Tadżykistan to najbiedniejszy kraj postsowiecki. Pamir to najbiedniejszy region Tadżykistanu. Okolice Murgob i Karakul to najbiedniejsze tereny Pamiru. Jak żyje się w miejscu, gdzie luksusem są tak oczywiste dla nas rzeczy, jak dostęp do prądu, asfaltowej drogi czy choćby warzyw?
Wódka nie pomogła. Mimo tej kuracji poleconej przez Kirgizów, którzy podwieźli mnie do Karakul, choroba wysokogórska atakowała coraz mocniej. Do bólu głowy dołączyła mgła przed oczami, a chwilę później nie mogłem już nawet siedzieć. Po raz pierwszy byłem na takiej (3900 m.n.p.m.) wysokości, a przecież jeszcze wczoraj obudziłem się w Osz, trzy kilometry niżej. Kirgizi, wiozący węgiel z Kirgistanu do Murgob, właśnie skończyli jeść i zaczęli zbierać się do wyjścia. Postanowiłem, że jednak nie jadę dalej i przenocuję tutaj. Fakt, że wstając panowie pili jeszcze rozchodniaczki, nalewane spod stołu do misek na herbatę, tylko utwierdzał mnie w tej decyzji.
W Tadżykistanie stolowaje, czyli tanie „restauracje”, mogą przy małej opłacie (a czasem i bez niej) służyć za miejsce do spania. Dlatego też nie musiałem nawet szukać noclegu, wkrótce rozłożono dla mnie na podłodze kilka materacy i przyniesiono ważące chyba z tonę koce. I choć niektórym choroba wysokościowa przeszkadza ponoć w zaśnięciu, ja po chwili spałem jak suseł. I tak przez następnych dwanaście godzin.
Kto w ogóle chciałby mieszkać na takich wysokościach? I po co? Śnieg pojawia się tu w połowie września, a zimą temperatura spada nawet do minus pięćdziesięciu stopni. Teraz, pod koniec sierpnia, wynosiła trochę ponad dziesięć. Zimno tu, a do tego sucho, bo deszcz pada od wielkiego święta. Efekt? Żadnych drzew, zieleni akurat tyle, by najeść się nią mogły co bardziej wytrzymałe barany i podstawowe źródło utrzymania tubylców, czyli jaki. Dieta tu prosta: jacze mięso, jacze mleko, to wszystko podlane jaczym tłuszczem. Nawet jeśli ktoś przywiezie warzywa, to transport kosztuje, a gotówka tutaj to towar deficytowy. Zwłaszcza wtedy, gdy, jak parę lat temu, zima jest na tyle surowa, że stada jaków po prostu zamarzają na śmierć.
A zwierzęta te dają też coś więcej, niż jedzenie. Węgiel jest drogi, a zimy ciężkie. Do ogrzewania wykorzystuje się wtedy jacze odchody. Świat jak ze snu europejskich ekologów. Tym bardziej, że głównym źródłem prądu są chińskie panele solarne. Linie wysokiego napięcia z Chorogu przerwało parę lat temu, a nie ma pieniędzy na ich remont. A słońce przecież blisko, no i niebo bezchmurne.
Znajdujące się 130 kilometrów na południe od Karakul Murgob było najwyżej położonym miastem w całym Sojuzie. Miasto to zresztą chyba za duże słowo, mieszka tu bowiem ledwie trzy-cztery tysiące ludzi, choć to i tak stawia Murgob na drugim miejscu w Autonomicznym Wilajecie Górskiego Badachszanu, tylko za pamirską metropolią, trzydziestotysięcznym Chorogiem. Prąd pochodzi z solarów i spalinowych generatorów, a piętrowy budynek to już prawie jak wieżowiec. Funkcjonuje jednak parę jadłodajni, jest hotel, kilka publicznych łaźni, meczet i ułożony z kontenerów ponury bazar, na którym można dostać tylko trochę nadwiędnięte warzywa.1
Większość mieszkańców stanowią tu, jak w Karakul, Kirgizi. Nadal prowadzą półkoczownicze życie, szukając ze swoimi stadami tych kępek trawy, które się jeszcze uchowały. Tutejsza wątła ekonomia wiąże raczej z kirgiskim Osz, niż z Chorogiem, o leżącym za siedmioma górami Duszanbe nie wspominając. Nieoficjalnie nawet strefa czasowa jest tu ta sama, co w Biszkeku, choć według prawa w całym Tadżykistanie jest godzinę wcześniej.
Tadżycy mieszkają dalej na południowy zachód, jeszcze za Aliczur, również w większości kirgiskim.
Tadżycy? Oczywiście chodziło mi o Pamirców.
Na tle pozostałych, turkojęzycznych mieszkańców Azji Środkowej, różnica między językami pamirskimi i tadżyckim wydawać się może mała. Owszem, są to wszystko języki irańskie, jednak należą do zupełnie różnych grup: pamirskie do grupy południowowschodniej, a tadżycki do zachodniej. I jeśli nic to Wam nie mówi, to musi Wam wystarczyć to, że całkowicie inne są nawet tak podstawowe słowa, jak liczby od jeden do dziesięciu czy proste „dziękuję” (rada dla podróżników: w Pamirze mówcie „kolloch”, a nie „rahmat”).
W domach mówi się tylko po pamirsku, więc kiedy dzieci w końcu idą do szkoły, nie rozumieją nic z tego, co mówią do nich nauczyciele. Już na początku stoją więc na straconej pozycji, bo zamiast uczyć się matematyki, muszą szlifować tadżycki.
Nawet i bez tego nie mieliby Pamircy łatwo. Tadżykistan to państwo klanowe, dostęp do najlepszych posad, największych pieniędzy, najszerszej władzy i najpiękniejszych kobiet ma tutaj w pierwszej kolejności rodzina prezydenta, a potem jego ziomkowie. Prezydent Rachmon pochodzi z Kulobu, więc pierwszeństwo mają ludzie stamtąd. Po nich w kolejce są sojusznicy Rachmona z czasów wojny, byli władcy radzieckiego Tadżykistanu, czyli klan z Chodżentu (dawniej Leninabadu). Pamircy w wojnie domowej postawili na złego, opozycyjnego konia i teraz droga do zaszczytów w Duszanbe jest dla nich zamknięta.
Nie tylko metaforycznie, bo trasa z Chorogu do Duszanbe naprawdę istnieje już tylko teoretycznie. Zbudowano ją za Sowietów i resztki asfaltu to jedna z rzeczy, które zostały tu po ich rządach, obok znajomości rosyjskiego i przystanków autobusowych (autobusów już nie ma). I zaskakująco dużego procent ex-geologów w miejscowych wioskach, pozostałości po intensywnych badaniach geologicznych, które tu prowadzono.
Większość ciągnącej się przez 600 kilometrów drogi to już tylko jako-tako wyrównana sterta kamyków. Jeździć do stolicy starym moskwiczem, ładą niwą czy gazelą niepodobna, po kilku kursach takie auto nadaje się tylko na złom. Przypominają o tym rdzewiejące na poboczach wraki, pozostawione przez kierowców, którzy myśleli, że im się uda. Dlatego też, choć Tadżykistan to najbiedniejszy z krajów postsowieckich, a Badachszan to jego najbiedniejsza część, prawie wszystkie samochody tu to wypasione SUV-y. Jeśli ktoś już jednak takie auto sobie kupi, to robi wszystko, by inwestycja mu się zwróciła. W drogę wyjeżdża dopiero wtedy, gdy całe auto zapełni się ludźmi chętnymi zapłacić za podróż. A że podróżni zazwyczaj zabierają ze sobą spore bagaże, to każdy jadący tędy SUV zapakowany jest do granic możliwości.
Droga cały czas prowadzi wzdłuż rzeki Pandż, która przez ponad tysiąc kilometrów stanowi granicę tadżycko-afgańską. Granicę stworzoną w wyniku dziwiętnastowiecznej Wielkiej Gry między Anglią i Rosją. Granicę dzielącą ludność mówiącą jednym językiem. Granicę uniemożliwiającą ludziom utrzymywanie kontaktu ze swoimi krewnymi.
Krajobraz nad Pandżem zmienia się co chwilę: strome wąwozy zastępowane są szerokimi dolinami, roślinność raz jest bujna, innym razem prawie jej nie ma. Skały Pamiru zmieniają co chwila swoją barwę, sam Pandż raz jest wąski i wartki, innym razem na tyle płytki i spokojny, że można pieszo przejść do lub z Afganistanu. Tak robią przemytnicy heroiny, tak robili też miejscowi, gdy uciekali przed wojną domową do Afganistanu.
Co to musiała być za wojna, skoro ludzie chronili się przed nią w Afganistanie?
Dima, choć miał pamirskie imię to, jak wielu mieszkańców Azji Środkowej, obcym kazał używać „rosyjskiego”. Kiedyś pracował jako inżynier w Moskwie, teraz z żoną i dwiema córkami pomieszkiwał w brudnej lepiance. Ciągle podkreślał, że to dom „tymczasowy”, bo dzięki pieniądzom przesyłanym z Rosji przez trzecią córkę buduje właśnie nowy. Gdyby ktoś w Europie chciał zaprojektować taki ogród, jak jego, zapłaciłby architektowi krajobrazu grube pieniądze. Tutaj skały ułożyły się same, a stojąc w wychodku można było przyglądać się saperom rozminowującym brzeg po afgańskiej stronie.
Chociaż pochodził ze wspierającego opozycję Pamiru, w czasie wojny pracował dla pomagających rządowi wojsk rosyjskich. Jak sam mówi, poszedł do tych, którzy mieli pieniądze. W armii zajmował się łącznością, bo w Sojuzie studiował elektronikę. Wtedy też słyszał, jak Tadżycy obiecywali zapłacić Rosjanom za bombardowanie pamirskich wiosek.
– To święty człowiek – mówił Dima pokazując zdjęcie modlącego się Agi Chana IV. – Każdy tutaj ma jego portret w domu. Gdyby nie mąka, którą nam przywoził, wszyscy pomarlibyśmy z głodu.
Na pierwszy rzut oka trudno o kogoś mającego z głodującymi Pamircami mniej wspólnego, niż Aga Chan. To jeden z dziesięciu najbogatszych monarchów na świecie, pasierb (przez cztery lata) królowej pin-upu, Rity Hayworth. Urodzony w Genewie przedsiębiorca, hodowca koni wyścigowych i playboy. Jednak dla Pamirców to przede wszystkim potomek Aliego, szwagra Mahometa, a z tego powodu prawowity przywódca wszystkich muzułmanów.
Pamircy, w przeciwieństwie do wyznających sunnizm innych mieszkańców Azji Środkowej, są szyitami, a konkretnie ismailitami-nizarytami. W Tadżykistanie spychani są na margines, nie mają nawet własnych meczetów i muszą modlić się w domach. Tym mocniej wyczekują więc pomocy od swojego przywódcy.
Aga Chan IV tytuł imama nizarytów przyjął w 1957 roku po swoim dziadku. Ten ostatni pominął w swym testamencie własnego syna, uznając, że w erze atomu i komputerów jego wyznawcy potrzebują młodego przywódcy, który rozumie problemy współczesności.
Obecnie pieniądze przysyłane tutaj przez różne fundacje Agi Chana to jedno z podstawowych źródeł gotówki w całym Badachszanie. Ważniejsze są chyba tylko pieniądze wysyłane rodzinie przez ludzi pracujących, zwykle na czarno, w Rosji. Ruble zarabiane na budowach czy w restauracjach to aż 50% tadżyckiego PKB. A w Pamirze, gdzie jeśli już coś się produkuje, to tylko na własny użytek, te liczby są pewnie jeszcze wyższe.
Dlatego też w pamirskich domach mężczyzn jest niewielu. Zwykle zostaje najmłodszy z braci, zajmujący się rodzicami oraz dziećmi: swoimi i tych braci, którzy wyjechali na zarobek. Jeśli więc traficie do pamirskiego domu, to po chwili otoczy was gromadka dzieci. A traficie tam na pewno, bo jeśli coś rzuca się tu w oczy bardziej, niż dzikie piękno przyrody i przygnębiająca bieda, to właśnie gościnność Pamirców.
Jak to powiedział Leonas, spotkany w Pamirze Litwin: – Jeśli przechodzisz przez wieś, to ktoś zaraz zaprosi cię na herbatę. A jeśli zostaniesz na herbacie, to znaczy, że zostaniesz też na noc. – Potwierdzam. Tak było.
1 Co zabawne, znaleźć tutaj kogos mówiącego po angielsku było łatwiej, niż nawet w sporych rosyjskich czy kazachskich miastach. Przynajmniej w sezonie, bo najwidoczniej przejechanie pamirskiego szlaku za punkt honoru przyjęli wszyscy zachodnioeuropejscy backpakerzy. A że wielu z nich po rosyjsku zna tylko „spasiba”, to popyt wykreował podaż. Momentami można było odnieść wrażenie, że zachodnich autostopowiczów jest tutaj więcej, niż samochodów. A jeśli doliczyć rowerzystów i tych, którzy wynajmowali transport, to przybysze wygrywali zdecydowanie. Wróć.