Do zdobycia uzbeckiej wizy potrzebne jest zaproszenie z organizacji turystycznej. Organizacje te zawsze wolą dmuchać na zimne i przesyłają utrzymany w śmiertelnie poważnym tonie list zawierający listę rzeczy, których ABSOLUTNIE robić nie można. Po otrzymaniu takiego dokumentu każdy może poczuć się nieswojo. Do Czarnogóry wjeżdżamy zaś na dowód i mało kto zdaje sobie sprawę, że bez karteczki meldunkowej może nas spotkać mandat a nawet i deportacja, jeśli trafimy na wyjątkowo wrednego policjanta.
Kilku jest rywali do tytułu najgorszej stolicy w Europie. Prisztina, Podgorica, Kiszyniów… które z tych miast jest najbrzydsze, najnudniejsze? Mój faworyt to Podgorica, która jest i brzydka (Kiszyniów bywa miejscami ładny), i nudna (Prisztina jest chociaż ciekawa).
Jednak wszystkie te miasta mają jeden atut: kilka znośnych i śmiesznie tanich hosteli. Za dwie-trzy dychy można odpocząć od trudów podróży i nacieszyć się darmowym wi-fi. A że w każdej z tych stolic zwiedzania jest na maks dwugodzinny spacer, to bez wyrzutów sumienia można nadrabiać zaległości w dank memach i zdjęciach bobasów naszych koleżanek z podstawówki.
Można też posiedzieć we wspólnym pokoju i poznać innych gości. Wśród nich da się wyróżnić kilka typów.
Niektórzy opowiedzą ci, jak dojechali na hulajnodze do Mongolii albo jak przez pół roku pracowali na plantacji trzciny cukrowej w Surinamie. Przed innymi, zwykle z zachodniej Europy i północnej Ameryki, możesz poszpanować swoją wiedzą na temat wschodniej Europy i nawciskać im dowolnego kitu o miejscowej polityce i zwyczajach. Możesz ich nawet przekonać, że Kaczyński nie jest taki zły, jak go malują. Albo że zjada ludzi żywcem. Jak wolisz.
Trzeci typ to główni sponsorzy stołecznych hosteli, czyli goście z Azji na obowiązkowym tam chyba Eurotripie. Jako że w Europie krajów dużo, to w tych mniejszych czas mają tylko na stolice, poza nią nigdy się nie zapuszczają. Jesteś więc w Prisztinie i rozmawiasz takim Koreańczykiem. Siedzi w pokoju, bo w drodze z dworca zauważył, że na miasto nie ma sensu wychodzić. Pytasz go, czy jedzie do Prizrenu albo Peci. Nie ma czasu, już jutro ma autobus do Czarnogóry. Co planuje tam zobaczyć? Kotor, Cetynię, Durmitor? Nie no, Podgoricę. Stolica w końcu.
Zwykle hostelowe znajomości kończą się po wyjeździe. Ale jest kraj, gdzie mogą trwać i trwać. W Uzbekistanie po cztery razy trafiałem na parę francuskich emerytów i młodego Węgra. Trzy razy zaś na Włocha, który podróżą dookoła świata odreagowywał to, że jego polska dziewczyna zmusiła go do mieszkania przez dwa lata w Kielcach. A po wszystkim i tak rzuciła.
Wszystko z powodu uzbeckiego prawa, wedle którego jeśli podróżujemy na wizie turystycznej, to zatrzymywać możemy się tylko w oficjalnie zarejestrowanych hotelach. Couchsurfing, nocowanie u poznanych po drodze ludzi, spanie w namiotach… – to wszystko jest w Uzbekistanie nielegalne. Jeśli nocujemy w oficjalnym hotelu, powinniśmy dostać karteczkę z potwierdzeniem naszego pobytu. Milicja albo straż graniczna może sprawdzić, czy posiadamy takie karteczki i choć interpretacje prawa się różnią, to funkcjonariusze wymagają zazwyczaj, żeby mieć takie potwierdzenie przynajmniej raz na trzy dni.
W praktyce prawie nikt nie jest sprawdzany, a podobne przepisy funkcjonują chociażby w Czarnogórze. Tam co prawda nie ma zakazu spania w namiocie czy u kogoś, ale oficjalnie trzeba to zgłosić na policji. I to za każdym razem, a nie co trzeci dzień! Jednak czy ktoś z jadących do Czarnogóry przejmuje się karteczkami wydawanymi przez hotele? Dlaczego więc ludzie tak przejmują się tym, jadąc do Uzbekistanu?
