Przeciwnicy wolnego rynku w niemal każdej dyskusji podnoszą argument, że jakby nie surowe regulacje i widzialna ręka urzędnika państwowego, to całą władzę przejęłoby kilka korporacji.
Oczywiście ten argument, jak większość argumentów przeciwników wolnego rynku, to wierutna bzdura. Ale nie o tym chciałem napisać – zrobili to już wiele razy lepsi ode mnie. A że mimo tego ciągle się z tym argumentem spotykam, to znaczy że ludzie po prostu chcą w to wierzyć. Na wiarę, jak się o tym przekonały tabuny internetowych ateistów, żadne szkiełko i oko nie pomoże.
Po wygłoszeniu swojego credo o zagrożeniu ze strony korporacji zazwyczaj przechodzą do snucia dystopijnej wizji, w której na skutek braku biurokratów korporacje przejęły władzę i zastąpiły państwa. I nieodmiennie pojawia się w nich motyw prywatnych armii. Że gdyby nie było silnej władzy polityków, to już wkrótce myśliwce szturmowe Apple bombardowałyby zagony pancerne Samsunga.
No chyba, że Samsung zleciłby zaprojektowanie czołgów tym samym inżynierom, którzy projektowali ostatniego Galaxy. Bo wtedy wybuchałyby same.
Ja, jak każdy człowiek interesujący się historią, wiem, że na tym świecie nie ma nic nowego pod słońcem. Wszystko już było, w takiej czy innej formie. Także korporacyjna armia.
Cofnijmy się trochę w czasie. W 1959 roku Amerykanie umówili się z Rosjanami, że zaprezentują u siebie osiągnięcia własnych reżimów. Pierwsi byli sowieci, którzy zaprezentowali w Nowym Jorku satelity, rakiety i maszyny przemysłowe. Amerykanie postanowili podejść do tematu nieco odmiennie i pokazać produkty, którymi cieszy się przeciętny Amerykanin: dom, samochody, sprzęt hi-fi i tak dalej. Założenie było proste – jak taki Rosjanin obejrzy w jakich warunkach żyje jego amerykański odpowiednik, to od razu zapomni, że to Gagarin był pierwszy w kosmosie – i z miejsca socjalizm znienawidzi.
Strona amerykańska wysłała do Sokolnik samego Richarda Nixona, wtedy jeszcze nie najbardziej skompromitowanego prezydenta w dziejach GOPu, a cieszącego się bardzo wysokim poparciem wiceprezia. Do historii przeszła jego rozmowa z Chruszczowem przeprowadzona w kuchni domu, na który miało stać każdego Amerykanina.
Nas jednak interesuje to, co stało się trochę wcześniej. Dzień 24 lipca był bowiem bardzo ciepły i Nixon, zmierzając na debatę, zauważył, że Nikita poci się jak świnia. Czy to z dobrego serca, czy z powodu czułego powonienia – postanowił temu zaradzić. Pociągnął go więc w stronę stoiska Pepsi, gdzie jego przyjaciel Donald M. Kendall, dyrektor operacji zagranicznych, podał mu kubek zimnego napoju. Moment, w którym spragniony Chruszczow podnosi kubek do ust, a Amerykanie czekają w napięciu na jego reakcję, uchwycił obecny na miejscu fotoreporter. Zdjęcie błyskawicznie stało się przebojem i przedrukowały je niemal wszystkie zachodnie gazety. Sama firma użyła go w kampanii reklamowej – twierdząc, że dzięki Pepsi nawet socjalista może się na moment stać człowiekiem.
Na tym sprawa by się zapewne zakończyła gdyby nie to, że Kendall w 1963 roku został szefem całej korporacji. I natrafił na ten sam problem, na jaki natrafili wszyscy jego poprzednicy: Coca Colę.
