Rozmowa z Łukaszem Maurycym Stanaszkiem, antropologiem i archeologiem, kierownikiem Pracowni Antropologicznej w Państwowym Muzeum Archeologicznym w Warszawie. Jest m.in. autorem książki „Wampiry w średniowiecznej Polsce”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Narodowego Centrum Kultury.
Zacznijmy od pytania kluczowego: wampiry istnieją?
Na upartego można stwierdzić, że tak. Tyle że zawsze byli nimi posądzający innych o krwawe fascynacje, a nie ich ofiary przebijane osinowym kołkiem i mordowane na setki innych, niezwykle przemyślnych sposobów.
Jakie mieli ku temu powody?
Nie potrafili wytłumaczyć racjonalnie różnych zjawisk, szukali więc ich przyczyn. Najprościej było obarczyć nieszczęściami typu nagła śmierć bliskich, epidemia czy pomór zwierząt pobliską obecnością ludzi chromych, kalekich, odstających od standardów swoim wyglądem. Schemat był zawsze taki sam. Przychodziła epidemia, dżuma czy cholera i zaczynała dziesiątkować znajomych, rodzinę. Rozpoczynało się więc poszukiwanie przyczyn, by doprowadzić do tak zwanej homeostazy, jak określają „uspokojenie” antropolodzy. Typowano więc osobę, która zostawała „kozłem ofiarnym”. A to owczarza, a to guślarza czy człowieka, który mieszkał za wsią, w oddaleniu od siedzib ludzkich.
Musiał to być żywy osobnik?
Niekoniecznie. Równie dobrze mógł być to ktoś zmarły. Wręcz lepiej, żeby tak było. Zmarli się nie bronią, nie mogą się wyłgać od kary. Trzeba przy tym mieć na uwadze, że samo określenie „wampir” to jedynie stosowane dziś słowo wytrych. Panteon wierzeń słowiańskich był niezwykle szeroki. Opisując działania antywampiryczne, możemy spokojnie posłużyć się całym wachlarzem możliwości i mówić o aktach antystrzygowych, antyporońcowych, antyniechszczeńcowych, antywieszczych, antytopielcowych, antymarowych i wymieniać tak praktycznie bez końca. Stworków dawnego pogańskiego świata, w które ubierane były niepokoje ówczesnych ludzi, było bardzo dużo. Jeśli więc mówimy o działaniach antywampirycznych, znaczy to jedynie, że zawężamy spektrum, żeby ułatwić sobie opis sytuacji, skupiając się na samym fakcie „szkodzenia ludziom” i ich reakcjom.
Wampir to taki stwór, który wychodzi nocą z grobu i, odżywiając się ludzką krwią, pozostaje poza rozkładem, w stanie ożywionym szkodzi innym ludziom. Żeby go unieszkodliwić, trzeba go przygwoździć do ziemi. Czy to kołem, czy to kołkiem, czy też zasypując stertą kamieni. Najlepiej obracając go, jak to mówili dawni księża „na gębę”, czyli twarzą do ziemi, żeby po przebudzeniu kopał w głąb, a nie na zewnątrz. Dla pewności warto było obciąć mu głowę i złożyć ją w stopach, żeby nie mógł do niej dosięgnąć.
Czemu?
To oczywiste. Mając ją w rękach, mógłby swobodnie się przemieszczać, widząc drogę. Wszystkie te praktyki miały za zadanie zatrzymać delikwenta w grobie i spowodować, żeby nie miał możliwości czynienia kolejnych złych uczynków. Jeżeli były symptomy, że wyglądał „jak żywy”, wydanie wyroku było niezwykle łatwe. Pamiętajmy przy tym, że zwłoki często wykopywano wkrótce po pogrzebie, ciało nierzadko trupieszało (mumifikowało się), na przykład poprzez warunki geologiczne potrafiące utrzymać zwłoki w świetnym stanie. Szczególnie te dwa ostatnie przypadki wzbudzały niemałe emocje ludzi, którzy nie posiadali dzisiejszej wiedzy na temat rozkładu zwłok. Było dla nich oczywiste, że jeśli trup wygląda „jak żywy”, jest rumiany, nie widać na nim typowych zmian pośmiertnych, to znaczy, że po śmierci stał się wampirem, strzygą, wilkołakiem i to jemu można przypisać problemy, które dotknęły żywych. Wtedy sięgano po wspomniany już niezwykle szerokim asortyment okaleczeń i profanowano zwłoki, licząc, że to przyniesie kres chorobom, tajemniczym morderstwom czy nawet zrazie.
A jeśli tak się nie stało?
Szukano kolejnego delikwenta i przeprowadzano zabiegi antywampirze aż do skutku. W końcu, co chyba logiczne, choroby i inne zagrożenia faktycznie znikały.
Kiedy nastąpił kres tego typu praktyk?
Na dobrą sprawę zabiegi antywampiryczne przetrwały do dziś. Dla przykładu rzucanie ziemi na trumnę stanowi symboliczne pożegnanie, zamykanie jej gwoździami służy temu, by nieboszczyk czasem się z niej nie wydostał, zasłanianie luster w domu – by nie zobaczyć zmarłego, wynoszenie nogami do przodu – by zmylić mu ewentualną drogę powrotną. Może to się wydać szokujące, ale ceremonie katolickie mają do dziś charakter pożegnalno-antywampiryczny. Jeszcze do niedawna rzucano ciernie akacjowe na trumny, żeby ewentualny „wampir” pokaleczył się, kiedy będzie wstawał. Oczywiście, robimy to wszystko bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, że to połączenie wierzeń pogańskich i chrześcijańskich.