Bitwa o Berkeley.


15 kwietnia amerykańska prawica zorganizowała w Berkeley spotkanie z grupą dziennikarzy, blogerów itp. Które szybko zmieniło się w uliczne starcie pomiędzy uczestnikami i Antifą. Normalnie nie warto by nawet o tym wspominać – Amerykanie się tłuką od czasu, gdy Trump został kandydatem na prezydenta. Jednak to starcie – najbardziej znane z tego, że jakaś typiara dostała strzała w nos – było dla amerykańskiej prawicy punktem zwrotnym.

Nieodżałowanej pamięci Andrew Breitbart powiedział kiedyś, że polityka leży w dół strumienia od kultury. I jeżeli chcesz coś zmienić, to najpierw musisz przekonać do tego ludzi, zmienić ich sposób myślenia. Niestety amerykańska prawica przegrała wojnę o kulturę. Media w USA są, w 90%, lewicowe. Hollywood – bez komentarza. Większość bestsellerowych książek – to samo. No, tragedia.

Oglądaliście „Maczetę” Rodrigeza? Pamiętacie postać prawicowego polityka granego przez De Niro? No właśnie – tak w amerykańskiej kulturze od lat wygląda połowa prawicy. Bezwzględni, amoralni politycy, którzy wycierają sobie gębę sloganami po cichu knując jak tu zdobyć jeszcze trochę władzy i pieniędzy. Druga połowa to ich wyborcy – tacy jak ludzie De Niro z tej propagandówki: wieśniaki, które chodzą z bronią nawet do kościoła i marzą o linczowaniu murzynów i latynosów. I ruchają własne siostry.

„Maczeta” to taki dosyć skrajny przykład, bo Rodriguez nigdy nie był mistrzem subtelności, ale taki obraz prawicy obowiązuje w USA od lat. I amerykańska prawica wpadła w tą pułapkę. Od lat próbowali przekonać publikę, że nie są mają może tak dobrych serduszek jak demokraci, ale nie są aż tak źli jak się ich przedstawia. I poruszali się w zdefiniowanym przez lewicę kanonie. „Aborcja? No oczywiście, że to przyrodzone prawo kobiety, ale może zabijanie 9-miesięcznych dzieci to troszkę przesada? Zasiłki? No pewnie, że powinniśmy dbać o biednych i wykluczonych, ale może nie dawajmy ich aż tyle, żeby biednym nie opłacało się pracować. Służba zdrowia? No pewnie, że państwo powinno dbać o zdrowie obywateli, ale może nie regulujmy rynku aż tak, żeby nie opłacało się świadczenie usług medycznych”. I tak dalej, aż do wyrzygania.

A potem Trump zaczął swoją kampanię wyborczą.

Amerykańska prawica – umówmy się, że o ile nie zaznaczę inaczej, to chodzi mi o te odłamy bardziej na prawo – wcale go początkowo nie pokochała. Były demokrata, kumpel Billa i Hillary Clintonów, o którego poglądach politycznych na dobrą sprawę nic nie było wiadomo – nie cieszył się ich zaufaniem. Jak zaczął zyskiwać w sondażach, to popularna stała się nawet teoria, że jest wtyczką Clinton. Na zasadzie, że zdobędzie nominację Republikanów, a potem w trakcie kampanii się spektakularnie podłoży, dając jej zwycięstwo.

A potem to się zmieniło. Spektakularnie. I tam, gdzie wcześniej była nieufność, pojawiło się religijne wręcz oddanie. Dlaczego?

Pierwszą wierszówkę w życiu wziąłem za analizę tego kim jest Trump i dlaczego w ogóle chce zostać prezydentem. Śledziłem więc jego kampanię bardzo uważnie. I gdy zauważyłem, że Trump zaczyna się cieszyć coraz większym poparciem wśród amerykańskich prawaków, zadałem wielu z nich jedno proste pytanie: dlaczego? I zawsze otrzymywałem tą samą odpowiedź – bo mówi co myśli.

A co mówił? Mówił to, co niemal wszyscy prawacy uważali, ale bali się powiedzieć głośno. Jak na przykład wtedy, gdy na spotkaniu wyborczym powiedział niemal wprost, że Druga Poprawka nie jest po to, żeby Amerykanie mogli strzelać do tarcz albo jeleni, a po to, żeby mogli – jeśli zajdzie taka potrzeba – strzelać do rządu.

Nawet jeśli mówił to, bo jego doradcy mu to podpowiedzieli – a moim zdaniem to bardzo prawdopodobna opcja – to dla amerykańskiej prawicy był to przełom. Nareszcie jakiś polityk mówił pewne rzeczy wprost, nie próbując ulukrować ich słowami strawnymi dla lewicy. Nareszcie ktoś olał pedagogikę wstydu i mówił: jestem prawicowcem i się tego nie wstydzę.