Pepsi powstała mniej więcej w tym samym czasie co Coca Cola. Jednak zawsze była za nią o krok w tył i tylko na niektórych rynkach udawało jej się osiągnąć nieznaczną przewagę. Zapewne działo się tak gdyż charakterystyczna butelka Coca Coli, ponoć inspirowana figurą Mae West, stała się tak samo istotnym elementem amerykańskiego stylu życia jak silniki V8, fajerwerki na 4 lipca i bombardowanie państw trzeciego świata. Chcąc to przebić, Kendall potrzebował naprawdę dużego sukcesu. I wymyślił – skoro Pepsi smakowała Chruszczowowi, to i kołchoźnikom posmakuje. Trochę to potrwało, bo w końcu trwała Zimna Wojna, ale w końcu w 1972 roku udało mu się dopiąć swego. Prawdopodobnie dzięki dawnej przyjaźni z Nixonem, obecnie prezydentem.
Pepsi Cola stała się pierwszym amerykańskim produktem sprzedawanym na terenie Związku Sowieckiego.
Od razu jednak pojawił się pewien istotny problem. Rosjanie nie mieli czym płacić. Ruble były bowiem bezwartościowe poza blokiem wschodnim. Telewizory, radia, samochody – żaden Amerykanin by się nie połaszczył na dokonania radzieckiego przemysłu. A dewizy były zbyt cenne żeby kupować za nie słodkie napoje. Pat.
Na szczęście Jankesi zwykli mawiać, że tam gdzie jest wola tam i sposób się znajdzie. Rosjanie mieli jeden produkt, który pomimo lat komunizmu nadal był najwyższej jakości – wódkę. Szybko dobito targu i w zamian za koncentrat Pepsi dla rozlewni w Noworosyjsku, a za ocean płynęły butelki Stolicznej, której Pepsi stało się wyłącznym dystrybutorem w USA. A że i Pepsi i Stoliczna były smaczne, to obie strony były zadowolone.
I tak to się kręciło przez lata. No, czasem szefostwo Coca Coli pozwalało sobie na uwagi o tym, jak to ich konkurencja współpracuje ze zbrodniczymi reżimami – niepomne zapewne tego, że samo swój napój eksportowało do Chin. Aż przyszedł pamiętny rok 1989.
Wtedy właśnie kończyła się poprzednia umowa. Rosjanie bardzo chcieli ją przedłużyć – w targanym niepokojami społecznymi kraju nastroje nie były najradośniejsze, a pozbawienie obywateli ich ulubionego kapitalistycznego napoju na pewno by sytuacji nie poprawiło. Z drugiej strony zamówienie miało być warte 3 miliardy dolarów. A gorzelnie były pogrążone w takim samym marazmie jak reszta kraju, nikt się w przekraczanie norm nie bawił. Gdyby wysłać tyle wódki za ocean, to zabrakło by jej w domu. Konieczność powrotu do kwasu chlebowego Rosjanie jeszcze jakoś by znieśli, ale jakby wódki zabrakło, to pewnie zorganizowaliby kontrrewolucję jak ta lala. I tak źle i tak niedobrze.
Na szczęście Rosja miała inny towar na zbyciu – broń. Przez lata zbroili się aby ponieść ogień rewolucji na zachód, ale w 1989 nie było już pieniędzy na utrzymanie tak gigantycznej armii. Dlatego też komitet centralny postanowił zapłacić za Pepsi okrętami wojennymi. Szefostwo Pepsi zgodziło się na taki interes. Ostatecznie domyślali się zapewne, że nawet jak komunizm wygra, to na pewno nie w tym stuleciu, a Związek Radziecki wkrótce stanie się otwartym rynkiem. Nie mogli sobie pozwolić żeby z niego teraz wylecieć i oddać pola znienawidzonej Coca-coli. Więc zgodzili się na ofertę Rosjan.
I właśnie dlatego PepsiCo weszło w posiadanie krążownika, fregaty, niszczyciela i 17 okrętów podwodnych, a także kilku tankowców. W ten sposób amerykański producent napojów gazowanych stał się szóstą najpotężniejszą marynarką świata.
I co dalej? Czy użyli krążownika do ostrzeliwania nadmorskich rozlewni konkurencji? Czy ich łodzie podwodne torpedowały statki wiozące Coca-Colę do Europy?
Niestety nie. Zaraz po sfinalizowaniu umowy okręty odpłynęły do Szwecji, gdzie zostały sprzedane na złom. A Kedall powiedział Bushowi seniorowi, że rozbraja ZSRR szybciej od niego.
No nic. Było blisko, ale na dzień, kiedy fraza „corporate wars” przestanie być przenośnią przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać….