Jeśli jakiś milicjant nie potrafi znaleźć powodu dla mandatu, to to nie kierowca jest dobry, tylko ment słaby.
– Na tym poście, jeśli masz skaraport (skrót od skaraportjaszczijesja towary, czyli „towary szybko psujące się”) płacisz dwa tysiące tenge. Jeśli masz coś, co może trochę poczekać, możliwe są negocjacje – Sasza zabrał dokumenty, pomiędzy które wsunął odpowiedni banknot i wysiadł z ciężarówki. Chociaż jechałem z nim ledwie sto kilometrów, to milicjanci zatrzymali nas już po raz trzeci (i, jak się okazało, nie ostatni). Za każdym razem trzeba było coś zostawić: tu 500, tu tysiąc tenge. Każdą łapówkę notował Sasza w specjalnym zeszycie, który po powrocie z wyjazdu pokazywał szefowi. – Syn szefa powiedział kiedyś, że oszukuję. No to mówię: „sam jedź”. Jak wrócił, to sam przyznał „kurwa, ty to masz nerwy ze stali, ja już pierwszego dnia rozdałem więcej, niż ty”.
Nie zdążyliśmy przejechać dwudziestu kilometrów, kiedy ktoś jadący z naprzeciwka światłami dał znać, że zaraz znowu będzie kontrola. – O, patrz, zaraz za ograniczeniem do pięćdziesięciu. Trzeba zwolnić, tylko nie wiem ile, bo nie działa mi prędkościomierz.
Najwidoczniej Sasza zwolnił zbyt mało, bo po chwili widzieliśmy już tylko szeroką jak naleśnik twarz gaisznika (funkcjonariusza drogówki, czyli GAI) i wyciągniętą w górę pałkę: znak, by się zatrzymać.
– Idę powalczyć – rzucił Sasza zabierając papiery i idąc do funkcjonariusza. Kiedy wrócił, zapytałem:
– To ile jechałeś?
– 35.
– Czyli puścił bez mandatu?
– No co ty. Jeśli jakiś milicjant nie potrafi znaleźć powodu dla mandatu, to to nie kierowca jest dobry, tylko ment słaby. Jak coś chce, to zawsze sprawdzi tacho, albo skontroluje, co wiozę, może bomby albo heroinę? Ot, a to – tu puknął w dyndający wihajster – samoróbka. Mam na to papiery? Nie? No to sztraf. To już lepiej zapłacić od razu i jechać.
Ale ja nie miałem marihuany, on nie wiózł bomby, a na dodatek nawet nie przekraczaliśmy prędkości. Jedynym przewinieniem było to, że jechaliśmy przez Kazachstan, a Sasza był Kirgizem1. Żeby było sprawiedliwie, w Kirgistanie to kazachscy kierowcy przeżywają podobne przygody.
Położony na uboczu Tadżykistan nie może liczyć na wielu zagranicznych kierowców, gaisznicy zmuszeni są więc do krojenia swoich. Na częściej uczęszczanych drogach, jak między Chodżentem i Duszanbe, menty zachowują jeszcze jakieś pozory, ale w Pamirze, gdzie przejeżdża jedno auto na godzinę-dwie, zatrzymują już wszystkich, jak leci. Na każdym poście kierowca musi więc zostawić banknot trzy lub pięć somoni (dwa somoni to mniej więcej złotówka).
Jako że wszyscy płacą, nikogo nie kontroluje się zbyt dokładnie. Kiedy jechałem 21 godzin jedną ciężarówką, na każdym poście syn kierowcy kładł się na górnej pryczy, którą ojciec podciągał do góry. Kiedy spytałem, dlaczego to robi, okazało się, że młody zapomniał paszportu („paszparta niet, doma spit”). W Tadżykistanie, jak w większości postsowieckich krajów, nadal obowiązują „paszporty wewnętrzne”, a że Górski Badachszan to obszar pod specjalną kontrolą, ruch tam jest kontrolowany. Obcokrajowcy muszą więc oprócz wizy wyrobić specjalną pozwolenie na wjazd do GBAO, a miejscowi potrzebują owych wewnętrznych paszportów. Przynajmniej oficjalnie, bo żadna z kilku kontroli nie zauważyła, że kogoś przemycamy.
Obcokrajowcy (ale tacy prawdziwi, a nie Kirgiz w Kazachstanie), zwłaszcza mówiący po rosyjsku, zwykle nie muszą się obawiać, że ktoś będzie od nich wymuszał łapówki. Czasem można jednak mieć pecha, tak jak ja.
