W natłoku medialnych doniesień o ubogaceniu kulturowym, komisjach, synach Tuska i innych, niewątpliwie ważnych sprawach, zupełnie bez echa przeszło to, co niedawno przydarzyło się amerykańskim Republikanom. Ich firma IT, Deep Root Analytics, wrzuciła dane wyborców na niezabezpieczony serwer.
Dużo danych. Teczki osobowe niemal 200 milionów dusz – czyli wszystkich amerykańskich wyborców. 10 miliardów stron zawierających wszelkie informacje, jakie udało się uzyskać o każdym wyborcy w USA – wiek, dochód, religię, przekonania, etc. Całość zajmowała 1,1 terabajta, czyli odpowiednik 500 godzin filmu albo 17 000 godzin muzyki w formacie MP3.
Republikanie rozpoczęli zbieranie tych informacji w 2012 roku, po przegraniu wyborów przez Romneya. Cały projekt kosztował ich 100 milionów dolców. I chociaż ich baza danych jest najdokładniejsza, to naiwnością byłoby sądzić, że Demokraci nie mają podobnej. I to jest właśnie w całej tej sprawie najciekawsze. Bo przeciek to był wypadek przy pracy, co DRA od razu przyznała. Podziwu godna szczerość w epoce ruskich hakerów.
Po co politykom takie dane?
Po to samo po co zbierają je wielkie firmy. Aby sprofilować towar pod odbiorcę. Tym właśnie stała się polityka w krajach zachodu. Kolejnym towarem na który trzeba znaleźć jak najwięcej kupców.
W założeniach jej twórców demokracja miała być walką idei. Polityk wierzy, że jego rozwiązania są słuszne i próbuje przekonać do swojego zdania wyborcó. I jeżeli uda mu się przekonać większość, że to on ma rację, to będzie miał okazję wprowadzić je w życie. Tak to powinno w teorii działać.
W praktyce partie zaczęły przypominać korporacje. Korporacje chcą zarobić, a w tym celu muszą sprzedać jak najwięcej sztuk swojego produktu. Zależy im więc, aby ich produkt był jak najbardziej uniwersalny – bo wtedy najwięcej osób się może na niego zdecydować. Z ideami jest tak samo – im bardziej uniwersalne tym więcej osób je „kupi”. Program partii tworzą nie ideowcy, a specjaliści od marketingu i algorytmy analizujące preferencje wyborców.
Jeżeli doczytałeś, drogi czytelniku, do tego miejsca, to oznacza, że interesujesz się polityką. I najprawdopodobniej masz sprecyzowane poglądy – czy to na prawo czy to na lewo, ale wiesz co byłoby najlepsze dla kraju. Ale takich jak Ty czy ja jest mniejszość. Większość osób nie wie czego chce i co byłoby dla nich najlepsze. I to ta większość jest ważniejsza od nas – bo głos to głos, no nie?
Dlatego też w niemal wszystkich państwach demokratycznych rządzą partie centrowe. Troszeczkę na prawo od centrum, albo na lewo – ale w bezpiecznych granicach. Bo jak któraś skręci za mocno w jedną stronę, to może stracić głosy osób o mniej radykalnym nastawieniu. Marketingowcy tego nie lubią – po co odstraszać potencjalnych klientów.
W USA ten problem jest o tyle jaskrawiej widoczny, że tamtejsi politycy mówią o nim niemal otwarcie. Polityczny pragmatyzm, bezideowość, branie rozwiązań z obu stron barykady – to dla amerykańskiego polityka powód do dumy.
Widać to było pięknie gdy Donald Trump szedł po władzę. Krytykowali go bowiem nie tylko Demokraci, co było dosyć naturalne, ale również Republikanie. Warto się przyjrzeć co było powodem krytyki. Nie jego postulaty i ich słuszność, a to jak wpłynie to na potencjalnych wyborców. Trump chce uszczelnienia granic i zredukowania nielegalnej imigracji to repsi krytykują go nie dlatego, że to zły pomysł, ale dlatego, że może odstraszyć Latynosów. Trump chciał zmniejszyć zasiłki – to go krytykowali, że odstraszy tym czarnych. Et cetera.
W praktyce skazuje nas to na tyranię centryzmu. Partii o jak najbardziej uniwersalnym programie.
I nie, nie czepiam się tutaj samych Republikanów. Wszyscy tak robią. Dzisiaj w Izbie Lordów królowa ogłosiła program Torysów na następne dwa lata i znalazły się tam takie prawicowe postulaty jak zwiększanie pensji minimalnej, ochrona prawna pracowników przed pracodawcami czy walka z gender gap. Bo marketingowcom wyszło, że to się sprzeda, że na tym zależy większości wyborców. I nie ważne, że większość Torysów zapewne zdaje sobie sprawę, że te postulaty są albo bez sensu albo wręcz pogorszą sytuację.
Trudno też winić za to polityków. Fajnie jest być ideowcem, ale jeżeli chce się mieć jakiś realny wpływ na rzeczywistość, to jednak te głosy trzeba zdobyć. A łatwiej zapomnieć o przekonaniach i pozwolić marketingowcom czynić swoją magię niż próbować ich przekonać do naszego zdania.
Sporo tutaj popsuł rozwój techniki. W epoce przedinternetowej samo zebranie takiej bazy danych byłoby niemal niemożliwe. Ale nawet jakby się udało, to i tak byłaby bezużyteczna. 10 miliardów stron to tyle, co 312500 pełnych wydań Encyklopedii Brittanica. Ich przeczytanie i przeanalizowanie byłoby tytanicznym wysiłkiem. A komputer poradzi sobie z tym w kilka dni i wypluje gotowe tabelki preferencji.
Populizm w epoce informacji.
Nie widzę rozwiązania tego problemu. Jeżeli chcemy mieć demokrację, to musimy się chyba pogodzić z tym, że nie będą rządzić ideowcy.