu nie mogliby zrobić nic złego. Tymczasem sprawa jest banalnie prosta. Im większa społeczność, tym większa gama rozmaitych postaw. I nie są tu wyjątkiem ani Polacy, ani Żydzi, wśród których występowały, występują i występować będą zawsze patologiczne postawy. Trzeba o tym rozmawiać. I nie uważam, że jakąkolwiek nację należy traktować jakoś wyjątkowo, tak jak Żydów – tylko dlatego, że padli ofiarą Holocaustu.
Problem polega na tym, że podobne sekciarstwo uprawiają inteligentni ludzie. Jakiś czas temu Paweł Śpiewak, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego, dociskany przeze mnie w sprawie policji żydowskiej, rzucił nerwowo, że policja ta składała się z katolików, a działania tej formacji wynikały z jej katolicyzmu. W tym momencie powaga rozmowy prysła.
Profesor Śpiewak jest świetnym specjalistą, natomiast jeśli już mowa o katolikach w getcie, to Niemcy zamknęli w nim wszystkich, ignorując kryteria dotychczas stosowane w cywilizowanym świecie, które odróżniały żydów pisanych mała literą – wyznawców judaizmu – od chrześcijan konwertytów. Zamiast tego wprowadzili chore kryteria rasowe. W efekcie ludzie, którzy byli katolikami od kilku pokoleń, trafili za mur razem z wyznawcami Mojżesza. Ich pozycja w getcie była, delikatnie mówiąc, nie do pozazdroszczenia. Z jednej strony mieli oczywiste problemy wynikające z ich „żydostwa”, z drugiej zaś spotykali się z ostracyzmem społeczności żydowskiej uważającej ich za zdrajców wiary.
Do tego dochodziły kwestie językowe. Zapomina się o tym, że w świetle statystyk prezentowanych w książce „Poza granicą solidarności” przez Ewę Kurek przedwojenni Żydzi zamieszkujący warszawską dzielnicę, którą Niemcy zamienili w getto, w blisko 90. procentach nie znali języka polskiego. Ich językiem był jidisz.
Nie znam statystyk warszawskich, ale faktycznie na wschodzie Polski te społeczności były mocno homogeniczne i ich przedstawiciele po polsku mówili albo słabo, albo w ogóle. To wynikało z faktu, że nie mieli takiej potrzeby. Prawdziwą tragedią było to, że ci ludzie nie mieli praktycznie żadnych szans na ratunek. Trudno wyobrazić sobie sytuację, a ja o takich nie słyszałem, żeby ktoś, kto nie mówił po polsku, mógł się uratować. Przeżywali ci, którzy mieli „dobry” wygląd, byli zasymilowani, mieli polskich znajomych. Mogli dzięki temu poruszać się w miarę sprawnie po aryjskiej stronie, upodobnić się do Polaków, zdobyć dobre papiery. Dramatem ortodoksyjnych Żydów było to, że nie mając żadnych przedwojennych doświadczeń asymilacyjnych ani ochoty na kontakty z Polakami – co samo w sobie nie było niczym nagannym, gdyż wynikało z pewnego modelu współistnienia – w obliczu niemieckiej polityki skazani byli na śmierć. Oddaje to historia, którą znalazłem w jednej z relacji z jednego z wielu małych miasteczek, kiedy to na pytanie, czemu chasydzi zgromadzili się na rozkaz Niemców i karnie czekali na swój los, zamiast uciekać, ktoś odpowiada pytaniem: dokąd? Bo niby gdzie mieli uciekać? Gdzie się ukryć, co jeść w sytuacji, kiedy za sprawą swojej religii i kultury byli kompletnie odizolowani od lokalnych społeczności. Znane są przecież przypadki, w których komuś udało się uciec z getta, jednak po kilku dniach spędzonych poza murami wracał, nie potrafiąc sobie poradzić w obcym środowisku.
Fakt nieumiejętności poradzenia sobie w czasie niemieckiej okupacji i oddanie się bez oporu na rzeź był mocno artykułowany w powojennym Izraelu i budził olbrzymią niechęć tamtejszych Żydów do ich europejskich pobratymców. W Izraelu do lat 60. traktowano Holocaust jako powód do narodowego wstydu.
