Po tragicznej śmierci prezydenta Adamowicza słowem dnia stała się „mowa nienawiści”. W przekaziorach wszelakich zaroiło się od mądrych głów załamujących ręce i pochylających się z troską nad tym jak to my, Polacy, się nawzajem nienawidzimy i jak to dajemy temu upust w sieci, co prowadzi rzecz jasna do tragedii. Ba, nawet pierwsi hejterzy trzeciej erpe rzucili się bohatersko na front walki z hejt spiczem, wygodnie zapominając o tym, co sami nie tak dawno temu wygadywali. Nawet Rychu „Wiecie co z nim zrobić” Peja jakiś apel przeciwko mowie nienawiści podpisał. Cyrk na cztery fajerki, jeszcze tylko wyrażenia oburzenia przez Niesioła brakuje.
Trochę mnie to, swoją drogą dziwi, bo jak na razie wszystko wskazuje, że sprawca był zwykłym wariatem. I jeśli już kogoś winić za śmierć Adamowicza, to prędzej głosy w głowie niż w telewizorze. Ale obstawiam, że pressworkerzy przygotowali sobie gotowce jak nic jeszcze nie było wiadomo i zwykła logika dyktowała, że kogoś tak kontrowersyjnego jak Adamowicz musiał zabić jakiś jego przeciwnik polityczny. A przecież nie można pozwolić by coś tak nieistotnego jak fakty stanęło na drodze dobrej narracji, nie?
I ja, wbrew klikbejtowemu tytułowi, nie mam zamiaru bronić mowy nienawiści. Jako przedstawiciel cywilizacji łacińskiej uważam, że pewnych rzeczy mówić nie wypada. I nie mam nic przeciwko temu, że ludzie łamiący tą zasadę są krytykowani, publicznie ośmieszani czy poddawani ostracyzmowi społecznemu. Powiem wręcz, że powinniśmy robić to częściej, niezależnie czy chodzi o polityków z pierwszych stron gazet czy o anonimowych fiutków, którzy dają wyraz frustracji w mediach społecznościowych ale boją się nawet pod swoimi wynurzeniami podpisać. Ale bardzo mi się nie podoba co innego – pojawiające się coraz częściej stwierdzenia, że mowa nienawiści powinna być ścigana i karana przez knagę. Bo to bardzo niebezpieczna prośba jest.
Główny problem jaki mam z penalizacją mowy nienawiści to to, że nie da się jej jasno zdefiniować. Na potrzeby tego tekstu przeczytałem zresztą kilkanaście różnych definicji. Wszystkie miały jedną cechę wspólną – były ogólne. Bo na dobrą sprawę mowy nienawiści zdefiniować się nie da, to co dopuszczalne a co nie jest zawsze subiektywne. Bo czy na przykład stwierdzenie, że strzelanie przez izraelskich żołnierzy do nieuzbrojonych Palestyńczyków i wrzucanie filmików z tego do sieci to skurwysyństwo to już antysemityzm czy jeszcze wyrażona ostrym językiem opinia? A stwierdzenie, że czarnoskórzy w USA są szczególnie kryminogenną grupą to już rasizm czy jeszcze stwierdzenie faktu na podstawie policyjnych statystyk? Czy jak powiem, że feministki to brzydkie babki które swój brak powodzenia rekompensują sobie nienawiścią do mężczyzn to to będzie hejt czy wnikliwa obserwacja?
Oczywiście można powiedzieć, że mowie nienawiści bliżej do tego, co Kuba Wątły z Superstacji odstawił przy okazji życzeń noworocznych – a od czego nawet mi, z paroletnim stażem w fabrykach i placach budowy, uszy się zaczerwieniły. Ale takich przypadków uniknąć się nie da. W demokracji każdy jest w jakimś tam stopniu odpowiedzialnym za rzeczywistość i musi brać udział w debacie publicznej. A ciężko się spodziewać, że każdy będzie potrafił rozmawiać na takie tematy sine ira et studio, przerzucając się argumentami. Ludzie mają tendencję podchodzić do polityki emocjonalnie a niektórzy nie potrafią inaczej wyrażać emocji niż epitetami. I jeśli uznajemy, że debata publiczna jest ważna – a jest – to niestety musimy się pogodzić z tym, że i tacy ludzie będą brali w niej udział.
Bo alternatywa jest jeszcze gorsza. W związku z tym, że granica pomiędzy stanowczą opinią a mową nienawiści jest bardzo mglista jeśliby chcieć ją karać to ktoś będzie musiał zadecydować co nią jest a co nie jest. I niełatwo sobie wyobrazić, że prędzej czy później doprowadzi to do nadużyć. Ba, każdy kto próbował prowadzić prawicową stronę na Facebooku wie jak łatwo używać pretekstu walki z mową nienawiści do uciszania politycznych oponentów. No to teraz sobie wyobraźcie, że decyduje o tym taki na przykład Bodnar. Zimno się robi na samą myśl, nie?
Walka z mową nienawiści ma jeszcze jeden efekt – odstrasza ludzi od wyrażania swoich opinii. Bo jeśli karzemy za słowa bez jasnej definicji tego za które można być ukaranym, to w końcu ludzie zaczną bać się mówić cokolwiek, co chociażby troszkę odbiega od politycznego mainstreamu. Tak jak to dzieje się dziś w np. Anglii, gdzie za „kontrowersyjnego” tweeta można mieć grubsze nieprzyjemności z organami ścigania. Mam zresztą wrażenie, że najgłośniejszym zwolennikom walki z mową nienawiści właśnie o to chodzi. Parafrazując George’a Carlina – faszyzm przebrany za dobre maniery.
Dlatego też powinniśmy walczyć z hejterami w jedyny sposób jaki jest skuteczny. Ignorując ich i tych, którzy dają im platformę do wypowiedzi. Ale, na Boga, nie nawołujmy do tego, żeby ich wsadzano do więzień!