Z perspektywy Rosji Budziak też był zadupiem, ale z perspektywami. W zamiarach caratu miał być zapleczem oraz tarczą dla portu w założonej kilkanaście lat wcześniej Odessie. To kosmopolityczne miasto było dla Rosji oknem na Morze Czarne, a dalej na świat. Grecy, Żydzi, Włosi, Polacy, Niemcy czy Rosjanie przyjeżdżali tam robić krociowe interesy. Ale musieli mieć co zjeść i wypić. Puste tereny należało jak najszybciej zasiedlić nowymi mieszkańcami. Tylko skąd ich wziąć?
Wilkowo zaczyna się jak przeciętne ukraińskie miasteczko: wzdłuż kiepskiej drogi rosną parterowe domki, przerdzewiałe metalowe konstrukcje oraz pomalowane na pastelowo sale weselne i „kawiarnie”. Na pół improwizowany dworzec autobusowy znajduje się tuż obok cerkwi; też pastelowej, ale uwieńczonej wielką, złotą kopułą. I to też wygląda jak wszędzie na Ukrainie.
Ale wystarczy jeszcze dziesięć minut spaceru i gdzieś za drugą cerkwią, zieloną i o strzelistej wieży, betonu jest coraz mniej, za to coraz więcej wody. W pewnym momencie teren jest już tak grząski, że nie opłaca się budować dróg. Kopie się tylko rowy, na tyle głębokie, by mogły nimi przepłynąć łódki. Dla pieszych buduje się drewniane podesty, które ciągną się i ciągną, zapewniając dojście do domów, które stoją coraz rzadziej i rzadziej. Po może dwóch kilometrach kończą się i domy, i podesty, a zaczynają lasy i mokradła. A za nimi jest już tylko Morze Czarne.
W osiemnastym wieku las był jeszcze gęstszy, mokradła bardziej mokre, a i asfaltowej drogi nie było, do tego rządził tu nadal turecki sułtan. Dlatego właśnie Wilkowo na swoją kryjówkę wybrali ci, którym nie po drodze było z rosyjskim carem: starowiercy.
Historia tego wyznania zaczyna się w 1652 roku, kiedy patriarcha moskiewski Nikon zdecydował o reformie liturgicznej. Reforma była w zamierzeniach Nikona powrotem do czystej obrzędowości greckiej, zanieczyszczonej i zniekształconej na Rusi, przez lata mającej z Konstantynopolem kontakt mały lub żaden. Patriarcha ściągnął z Grecji święte księgi, by porównując je z ruskimi znaleźć błędy kopistów, powtarzane później przez ich następców. Reformy Nikona mogą się dla współczesnego, zlaicyzowanego człowieka wydawać czymś błahym. Często pogardliwie sprowadza się je do pytania, czy znak krzyża należy wykonywać trzema złączonymi (tak kazał patriarcha), czy dwoma splątanymi palcami albo do tego, w którą stronę iść powinny procesje.
Dla prostego chłopa sprawy te nie były jednak błahe, dotyczyły przecież sposobu, w jaki osiągnąć można życie wieczne. I choć Nikona poparł car, to szybko pojawiła się potężna opozycja wobec podejrzanych nowinek. Rosyjski mużyk, tak często postrzegany jako ślepo posłuszny władzy, przeciwstawiał się cerkwi, przeciwstawiał się też państwu w imię niezmienności świętych rytuałów.
Raskoł, czyli konflikt religijny, który rozgorzał z powodu reformy, przyniósł tortury, zesłania, samospalenia starowierców. Wysoka hierarchia cerkiewna, zaniepokojona o stołki, stanęła po stronie cara i patriarchy, stąd też szybko wśród starowierców pojawił się problem z sukcesją apostolską. Jako że wśród staroobrzędowców nie było biskupów, nie było też nowych święceń kapłańskich. Wkrótce problem ten spowodował podział w samym ruchu starowierców na radykalnych, wieszczących rychłą apokalipsę bezpopowców i bardziej umiarkowanych popowców. Ci drudzy przyjmowali do siebie tych kapłanów, którzy, wyświęceni w oficjalnej cerkwi, zdecydowali się dołączyć do buntowników. Po stronie starowierców stanęło też wielu wiejskich popów oraz mnisi, jak ci z monastyru na Wyspach Sołowieckich, którzy carowi postawili się zbrojnie.
