Jestem, niestety, z tych, co im w drewnianym kościele cegły na łeb spadają. Ale czasami mam szczęście. Tak jak ostatnio, kiedy to psim swędem wykręciłem się z pisania analizy przedwyborczej dla Gapola. Bo dzięki temu teraz nie muszę się wstydzić, że kompletnie nie przewidziałem rozwoju wypadków.
Gdy Żelazna Teresa ogłosiła w kwietniu przyspieszone wybory było to rozwiązanie ze wszech miar rozsądne. Sondaże pokazywały jasno, że poparcie dla Torysów urosło a Laburzystów spadło. Argument, że silniejszy rząd lepiej poradzi sobie z negocjacjami z Unią, też był sensowny. Jeżeli coś dziwiło, to tylko fakt, że Corbyn poparł ten pomysł – bez poparcia Laburzystów May nie osiągnęłaby 2/3 głosów potrzebnych do zorganizowania przyspieszonych wyborów.
Myślałem nad tym wtedy długo i doszedłem do wniosku, że po prostu liczył na cud.
Gdy Corbyn startował w wyborach na lidera partii to nikt nie dawał mu wielkich szans. Ot, szerzej nieznany radykalny kandydat bez poparcia partyjnych elit – Corbyn miał najmniej głosów poparcia ze strony laburzystowskich posłów ze wszystkich kandydatów. Ale jakimś cudem wygrał, do tego z rekordowym wynikiem.
I już wkrótce jego poparcie wśród wyborców poleciało na pysk, osiągając ostatecznie +3 tuż po Brexicie. W czerwcu zeszłego roku jego własna partia przegłosowała wobec niego wotum nieufności. Ostatecznie udało mu się utrzymać stołek, ale jego dni zdawały się policzone – wielu prominentnych laburzystów mówiło niemal otwarcie, że przydałoby się go usunąć, bo jest zbyt na lewo i odstrasza tym centrowych wyborców. Popierając wybory nie miał nic do stracenia – bo i tak wkrótce udałoby się komuś go odwołać, co w praktyce oznaczałoby koniec marzeń o wielkiej władzy. A cud nad urną mógł go uratować.
I taki cud nastał. No, może nie aż taki jak marzyli zwolennicy laburzystów, ale zawsze. Labour zyskał 29 miejsc chociaż wszystko wskazywało, że straci. I, przede wszystkim, konserwatyści ponieśli klęskę.
Bo to była klęska i nie da się tego inaczej nazwać. Przed wyborami mieli 330 miejsc na 650 – czyli stosunkowo komfortową większość, która pozwalała im rządzić samodzielnie. Po wyborach mają – pomimo tego, że w liczbach bezwzględnych dostali więcej głosów – 318.
A to oznacza, że nad Zjednoczonym Królestwem stanęło widmo powieszonego parlamentu.
Jakkolwiek moje anarchistyczne serduszko cieszy samo brzmienie tego sformułowania, to chodzi tutaj o sytuację gdy żadna partia nie uzyskała ponad połowy głosów. Taka sytuacja zdarza się czasami w krajach, gdzie mamy dwie główne partie na scenie i kilka malutkich przystawek. Zazwyczaj powieszony parlament trwa do momentu wyłonienia się większościowej koalicji – ale w tym wypadku nie było to takie oczywiste.
Bo stworzenie koalicji faktycznie byłoby trudne. Liberalni Demokraci – którzy zyskali trzy miejsca, ostatecznie osiągając 12 – mogliby zawrzeć koalicję z kimkolwiek. Ale, wbrew niedawnym słowom ich polityków o potencjalnym Lib-Labie – jak w brytyjskim slangu politycznym określa się współpracę LD z Laburzystami – już zdążyli zapowiedzieć, że żadnej koalicji nie zawrą. Nie ukrywają nawet powodów – chcą przejąć pro-unijny elektorat Torysów i pro-unijny elektorat Laburzystów, rozczarowany tym, że Corbyn poparł uruchomienie Artykułu 50. I ostatecznie zostać największą partią opozycyjną. Czy im się uda – wątpię. Ale przy takich celach koalicja faktycznie im się nie opłaca.