Dziś Izraelczycy, którzy mają wytatuowany numer obozowy, mają status świeckich świętych, wszystkie drzwi stoją dla nich otworem. W latach 1945–1960 faktycznie traktowano tych ludzi w Izraelu z nieskrywaną pogardą. Byli to głównie polscy Żydzi, którzy przeżyli Auschwitz, albo się gdzieś ukrywali u polskich sąsiadów. Ci ludzie nie mogli opowiadać o swoich przeżyciach. Byli wyszydzani i poniżani. Traktowano ich jako ludzi słabych.
Podludzi?
Może nie aż tak. Jednak ideologia syjonistyczna stworzyła „nowego Żyda”, który jest opalony, muskularny, potrafi uprawiać ziemię lub pracować jako robotnik w dokach Hajfy. Żyda, który nie jest pokątnym handlarzem sprzedającym cebulę na rogu ulicy. Przede wszystkim zaś nowy Żyd, zwany Sabrą, zrodzony w słońcu Palestyny, potrafił się bić, strzelać, skopać tyłki Arabom. W Żydach z Europy, przerażonych, skonfundowanych, zastraszonych i poniżonych, Sabrowie, których rozpierała energia życiowa i poczucie własnego triumfu, widzieli wszystkie te cechy swojej nacji, których tak bardzo się wstydzili. Nienawidzili ich za to, że poszli jak owce na rzeź. „Gdybyśmy my byli na waszym miejscu – mówili Sabrowie – to dalibyśmy Niemcom łupnia”. Było to niesłychanie krzywdzące. Tym bardziej że niewiele zabrakło, żeby ci Sabrowie mogli się, mówiąc kolokwialnie, z Niemcami sprawdzić.
Rommel w pewnym momencie był naprawdę niedaleko.
No więc właśnie. Kiedy istniało realne ryzyko, że Africa Corps może wygrać z Anglikami i pojawi się w Jerozolimie, Sabrowie jakoś specjalnie nie prężyli muskułów. Byli wtedy przerażeni i modlili się, żeby Anglicy dali radę to powstrzymać. Echem tamtego podejścia do tematu była wypowiedź Ehuda Baraka, szefa sztabu izraelskiej armii, który podczas wizyty w Auschwitz stwierdził: „szkoda, że przybyliśmy za późno”. To nieprawdopodobny element ideologii syjonistycznej, jeśli pamięta się, że Polsce, Anglii, USA i Sowietom sześć lat zajęło pokonanie III Rzeszy, więc maleńkie Państwo Izrael miałoby bardzo małe szanse w starciu w Wehrmachtem.
To się jednak zmieniło w latach 60. wraz z procesem Adolfa Eichmanna.
Wtedy wektor został obrócony o 180 stopni. Holocaust został oficjalnie wprzężony w izraelską politykę historyczną. Mówi ona, ze Izrael jest strażnikiem Żydow, a silna armia gwarantuje im bezpieczeństwo i zapewni, że Holocaust już nigdy się nie powtórzy.
Wracając do kwestii ludzi napływających do Izraela po 1945 r. Przecież ci, którzy przeżyli Holocaust, to głównie dobrze wykształceni Polacy żydowskiego pochodzenia. Naprawdę stanowili problem dla tego młodego państwa?
Jeżeli przyjeżdżali, zakładali kancelarie adwokackie, byli lekarzami, witano ich z otwartymi rękami. Byleby tylko nie opowiadali i nie zamęczali otoczenia swoją traumą. Tu jednak pojawia się jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Syjonizm zakładał, że ludzie, którzy przybyli do Palestyny przed 1945 r., robili to z własnej woli. Obudzili się pewnego dnia, zobaczyli syjonistyczne światło, które poprowadziło ich do Ziemi Obiecanej, by tam mogli budować nowe państwo. Ocalali zaś przyjeżdżali tam, bo po prostu nie mieli się gdzie podziać. Nie podobał się im komunizm, nie chcieli żyć w miejscu, gdzie zginęła ich cała rodzina. Potracili swoje domy lub też już po wojnie zetknęli się z antysemityzmem mającym podłoże finansowe. Mówiąc wprost: ich domy i mieszkania zajęte były przez Polaków, a pojawianie się byłych właścicieli powodowało – delikatnie rzecz ujmując – niesnaski. To nie był dobry materiał na oddanego sprawie obywatela Państwa Izrael. To nie byli prawdziwi syjoniści.
Co na to nowo przybyli?