Wszystko miało miejsce na policyjnym poście między dwiema rosyjskimi republikami: Osetią Północną i Inguszetią. Ta ostatnia, zamieszkiwana przez Inguszów, bliskich kuzynów Czeczenów, jest obecnie traktowana jako teren zagrożony „wahabizmem”. Z tego powodu poruszanie się po okolicy jest ograniczone, trzeba np. specjalnych pozwoleń, by zobaczyć najsłynniejsze inguskie zabytki, czyli skalne wieże. Wszystko kontrolują tłumy przysyłanych z całej federacji mundurowych. Chłopcy z Rostowa czy Astrachania przyjeżdżają tu na kilka miesięcy i oczywiście robią wszystko, by wyjazd im się zwrócił. Na co dzień wymuszają więc łapówki od „czarnuchów” (czyli rdzennych mieszkańców Kaukazu), prowokując tylko większą nienawiść do Moskwy i ryzyko rzeczywistego wybuchu „wahabizmu”.
Ja co prawda nie jestem „czarnuchem”, jednak dałem pretekst do tego, by spróbować ode mnie coś wycisnąć. „Migracjonna bumażka” to relikt ZSRR: mała karteczka, którą wypełniamy przy wjeździe między innymi do Rosji czy Białorusi, podając swoje dane, datę wjazdu czy planowaną datę wyjazdu. Sprawdzić ją mogą zarówno pogranicznicy przy wyjeździe, jak i normalni policjanci. Dostałem taką do wypełnienia przy wjeździe na Białoruś, ale nie zauważyłem, że ta sama kartka jest ważna również w Rosji. Oba państwa tworzą bowiem swoje własne „schengen”, bez kontroli na granicy. Zapomniałem o tym i data wyjazdu, którą podałem, była jednocześnie datą wjazdu do Rosji. Kiedy karteczkę zobaczyli policjanci na inguskim poście, było już ponad dwa tygodnie po zadeklarowanej dacie wyjazdu.
Moje tłumaczenia, pokazywanie, że wizę mam ważną jeszcze przez dziesięć dni, na niewiele się zdały. Funkcjonariusz z zaciętym (i lekko tępym) wzrokiem pohukiwał tylko: „wy naruszyli zakon, będziecie rozmawiać z komendantem”. Ten urzędował w osobnym, dużym pokoju. Zamknął drzwi i zaczął pytać, skąd jestem, co tu robię, gdzie pracuję itp. Po tych uprzejmościach powiedział: „wy informatyk, jesteście inteligentni, jak rozwiążecie ten problem?”. Udałem głupka, więc sam zaoferował rozwiązanie: trzy tysiące rubli (ok. 180 zł). Nawet nie miałem takich pieniędzy przy sobie, więc odmówiłem, a komendant zaczął tłumaczyć, co złego będzie ze mną, kiedy przyjedzie tu policja migracyjna i jak bardzo on chce mi pomóc. Kiedy nie zadziałało, kazał mi wyjść i powiedział, że w takim razie dzwoni do migracyjnych.
Następne pół godziny spędziłem na korytarzu, studiując wywieszone tu antykorupcyjne plakaty. W końcu komendant zaprosił mnie jeszcze raz. Z jego słów wynikało, że do nikogo nie zadzwonił i zrozumiałem, że będę tu czekał dokładnie tyle, ile to on chce. Jedyne, co udało mi się zrobić, to zbić cenę do tysiąca. Kiedy wyciągałem kasę z portfela, do pokoju wszedł jeden z policjantów. Komendant wyzwał podwładnego od najgorszych i kazał wyjść. Następnie zabrał ode mnie kasę i życzył mi szerokiej drogi. Dwa dni później, kiedy poszedłem wyjaśnić sprawę w urzędzie migracyjnym w Groznym, powiedziano, że karteczka wypełniona jest dobrze i nie ma żadnego problemu.
Oficjalnie tak, ale kiedy po tygodniu wyjeżdżałem już z Kaukazu, na granicy Dagestanu i Kałmucji policjantom znowu zaświeciły się oczy, kiedy zobaczyli felerną bumażkę. Tym razem jednak miałem mocniejszy argument, niż prawo. Kierowca, z którym jechałem był oficerem FSB. Wystarczyło, że tylko lekko wysunął swoją legitymację z portfela i funkcjonariusze oddali mi paszport bez gadania. Bo prawo prawem, przepisy przepisami, ale najważniejsza jest w takich sprawach hierarchia dziobania.
1 A właściwie to Maryjczykiem z kirgiskim paszportem. Maryjczycy to ugrofiński naród żyjący głównie w rosyjskiej republice Mari El, trzy tysiące kilometrów na północny zachód od Biszkeku. Aż do XVIII wieku byli poganami, a nawet i dziś ich prawosławie jest mocno powierzchowne, za to stare wierzenia wciąż mają się nieźle. Rodzicom Saszy, nauczycielom akademickim, radziecki rząd nakazał żyć i pracować w Kirgistanie i tak już zostało. Wróć.