Podziałało. Jakiś czas potem kandydat, któremu dawano 1% szans, i który miał przeciwko sobie media i obie partie, został prezydentem. W czym poparcie prawicy mu wymiernie pomogło, chociażby przez słynną już meme war – czyli de facto darmową kampanię wyborczą, prowadzoną w internecie przez setki tysięcy wolontariuszy.

Przenieśmy się trochę w czasie. Amerykańska telewizornia ogłasza – często łamiącymi się z rozpaczy głosami prowadzących – że Trump wygrał. I amerykańskiej lewicy odbija z żalu i szoku.

Wtedy na scenie pojawia się Antifa – wcześniej organizacja dosyć niszowa. I zaczynają stosować przemoc. Wcześniej oczywiście przemoc wobec zwolenników Trumpa się zdarzała, ale była raczej oddolna – albo takie sprawiała wrażenie. Teraz zaczęli ją promować jako metodę protestu. „Kapitan Ameryka bił nazistów”, „Bicie nazistów to amerykańska tradycja”, „Bicie nazistów jest fajne!” – lewa strona internetu zaroiła się od takich i podobnych haseł. A w ich języku nazistą jest każdy, kto nie jest skretyniałym lewakiem.

Zwolennicy Trumpa zareagowali w dziwny sposób. Dawali się prać po mordach praktycznie bez odpowiedzi. Pedagogika wstydu nadal działała.

I tak dochodzimy do Berkeley.

Berkeley to stosunkowo małe – coś koło 100k dusz – miasto w Kalifornii, najbardziej zlewaczonym amerykańskim stanie. Znajduje się tam największy oddział Uniwersytetu Kalifornijskiego, najbardziej zlewaczonej amerykańskiej uczelni.

No nie muszę chyba mówić, jaki tam klimat polityczny panuje.

Pierwsza konkretna zadyma wybuchła tam w lutym, kiedy to republikańska młodzieżówka z UCla – niewiarygodne, ale jest tam taka (i mają niesamowicie ładne członkinie… sorry, rozmarzyłem się) – zaprosiła na wykład Milo. Antifa zorganizowała z tej okazji taką zadymę, że kampus prawie poszedł z dymem, a władze uczelni odwołały to spotkanie. Druga – gdy 4 marca zorganizowano tam marsz poparcia dla Trumpa. I wtedy wszystko zaczęło się zmieniać.

Na tym marszu pojawił się Kyle Chapman. Znany bardziej jako Based Stickman. I doskonale wiedział co zrobić z atakującym go śmieciem z antify – zamiast próbować załagodzić sytuację żeby nie dawać argumentu, że prawacy są brutalni, przywalił mu solidnym kawałkiem drewna w pusty łeb.

I to był właśnie przełom. Kyle z dnia na dzień stał się bohaterem. Pokazał bowiem, że antifa miała rację – bicie faszystów to faktycznie fajna zabawa.

Od tego czasu takie przypadki zdarzały się coraz częściej. A to jakiś antifiarz oberwał łokciem po żebrach, a to innego poszczuli psami.

Aż w końcu zorganizowali Dzień Patriotów. Czyli zasadzkę na antifę.

Oczywiście do tego, że to była zasadzka nikt się nie przyznaje. Ale powiedzmy sobie szczerze – takie spotkanie mogli zorganizować w dowolnym mieście w pozostałych 49 stanach, a nie koniecznie w Berkeley, samym gnieździe żmij. I wątpię, żeby ludzie z całych Stanów zjechali się tam, aby posłuchać przemówień drugiego sortu alt-rightów. Na cycki Lauren Southern można przecież popatrzeć w internecie. Oni tam przybyli w jednym, konkretnym celu – bić „anty”faszystów. Każdy doskonale sobie zdawał sprawę, że antifa nie odpuści takiej okazji i że znowu zaczną zadymę.

I jak się już zaczęła, to nie mieli zamiaru nadstawiać drugiego policzka.

Chcą walki? To damy im taką walkę, że aż koszulki z Marksem obsmarkają.
I dali. Antifa dostała konkretny wpierdol i została przepędzona z Berkeley. A zwolennicy Trumpa do rana oblewali zwycięstwo w okolicznych barach.
Koniec pedagogiki wstydu. Nie pozwalają nam się spotykać na uniwersytetach i na ulicach? To będziemy organizować takie spotkania. A jak spróbują podskoczyć – to krzykniemy „Mordować!” i spuścimy psy wojny!

Berkeley to dopiero początek. Dopiero będzie wesoło.

Amerykańskie lewactwo samo jest sobie winne. Sami sprawili, że uliczna przemoc stała się akceptowalną metodą dyskusji politycznej.
A że okazało się, że robotnicy, motocykliści czy byli żołnierze – a z takich ludzi rekrutuje się spora część amerykańskiej prawicy – są znacznie lepsi w ulicznych napierdalankach od rozpieszczonych dzieciaków z bogatych, białych przedmieść?

No któż to mógł przewidzieć?

https://www.youtube.com/watch?v=l_fchwwk_LA


Opublikowano

w

przez