Szkoccy nacjonaliści z SNP stracili aż 19 miejsc z 56. SNP jest partią pro-unijną, więc sojusz z Torysami nie wchodzi w grę. Sturgeon proponowała sojusz Laburzystom, ale Corbyn w mocnych słowach kazał jej spadać. Poszło mu głównie o to, że najważniejszym celem politycznym SNP jest wygranie w końcu referendum secesyjnego. Sturgeon tak bardzo kocha Unię, że pomimo porażki w 2014 chce kolejnego w 2018 i już teraz nie wyklucza trzeciego jeżeli to drugie też nie wyjdzie. Anglicy już zaczęli nazywać jej wysiłki neverendum, a Corbyn nie chce współpracować z kimś, kto otwarcie deklaruje, że próbuje podzielić kraj.
Ale nawet jakby zmienił zdanie to niewiele to da. Koalicja Labour+SNP+plankton miałaby mniej miejsc niż Torysi, a nawet jakby LibDemi zmienili zdanie, to nadal będzie to tylko maks 314 stołków.
Co nie znaczy, że May może się nie bać. Nie mając nawet większości roboczej (322 miejsca jeżeli Sinn Fein nadal będzie bojkotować Izbę) może wprawdzie powołać rząd mniejszościowy, ale praktyka pokazuje, że takie rządy są mało stabilne i szybko upadają.
Na szczęście na pomoc przyszła jej DUP.
Pod tym uroczym skrótem kryje się Demokratyczna Partia Unionistyczna. Chodzi tutaj, rzecz jasna, o unię pomiędzy Irlandią Północną a Wielką Brytanią. DUP wygrała w 10 okręgach w Ulsterze i w przeciwieństwie do Sinn Fein nie ma zamiaru bojkotować parlamentu. I tak bardzo nie lubią Corbyna, że niemal od razu zadeklarowali poparcie dla May byleby tyko nie doszedł do władzy. To poparcie może przyjąć dwie formy – albo utworzą z Torysami formalną koalicję albo będą głosować tak jak oni w zamian za to, że Torysi wprowadzą ich postulaty. To drugie wydaje mi się realniejsze.
Do której opcji by nie doszło, to w praktyce oznacza to, że ogromny wpływ na losy Zjednoczonego Królestwa będzie miała lokalna ulsterska partia, która w skali całego kraju ma 0,9% poparcia. Wot, uroki demokracji.
DUP to partia dużo bardziej konserwatywna niż współcześni Torysi. Są pro-life i przeciwko małżeństwom homoseksualistów, a także nie przepadają za walką z globciem. Więc prawdopodobne, że i Torysi – chcąc nie chcąc – skręcą na prawo.
Są też partią mocno antykatolicką. Niezbyt to dziwi biorąc pod uwagę podział religijny Irlandii, ale oni traktowali to bardzo poważnie. Ian Pasley, ich założyciel, założył też Wolny Kościół Prezbiteriański Ulsteru. A w 1988 zakłócił przemówienie Jana Pawła II w europarlamencie, krzycząc że papa jest antychrystem. Za co dostał po głowie od Otto von Habsburga, ostatniego arcyksięcia CK Monarchii i posła CSU. Po śmierci Pasleya z ich antykatolicyzmu niewiele w praktyce zostało, więc podaję to w ramach ciekawostki.
Nie można mówić o brytyjskiej polityce nie wspominając o UKIP. Ich marny wynik nikogo nie zdziwił. UKIP to partia jednego postulatu, a postulat ten zrealizowali już Torysi. Po brexicie na gwałtu rety próbowali opracować jakiś sensowny program. Po rezygnacji Farage’a ich nowy (a już były) szef, Nuttal postanowił skręcić w lewo – UKIP miał zostać takim antyimigranckim, konserwatywnym obyczajowo Labourem. Jak widać – nie zadziałało.
Ale UKIP nie powinno się lekceważyć. Ich siła polega na tym, że mają dużo elektoratu, który głosuje z powodów praktycznych na Torysów. I który może zagłosować na nich jeżeli uzna, że Torysi się robią zbyt prounijni. Więc sam fakt, że UKIP istnieje, sprawia, że Torysi nie zmienią raczej swojej obecnej postawy wobec negocjacji unijnych – wyjść za wszelką cenę.
A Żelazna Tereska raczej poleci. Może nie teraz – bo teraz wszelki chaos jest Torysom wybitnie nie na rękę – ale wkrótce. No chyba, że nikt nie będzie chciał wziąć odpowiedzialności za burdel którego narobiła.
Ostro zagrała, mogła dużo wygrać – ale nie wyszło. C’est la politique!
****
Za parę dni – jak już się przyjrzę kto został posłem a kto nim być przestał i jak trochę opadnie bitewny pył – napiszę o tym, co z tych wyborów wynika dla UK i dla świata i, przy okazji, dlaczego Torysi przegrali chociaż mieli wygrać.