Ci, którzy nie chcieli zginąć, ale nie chcieli też zdradzić swojej wiary, musieli się ukryć. Wyjeżdżali więc w ciężko dostępne tereny Rosji, jak choćby podbijana dopiero przez Moskwę Syberia. Schronienia szukali też w krajach ościennych: w Rzeczypospolitej, w Prusach (mazurskie osiedla opisywał w „Na tropach Smętka” Wańkowicz), ale też w Imperium Osmańskim. Ci, którzy przybyli do Wilkowa nie przewidzieli, że nie minie sto lat, a Rosja, z której uciekli, przyjdzie do nich.
Wtedy już jednak temperatura sporu opadł. Oficjalna cerkiew wygrała, reformy patriarchy Nikona utrzymały się, a starowiercy przestali być tak groźni. W końcu można ich było zacząć traktować jak grupkę dziwaków: pracowitych i spokojnych. A jeśli do tego mieszkali na bagnach, na które nie zapuszczał się nikt o zdrowych zmysłach, tym lepiej dla wszystkich. Oficjalnie jednak prawo do otwartego głoszenia swojej wiary przyznano starowiercom dopiero w 1905 roku. To wtedy wybudowano wspomnianą już zieloną cerkiew, i drugą, niebieską, położoną jeszcze kawałek dalej. W Wilkowie są więc dwie świątynie starowiercze i jedna „kijowska”. Tak nazywają ją miejscowi, nie mogą przecież powiedzieć „prawosławna”; to oni są w końcu tymi prawdziwymi prawosławnymi!
Na północ i zachód od Wilkowa ciągną się stepy, zamieszkiwane kiedyś przez tatarskie plemiona Nogajów. Gdy po traktacie bukaresztańskim z 1812 roku wkroczyli tu Rosjanie, Nogajowie uciekli do Turcji, zostawiając równiny prawie pustymi.
Nazwa Budziak, bo tak określano te tereny, pochodziła od tureckiego słowa oznaczającego „kąt”. Bo i rzeczywiście, był to z perspektywy Konstantynopola obszar zapomniany, leżący gdzieś w najdalszym kącie upadającego już imperium.
Z perspektywy Rosji Budziak też był zadupiem, ale z perspektywami. W zamiarach caratu miał być zapleczem oraz tarczą dla portu w założonej kilkanaście lat wcześniej Odessie. To kosmopolityczne miasto było dla Rosji oknem na Morze Czarne, a dalej na świat. Grecy, Żydzi, Włosi, Polacy, Niemcy czy Rosjanie przyjeżdżali tam robić krociowe interesy, ale musieli mieć co zjeść i wypić. Puste tereny należało jak najszybciej zasiedlić nowymi mieszkańcami. Tylko skąd ich wziąć?
Bołgrad to ukraińskie miasteczko przy granicy z Mołdawią. Przy głównej ulicy, Lenina (teraz już pewnie nie Lenina, ale kto by tam przejmował się zapamiętywaniem nowej nazwy), rolę knajp pełni supermarket, przed którym postawiono potężny namiot, kilkanaście stołów i krzesła. Miejscowi i przybysze tacy jak ja mogą wypić kupione w sklepie piwo, w spokoju zakłócanym tylko przez proszące o jedzenie koty.
I chociaż pijący rozmawiają między sobą głównie po rosyjsku, to połowa z nich jest w rzeczywistości Bułgarami. Bołgrad to bowiem stolica besarabskich (Besarabia to inna nazwa Budziaku, obecnie rozciągnięta też na tereny Republiki Mołdawii) Bułgarów. Ci przybywali tutaj kilkoma falami, po każdym dociśnięciu śruby przez sułtana, po każdej rosyjsko-tureckiej umowie o wymianie ludności, po każdym nieudanym antytureckim powstaniu. Na końcu ulicy Lenina stoi nawet potężny pomnik tego powstania, które doprowadziło do turecko-rosyjskiej wojny, a w 1878 roku do nieformalnej co prawda, ale jednak niezależności Bułgarii i Rumelii Wschodniej od Turcji.
