Chińczycy gdy chcą kogoś przeklnąć, to życzą my aby żył w ciekawych czasach. Nie wiem kto z nas wkurzył jakiegoś Azjatę, ale czasy mamy wyjątkowo ciekawe. Geopolitycznie.
Na pewno dotarły już do was słowa Merkel o tym, jak to Niemcy nie mogą już liczyć na USA i muszą sobie radzić same. Zapewne dołączony był do nich komentarz, że były reakcją na to, że Trump na szczycie G7 nie wykazał odpowiedniego entuzjazmu wobec walki z globciem. Ale to nieprawda – że Trump nie jest nadmiernym zwolennikiem tezy o antropocentrycznej przyczynie zmian klimatu nie jest dla nikogo nowiną i naiwnością ze strony Merkel byłoby liczenie na to, że odniesie się do porozumień paryskich z podobnym entuzjazmem jak Obama. Tym bardziej, że jak Merkel była w Białym Domu z wizytą, to została przez niego dość mocno upokorzona.
Wtedy spora część mediów twierdziła, że było to efektem niedojrzałości politycznej Trumpa. Że niby ją upokorzył bo nie umie pohamować osobistej niechęci. Ale ja tego nie kupuję. Trump jest biznesmenem, a umiejętność uśmiechania się do ludzi których najchętniej by się udusiło aby tylko dobić umowy to w tym fachu podstawa. Nie kochani, Trump ją upokorzył bo chciał ją upokorzyć.
Sojusz USA z Niemcami ma swoje korzenie w zimnej wojnie. Gdy trizonia została w 1949 roku zmieniona w niepodległy RFN, to siłą rzeczy od razu stała się państwem frontowym. USA zaczęło więc zależeć na tym, żeby Niemcy zachodnie były jak najsilniejsze militarnie, z czym gospodarcza prosperity jest mocno skorelowana – czołgi niestety nie są tanie, ale jak komuniści są o rzut kamieniem, to się nie oszczędza. Amerykanów nie martwiło również to, co martwiło Brytyjczyków i Francuzów – że Niemcy staną się zbyt mocne i zaczną znowu patrzeć łakomie na ich ziemie. W końcu do USA daleko, a druga światowa była dla Amerykanów złotym interesem.
Po upadku muru sojusz z Niemcami szedł poniekąd siłą rozpędu. Zaczęło się to jednak zmieniać po 1992 roku, kiedy to na skutek traktatu z Maastricht powstała Unia Europejska. Nie brakowało wtedy wśród jej zwolenników głosów, że UE ma stanowić docelowo Stany Zjednoczone Europy – europejskie superpaństwo zdolne konkurować na równych warunkach z USA. A to, że Niemcy, bądź co bądź najsilniejsze państwo UE, będą odgrywać w nim wiodącą rolę, było oczywiste.
Kolizja była nieunikniona i moim zdaniem właśnie jesteśmy jej świadkami.
Trump na razie zajmuje się głównie walką z opozycją na swoim podwórku i naprawianiem sojuszy, które popsuł Obama – jak ten z Izraelem czy Arabią Saudyjską. Ale to kwestia czasu i zajmie się poważniej Europą. I będzie potrzebował nowych sojuszników po tej stronie sadzawki.
Dotychczas najważniejszym sojusznikiem USA w Europie była Wielka Brytania. UK jednak zdecydowała się opuścić Unię i wkrótce nie będzie miała możliwości zadbania w niej o interesy swojego młodszego ale dużo silniejszego brata.
I to otwiera przed nami dziejową szansę.
Wiele osób twierdzi, że bliższa ciału koszula i że w ewentualnym konflikcie USA – Niemcy powinniśmy stanąć po stronie Niemiec, skoro na neutralność i tak nas nie stać. Tym bardziej, że z Niemcami mamy silniejsze związki gospodarcze niż z USA. Moim zdaniem się mylą.
W takiej sytuacji musimy sobie bowiem zadać jedno proste pytanie: kto da więcej? Komu bardziej zależy na naszej przyjaźni?
Dla Niemiec nie jesteśmy szczególnie istotni. Ot, taki śmieszny kraik na wschodzie, w którym ich dziadkowie nieśli kilkadziesiąt lat temu latarnię germańskiego postępu. No, może jako rynek zbytu i rezerwuar taniej siły roboczej. I w sumie tyle – jakbyśmy przestali istnieć, to za bardzo by się tym faktem nie zmartwili. Warto też przypomnieć, że po drugiej światowej zabraliśmy im sporo ziemi. I że jakiś niemiecki polityk nie stwierdzi któregoś dnia, że nic tak nie uspokoi rosnących napięć społecznych jak mała rekonkwista.
Może nie dziś, ani nawet nie w tej dekadzie. Ale całkiem takiej opcji wykluczyć się nie da.
Z perspektywy USA sytuacja wygląda inaczej. Dla nich staliśmy się państwem frontowym. I to podwójnie.