Należy pamiętać, że dla dużej części przybyłych po wojnie Żydów, Palestyna nie była miejscem ich marzeń. Źle się czuli w tropikach. Pochodzili z Europy, gdzie klimat jest umiarkowany, wokół jest zieleń, woda nie stanowi problemu, a nagle wylądowali na pustyni. W kibucach, w których w koszmarnych dla nich warunkach pogodowych musieli sadzić drzewka pomarańczowe. Do tego dochodzi kwestia wspomnianego już środowiska, które ich odrzucało, nie okazując współczucia. Zdarzało się, że ci ludzie, którzy przeżyli getto, Auschwitz, cały ten koszmar niemieckiej okupacji, odbierali sobie życie.
Parafraza Pileckiego, że Auschwitz przy powojennym Izraelu to igraszka, jest chyba jednak za daleko posuniętym skojarzeniem.
To całkiem inna rzeczywistość. Cała nasza rodzina zginęła, straciliśmy wszystkich bliskich, swoją ojczyznę, trafiliśmy w miejsce, gdzie jesteśmy traktowani w sposób nieprzychylny. Nawet człowiek o stalowych nerwach może się załamać w takiej sytuacji. Starsi ludzie mogli czuć się jak w pułapce. Młodsi radzili sobie o wiele lepiej. Choćby przez to, że mogli nauczyć się jezyka, bo pamiętajmy, że Izrael w kompletnie sztuczny sposób wprowadził język hebrajski. Dla 50-, 60-letniego człowieka, który przybywał z Polski i znał jedynie jidysz lub język polski, bariera językowa była często nie do przeskoczenia.
Podobny manewr 20 lat wcześniej zastosował Atatürk. Zmienił alfabet arabski na łaciński, żeby pozbyć się złogów przeszłości i wytworzyć nowy zjednoczony naród turecki.
Jidysz był językiem, który Sabrom kojarzył się ze wszystkim, co najgorsze. Przecież to nie był język a dialekt. Jakaś mieszanka polskiego, niemieckiego, z naleciałościami hebrajskiego. Dla Sabrów był to symbol społeczności bez ziemi, bez ojczyzny, która nawet nie ma własnego języka. Wracamy do domu – mówili, a skoro tak, to wracamy także do języka naszych przodków. Wojowników, którzy walczyli o swoją wolność. To był w pewnym sensie rok zerowy Państwa Izrael. Pamiętajmy przy tym, że jednocześnie nadawano obywatelom nowe nazwiska. Kasowano te kojarzące się z diasporą, czyli Goldbaun, Rozergarten, Zuckierberg, i zmieniano je. Stąd mamy Ben Guriona, Goldę Meir i podobne nazwiska. Ostatecznie skończyło się to sukcesem, ale koszta społeczne były ogromne.
Jak doszło do tego, że Polsce, która w żaden sposób nie uczestniczyła w Holocauście, przyszyto łatkę kraju antysemickiego. I to w sytuacji, w której wszystkie okupowane państwa europejskie spakowały na niemiecki rozkaz swoich Żydów i wysłały ich do gazu.
Swego czasu spotkałem się z pewnym francuskim intelektualistą, który słysząc, że jestem z Polski, rzucił: „Polska, no tak, to ten antysemicki kraj”. Na moje pytanie, skąd mu to przyszło do głowy, odpowiedział, że zrobiliśmy za mało, żeby ochronić swoich Żydów przed zagładą. Na kolejne moje pytanie, co mogliśmy zrobić, całkowicie poważnie odparł: „Jak to, co? Ogłosić strajk, demonstrować na ulicach, wysłać petycję do generalnego gubernatora Hansa Franka”. Zawsze w takich momentach jestem zadziwiony polskimi kompleksami w stosunku do Zachodu. Niewiedza ludzi Zachodu na temat Europy Wschodniej jest porażająca. I nie mówię tu o zwykłych ludziach, ale tamtejszych elitach. Wiedza o tym, jak wyglądała okupacja niemiecka w Polsce, jest praktycznie zerowa. Hrabia Prószyński wystąpił przy okazji premiery „Żydów…” ze słuszną uwagą, że jest coś niestosownego w tym, iż Instytut Yad Vashem nadaje taki sam medal Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata Polakom i Francuzom. Jednemu groziła kara śmierci i całej jego rodzinie, drugi co najwyżej mógł dostać grzywnę. Żartując, zaproponowałem, żeby Yad Vashem wprowadziło trzy rodzaje tych medali: złoto, srebro i brąz.