Bołgrad to miasto, miastowi ludzie mówią po rosyjsku, ale w wioskach nadal używa się bułgarskiego. Albo bułgarskich, bo pochodzący z różnych części Bułgarii przybysze przywozili ze sobą czasem zupełnie do siebie niepodobne dialekty.
Ale w Budziaku mieszkają nie tylko Bułgarzy. Pierwsza wieś na wschód od Bołgradu to Karakurt. Nazwana tak „na cześć” jadowitego gatunku pająków, który żyje w tutejszych trawach, jeszcze rok temu, przed dekomunizacją, nazywała się Żołtniewoje. Tutaj też sporo Bułgarów, ale największą grupę mieszkańców stanowią… Albańczycy. Albańczycy, dodajmy, prawosławni. Im też było ciasno w Turcji.
Tak samo jak Gagauzom. Ten mało znany w Polsce naród mówi językiem podobnym do tureckiego, ale wyznaje prawosławie. Nie do końca wiadomo, skąd się tacy dziwacy wzięli. Jedni twierdzą, że to potomkowie plemion tureckich, które w Bułgarii osiedliły się zanim podbili ją Turcy i zdążyli przyjąć prawosławie. Inni, że to Bułgarzy (a może Grecy?), którzy przyjęli język turecki, ale zachowali swoją wiarę. A może to mieszanka jednych i drugich? Źródeł, jak to u koczowników, niewiele, dużo za to domysłów.
Gagauzi mieszkają zresztą nie tylko w Budziaku, ale też, a może przede wszystkim, w Mołdawii. Tam tereny, na których stanowią większość tworzą Gagauz Yeri – Terytorium Autonomiczne Gagauzji. Kiedy swoją niepodległość ogłaszała Mołdawia, Gagauzi stwierdzili, że nie mają na nią najmniejszej ochoty. Nie mieli jednak, jak mieszkańcy Naddniestrza, przemysłu, tereny przez nich zamieszkane nie stanowiły zwartej całości, ale były porozrzucane to tu, to tam, a do tego nie pomogła im rosyjska armia. W końcu przystali więc na propozycję autonomii i zgodzili się na zwierzchnictwo Kiszyniowa. Ale niechęć do Mołdawian pozostała. Wielu Gagauzów nie ma nawet ochoty nauczyć się mołdawskiego rumuńskiego, rosyjski (i gagauski) im wystarcza.
Bułgarzy, Gagauzi, Albańczycy przyjechali tu z Turcji. Ale mieszkał tu jeszcze jeden naród, który przybył z zupełnie innych stron. Mieszkał, bo historia Niemców w Besarabii skończyła się wraz z II wojną światową. Traktowani jako potencjalna piąta kolumna, byli wywożeni na Syberię czy do Azji Środkowej.
Do Azji Środkowej trafił też dziadek Walentija, którego poznałem prawie rok przed przyjazdem do Budziaku, w Kazachstanie. Ale jego historia była jeszcze bardziej skomplikowana.
Dziadka, choć był Niemcem, jakoś omijały kolejne wywózki. Omijały tak długo, aż pod Odessę doszedł Wehrmacht i wcielił młodego Hansa w swoje szeregi. Po przeszkoleniu wysłano go na front zachodni, by strzelał do Amerykanów. To uratowało mu życie. Kiedy po wojnie postanowił wrócić do swojej ojczyzny, za służbę w niemieckiej armii dostał karę ledwie paru lat przymusowej pracy na Syberii. Gdyby walczył na froncie wschodnim, czekałaby go śmierć.
To na Syberii dziadek Walentija poznał jego babcię, a potem razem uznali, że najlepiej będzie im w Kazachstanie. Dzisiaj ich wnuk niemieckiego nie zna już w ogóle, pije kumys i je kurdak, oblizując przy tym palce. Ze znawstwem opowiada o elementach konstrukcji kazachskiej jurty. Ciekawe, czy gdyby nie Wehrmacht, mógłby dziś opowiadać o produkcji besarabskiego wina?