Bo nie zapominajmy, że nadal istnieje Rosja. Po upadku ZSRR i przejęciu władzy przez umiarkowanego Jelcyna wiele osób stwierdziło, że zagrożenie ze strony Rosji jest pieśnią odległej przeszłości i ruski misiek ma permanentnie wybite zęby. Ostatnie lata pokazały, że taka opinia, inspirowana mocno kretynem Fukuyamą, nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Abchazja przeszła bez większego echa, głównie dlatego, że mało kto ją potrafi wskazać na mapie. Ale Krym i Ukraina wschodnia to już był konkret. A Rosjanie coraz bardziej się rozpychają na świecie. Popierając Assada i dogadując się z Iranem chcą odbudować swoją pozycję na bliskim wschodzie. A w Moskwie właśnie przebywa delegacja z Filipin, która po raz pierwszy w historii tego młodego państwa chce kupić broń od Rosjan a nie od amerykanów. I pewnie takich przykładów znalazłoby się więcej.
Silna Polska byłaby więc dla USA zabezpieczeniem przed nadmiernymi apetytami Kremla. To, co zostało z Ukrainy, jest zbyt niestabilne aby w nią inwestować, a Turcja pod Erdoganem jest nadal mocno niepewna, zwłaszcza po nagłym ociepleniu stosunków z Rosją po ostatnim zamachu. A dodatkowo Polska będzie hamować wszelkie próby zbliżenia Niemiec z Rosją – a ostatnio dziwnie często słychać z zachodu sugestię, że takie zbliżenie by się przydało. I zadba o to, żeby UE nie pokrzywdziła swoją polityką interesów Waszyngtonu.
W polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. A silna Polska jest dla jankesów dobrym interesem. Zupełnie tak jak w ich interesie były silne Niemcy po uniezależnieniu trizonii.
Największym zagrożeniem, ale i szansą dla Polski jest jednak nie Rosja ale właśnie Unia. Nie odkryję Ameryki – pun not intendent – pisząc, że integracja z uchodźcami nie przebiega tak, jak to wyglądało w mokrych snach łelkamersów. Wystarczy popatrzeć na wyniki partii antyimigranckich żeby wiedzieć, że coś jest na rzeczy. A fakt, że Polska nie chce przyjąć na siebie części wysiłku i nie tylko nie wpuszcza do siebie uchodźców, ale jeszcze ośmiela się nazywać politykę imigracyjną Unii szaleństwem brukselskich elit – jak to ostatnio stwierdziła premier Szydło w skądinąd świetnym przemówieniu – zapewne nie budzi w Brukseli nadmiernej sympatii do nas. Dlatego też naciski abyśmy się ugięli i jednak dali ubogacić zapewne będą coraz silniejsze. Tym silniejsze im gorzej będzie się działo na zachodzie.
A PiS uchodźców przyjąć nie może. W małej liczbie spraw polska opinia publiczna jest tak zgodna jak w tym, że ich tutaj nie chce – a podejrzewam, że wśród zwolenników PiSu łelkamersi są gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Jeżeli Jarek się ugnie i jednak zgodzi na relokację, to straci u swojego elektoratu. Tym bardziej, że opozycyjne media odpowiednio to opiszą – że Jaro grał twardziela a jak tylko Unia tupnęła nóżką, to położył uszy po sobie.
Jarek z uchodźcami jest w podobnej sytuacji jak żelazna Teresa z przeciwnikami Unii. Nawet procentowo to podobnie wygląda – zarówno pozostanie w Unii po Brexicie jak i przyjęcia do Polski uchodźców chce po circa 30% społeczeństwa. Jak Teresa nie będzie grała wobec Unii twardo, to część jej najbardziej antyunijnego elektoratu przejmie UKIP. Jak Jarek się nie postawi w kwestii uchodźców, to część jego wyborców pójdzie do Kukiza. Nie musi to być duża liczba, ot tyle, żeby ewentualna koalicja PO, kropki i ludowców miała więcej głosów od osłabionego PiSu. I wtedy pobite gary i nieunikniony sojusz z Niemcami.
A w perspektywie mamy jeszcze dekarbonizację, która byłaby tragedią dla naszego przemysłu. I pewnie jeszcze wiele innych kwestii.
Z drugiej strony Unia ma na nas dobry straszak – dotacje. Ich odebranie zapewne byłoby dla nas w dłuższej perspektywie korzystne, ale w krótkiej – byłoby katastrofą dla PiSu. Zwłaszcza na wsiach, gdzie sporo osób z nich korzysta, a gdzie PiS jest silny. Część z nich pewnie zagłosowałaby na PO, część na ludowców, i Jarkowi mogłoby zabraknąć głosów. I wtedy pobite gary i nieunikniony sojusz z Niemcami.
Dlatego na miejscu polskiej dyplomacji szukałbym teraz rozpaczliwie sojuszników w Unii. Grupa wyszehradzka to dobry początek, ale próbowałbym się dogadać z mniejszymi państwami, które też są lub mogą być zagrożone przez interesy osi Berlin-Paryż. I z Austrią, która jak na państwo zachodu jest stosunkowo negatywnie nastawiona do multikulti.
I nie, nie mówię tego bo mi się restauracja CK Monarchii marzy.
Panie i panowie, zielony stolik czeka. Krupier już rozdał karty i dostała nam się całkiem niezła ręka. Najlepsza od pokoleń. Nic tylko grać.
Byle tylko nasze dyplomatołki sobie poradziły. Bo przerżnąć można i z karetą asów.