Obraz Polski na Zachodzie wynika z braku wiedzy czy wyrachowania?
Z jednej strony wspomniany brak wiedzy, z drugiej – cynizm. Za przykład weźmy jedną z największych i najlepiej przeprowadzonych kampanii dezinformacyjnych ostatniego stulecia. Mam na myśli termin „nazizm”. Tu zastrzegam od razu, że nie chodzi mi o stosowanie go zamiennie z terminem „Niemcy”. Absolutnym mistrzostwem jest bowiem wmówienie milionom ludzi, że nazizm był prawicowy.
Określanie nazistów narodowymi socjalistami faktycznie, nie wiem czemu, mocno denerwuje wielu moich rozmówców.
Flaga była czerwona, Goering wprowadził plan 4-letni, cała gospodarka była centralnie sterowana, przywódca i jego partia byli skrajnymi antyklerykałami mówiącymi głośno, że robią socjalistyczną rewolucję, NSDAP to przecież robotnicza partia Niemiec, Gestapo zaś było czystą kopią NKWD.
Obchodzono uroczyście 1 maja, odznaczając przodowników i bijąc specjalne monety.
A Ribbentrop po powrocie z Moskwy stwierdził, że czuł się jak wśród starych, dobrych towarzyszy partyjnych. Ba, jeśli rzuci się okiem na dokumenty Kancelarii Rzeszy, to okaże się, że oni wszyscy tytułowali się towarzyszami. Naprawdę śmiać się chce, gdy się słyszy, że Hitler, który nienawidził konserwatystów, Kościoła, walczył z paleniem papierosów i nie jadł mięsa, a dziś byłby klasycznym przykładem lewackiego euroentuzjasty, miał być prawicowcem.
Dodajmy do tego, że w landach, w których większość mieli katolicy, poparcie dla NSDAP było praktycznie zerowe.
Z drugiej jednak strony nie jesteśmy lepsi. Obecna polityka historyczna Polski, która stara się przekonać świat, że wszyscy Polacy w czasie wojny masowo ukrywali Żydów na strychach, a na całym świecie nie ma narodu tak miłującego Żydów jak my, jest oczywistą, trzymając się retoryki tematu, przy którym jesteśmy, hucpą. Miło się tego słucha, ale tak nie było. Tak jak wśród Żydów byli wspomniani już policjanci żydowscy…
Czy wręcz szmalcownicy.
Tak samo jak wśród Polaków zdarzały się osoby, które wydawały Żydów czy mordowały ich w Jedwabnem. W obu przypadkach był to margines, ale przemilczanie tego jest zwykłą zbrodnią na historii.
Skoro już jesteśmy przy Jedwabnem: pamiętam, że „śledztwo” „Gazety Wyborczej”, która relacjonowała dzień po dniu etap ekshumacji, skończyło się w dniu, w którym w zbiorowej mogile odkryto pomnik Lenina. Brakuje mi tego w książce „Żydzi…”, bo Jedwabne kilka razy się w niej pojawia, ale bez kontekstu.
Uważam, że Jedwabne jest już tak przemielonym tematem, że występuje w mojej książce czysto marginalnie. Co do Lenina jednak, to sam Gross w swoich „Sąsiadach” wspomina, że pierwszej grupie pędzonej na miejsce kaźni kazano nieść jego głowę. Moim zdaniem jest to dowód na to, że głównym motywem zbrodniarzy nie był, jak to przedstawia Gross, miks polskiego bandytyzmu i endeckiego nacjonalizmu, który rzekomo zatruł podlaskich chłopów, tylko zemsta i odpowiedzialność zbiorowa. Poszło o kolaborację części Żydów z Sowietami. Jak to zwykle bywa, winni nigdy nie przepraszają i nigdy nie ponoszą odpowiedzialności. Winni uciekli razem z Armią Czerwoną, a wściekłość rodzin ofiar, umiejętnie podsycona przez niemieckich okupantów, skupiła się na niewinnych Żydach, którzy zostali. Nie była to zresztą, jak chcą tego ludzie pokroju Grossa, polska specyfika. Do analogicznych mordów i to z nieporównywalnym natężeniem doszło na Litwie, Łotwie, Ukrainie czy rumuńskiej Besarabii po wyrzuceniu bolszewików przez Wehrmacht. To najlepiej pokazuje, że teza mówiąca, iż tylko katoliccy endecy zdolni byli do takich zachowań, jest – delikatnie rzecz mówiąc – mocno naciągana.