Przede wszystkim, do zdobycia uzbeckiej wizy potrzebne jest zaproszenie z organizacji turystycznej. Organizacje te zawsze wolą dmuchać na zimne i przesyłają utrzymany w śmiertelnie poważnym tonie list zawierający listę rzeczy, których ABSOLUTNIE robić nie można. Po otrzymaniu takiego dokumentu każdy może poczuć się nieswojo. Do Czarnogóry wjeżdżamy zaś na dowód i mało kto zdaje sobie sprawę, że bez karteczki meldunkowej może nas spotkać mandat a nawet i deportacja, jeśli trafimy na wyjątkowo wrednego policjanta.
W efekcie, w kwestii rejestracji ci, którzy już byli w Uzbekistanie i ci, którzy dopiero tam jadą, nakręcają się wzajemnie. Kraj staje się coraz bardziej popularny wśród podróżników, coraz więcej tam więc zestresowanych plecakowców. Jest popyt, pojawia się też i podaż. Na głównym turystycznym szlaku: Taszkent (który jest tak naprawdę dużym Kiszyniowem, gdzie niewiele jest do oglądania) – Samarkanda – Buchara – Chiwa jak grzyby po deszczu wyrastają nowe hostele. A że w przeciwieństwie do Iranu, Turcji czy Tadżykistanu, właściciele uzbeckich hosteli ogłaszają się na Booking.com, to szukający najniższej ceny zwykle lądują w tych samych miejscach. Tak jak ja i ci Francuzi, Węgier i Włoch.
Uzbeckie przepisy są tym bardziej wkurzające, że sami Uzbecy to jeden z najgościnniejszych narodów, jakie poznałem. Nawet mimo drakońskich przepisów, częściej zapraszany do domu byłem tylko w Tadżykistanie, a porównywalnie na Białorusi i w Rosji.
Kiedy w jednej z podtaszkenckich wiosek szukałem cmentarza, na którym pochowano żołnierzy Andersa, zauważył mnie jeden miejscowy. Arslan, krymski Tatar, którego rodziców przesiedlono do Azji Środkowej, podwiózł mnie na cmentarz i załatwił mi nocleg w szkole, gdzie nocnym stróżem był jego kolega. Następnego dnia odebrał mnie ze szkoły i wkręcił na… stypę. Tutaj na pożegnanie zmarłego zaproszeni są z automatu wszyscy: znajomi, rodzina, mieszkańcy wioski, ale też ich goście.
Ale zanim rano zadumałem się nad misterium śmierci, w nocy mogłem pomyśleć o cudzie nowego życia. Znajomy Arslana zorganizował mi łóżko, a sam poszedł do sali komputerowej oglądać filmy przyrodnicze. Nie założył jednak słuchawek, ani nawet nie zamknął drzwi do sali, więc przez pewien czas słyszałem westchnięcia i sapanie. Kiedy po jakimś czasie do drzwi zapukali uczniowie mieszkający w internacie obok, stróż otworzył im. Nie wyłączył jednak filmu, tylko zaprosił ich do wspólnego oglądania.
W ten sposób złamane zostało kolejne uzbeckie prawo. Nie tylko bowiem nie można gościć zagranicznych turystów. Zakazana jest tam również pornografia. Zakazana do tego stopnia, że kiedy wjeżdżałem do Uzbekistanu, strażnik przeszukiwał mój komputer w poszukiwaniu pocieraczy. Najpierw wpisał w wyszukiwarkę plików hasło „sex”, a kiedy nic nie znalazł, zaczął szukać po rozszerzeniach plików. Przyznam, trochę się zestresowałem, bo miałem na dysku trzy sezony „Rodziny Soprano”. A w Soprano, jak to w Soprano, czasem zobaczy człowiek cycki. I kiedy strażnik przeglądał na chybił-trafił kolejne odcinki serialu o znerwicowanym gangsterze, modliłem się tylko, by nie wpadł na żadną scenę z „Bada Bing!”. Na szczęście trafiał tylko na jakieś smuty Carmeli.
Kiedy wyjeżdżałem, nie chcąc kusić losu, jako haker napisałem programik, który odwracał rozszerzenia plików i z „avi” robił „iva”. Tym razem jednak sprawdzali tylko zdjęcia. Pewnie bali się, że założę im hasło na płytę główną.