Jakie więc było podłoże nagłej i masowej niechęci do Żydów, z którymi lokalne społeczności wcześniej miały mniej lub bardziej, ale jednak zdrowe stosunki?
Administracja lokalna została wytrzebiona przez komunistów z elementów kontrrewolucyjnych. Ktoś musiał zastąpić tych ludzi i to ktoś, kto potrafił czytać i pisać. Białorusinów czy Ukraińców mających te zdolności było niewielu. W efekcie nastąpiło mocne nasycenie sowieckiego aparatu okupacyjnego Żydami i ich kolaboracja z nową władzą. Po odejściu bolszewików odbiło się to na całej społeczności, co trzeba jednoznacznie potępić jako niedopuszczalną odpowiedzialność zbiorową, ale pamiętać też trzeba o motywach, które były dalekie od endecko-katolickich fantasmagorii generowanych przez Grossa.
Na ile prawdziwa jest modna ostatnio narracja mówiąca, że Państwo Izrael powstało na bazie ideologii endeckiej właśnie? Bejtar, wsparcie udzielane przez Warszawę polskim syjonistom.
Przedwojenny rząd polski faktycznie uważał, że Żydów w Polsce jest za dużo i próbował rozwiązać ten problem.
Nie było to nic oryginalnego, bo Anglicy jeszcze w XIX w. z analogicznego powodu część swoich Żydów ekspediowali do Palestyny.
Wszyscy jakoś z tym tematem kombinowali. Niemcy na początku też uważali, że Żydów należy przerzucić gdzieś, wzorem sowieckich deportacji, na tereny podbite. Potem w wyniku porażek na frontach zmodyfikowali ten plan i postanowili Żydów wymordować. Polski rząd przyjął inna optykę i postanowił dogadać się z syjonistami. Obie strony miał ten sam interes. W ramach współpracy z syjonistami-rewizjonistami takimi jak Żabotyński, Begin czy Stern poddano szkoleniom wojskowym członków Irgun Cwai Leumi czy Lechi. Trenowali m.in. na poligonie w Andrychowie, po czym zostali przerzuceni do Palestyny, gdzie często przy użyciu metod terrorystycznych walczyli z Anglikami. To oni wysadzili w powietrze hotel King w Jerozolimie, zabijając 91 osób.
To był już jednak rok 1946.
A Polski już nie było. W każdym razie przedwojenny plan zakładał, że w ciągu 10 lat uda się przetransportować do Palestyny półtora miliona Żydów polskich, po 150 tys. rocznie. Plany te pokrzyżowała wojna, ale jego echa widzimy później. W trakcie powstania w warszawskim gettcie pierwsze skrzypce gra prawicowy Żydowski Związek Wojskowy, którego rola została kompletnie wymazana z kart historii przez komunistów i izraelską lewicę. Istotniejszy jest jednak okres, w którym Armia Andersa trafia do Palestyny i kontakty sprzed wojny się odradzają. Znów na scenie pojawiają się Stern i przyszły premier Izraela, Begin.
Jednocześnie Anders przymyka oko na masową dezercję polskich Żydów, w tym właśnie Begina.
Tą dezercję należy wziąć oczywiście w cudzysłów. Fakty są jednak takie, że mit, o którym wspomnieliśmy, ma się nijak do rzeczywistości. Państwo Izrael budowała lewica syjonistyczna, która zdominowała scenę polityczną przez pierwsze dziesięciolecia. Prawicę żydowską uznawano za faszystów, którzy mieli konszachty z Polakami, sekowano ich i stwarzano masę życiowych problemów. Przełom nastąpił w roku 1977, kiedy to Menachem Begin został premierem. Dopiero wtedy wszystko się zmieniło o 180 stopni, a partia Likud, która rządzi do dziś, faktycznie jest dzieckiem przedwojennej polityki państwa polskiego.
Piotr Zychowicz. Redaktor naczelny miesięcznika „Historia Do Rzeczy”, autor książki „Żydzi. Opowieści niepoprawne politycznie”