Kiedy parę lat po wojnie antropolodzy dotarli na wyspy Melanezji ich oczom ukazał się niezwykły widok: zbudowane z trzciny i wszystkiego, co było akurat pod ręką hangary, samoloty, wieże strażnicze itp. Zauważyli też tubylców patrolujących okolicę z wystruganymi z drewna atrapami karabinów czy przyjmujących nieistniejące meldunki radiowe przez drewniane słuchawki i mikrofony.
Rozwiązanie zagadki okazało się proste. Wyspy te były bowiem okupowane w trakcie wojny, najpierw przez Japończyków a potem przez Amerykanów. Obydwie strony dostarczały swoim żołnierzom zaopatrzenie drogą powietrzną, a żołnierze lubili się nim dzielić z tubylcami. Konserwy, czekolada, szyte maszynowo ubrania czy narzędzia – wszystkie te przedmioty były dla tubylców niesamowicie cenne więc żołnierze, którzy mieli ich tyle, że mogli je nawet rozdawać dla kaprysu, stali się w ich oczach półbogami.
Ale wojna się skończyła, żołnierze wrócili do swoich żon i dzieci i zostawili wyspy i tubylców samym sobie. A wraz z ich odejściem przestały przylatywać stalowe ptaki z brzuchami pełnymi skarbów. Tubylcy uwierzyli więc, że jeśli będą zachowywać się tak, jak mityczni John Frum czy Tom Navy, to bogowie znowu je przyślą.
Łatwo nam się dzisiaj śmiać z naiwnej wiary tubylców. Dla nas, przedstawicieli cywilizacji europejskiej, takie niezrozumienie rzeczywistości jest bowiem czymś kompletnie niepojętym. I nawet jeśli ktoś ma świadomość, że mowa tutaj o kontakcie między ludźmi, którzy nie wyszli jeszcze z epoki kamienia z przedstawicielami najbardziej zaawansowanych cywilizacji technicznych na świecie, to jednak trudno się nie uśmiechnąć na samą myśl.
Ale nie powinniśmy się śmiać z biednych tubylców i ich trzcinowych hangarów. Sami bowiem robimy dokładnie to samo.
Jednym z marzeń zbiorowych Polaków jest to, żeby żyć tak, jak żyje się na zachodzie. I trudno się dziwić. Fajnie jest kupić dziecku ciastko a żonie torebkę i nie martwić się, że zabraknie potem na opłacenie rachunków. Fajnie jest mieć samochód, który nie rozpada się ze starości, a na wakacje jeździć na Kretę a nie na działkę. Nic więc dziwnego, że obietnice, że już wkrótce ten zachód dogonimy i że to Niemcy będą przyjeżdżać na zbiory do polskich gospodarzy a nie odwrotnie są stałym punktem wszystkich kampanii wyborczych.
Nie ma w tym zresztą nic nagannego, wszak chęć poprawienia swojej sytuacji materialnej jest czymś nie tylko naturalnym ale wręcz pozytywnie wpływającym na rozwój społeczeństw. Tyle tylko, że wiele osób podchodzi do tego w dziwny sposób. Poprzez ślepe kopiowanie tego, co dzieje się na Zachodzie, bez jakiejkolwiek refleksji czy warto daną rzecz kopiować. Zamieszanie wokół seksedukacji i standardów WHO najlepszym tego przykładem. Wielu zwolenników pomysłu Rabieja powtarza jak mantrę, że powinniśmy bo cały Zachód tak zrobił. I zupełnie nie dociera do nich, że liczne badania pokazują, że wprowadzenie edukacji seksualnej prowadzonej w taki lub zbliżony sposób nie tylko nie rozwiązało problemów jakie miało rozwiązać ale je wręcz zaostrzyło. Ba, nawet porównanie statystyk (jak np. w tym poważnym artykule: http://www.psychologia.net.pl/artykul.php?level=652 ) pokazuje, że polska gówniarzeria jest zdecydowanie mniej patologiczna niż gówniarzeria na zachodzie.
Przykładów jest zresztą więcej. Euro czy przyjmowanie uchodźców też dobrze tutaj pasują i też nie brak zwolenników ślepego kopiowania chociaż zwykłe trzeźwe spojrzenie pokazuje, że nie były to dobre rozwiązania. Druga strona też tutaj bez winy nie jest – od więcej niż jednego zwolennika PiSowskiego rozdawnictwa usłyszałem, że nie powinienem go krytykować bo na zachodzie rządy też kasę rozdają. Nie usłyszałem tylko tego, skąd zachodnie państwa wzięły pieniądze na rozdawanie ani jaki to miało wpływ na tamtejsze społeczeństwa.
Długo myślałem, że ta nasza chęć naśladowania zachodu wynika z jakiś kompleksów i tego, że będąc państwem należącym do rzeczonego zachodu mentalnie zostaliśmy wrzuceni w strefę wpływów cywilizacji wschodu i teraz to odreagowujemy. Ale ostatnio zwrócono mi, przy okazji dyskusji o LGBT, uwagę, że takie zachowanie bardzo przypomina wspomniane na wstępie kulty cargo. I przyznam, że to bardzo sensowna obserwacja. Chcąc żyć w zachodnim dobrobycie naśladujemy zachodnie rozwiązania tak samo, jak chcąc przywołać samoloty z zaopatrzeniem wyspiarze naśladowali regulamin służby wartowniczej US Navy. W równym stopniu rozumiejąc logikę dziejów.
Ja zresztą, broń Boże, nie twierdzę, że nie powinniśmy Zachodu naśladować. Ale, jak wszystko w życiu, powinniśmy to robić mądrze. Nasze zapóźnienie cywilizacyjne po II WŚ ma bowiem jedną dobrą cechę. Kiedy my tkwiliśmy w PRLowskiej beznadziei społeczeństwa Zachodu eksperymentowały na sobie. I my teraz możemy przyjść na gotowe – wybrać te ich rozwiązania, które się sprawdziły unikając tych, które przyniosły złe skutki. Ciężką robotę już za nas odwalono – teraz wystarczy tylko odrobina refleksji i trzeźwej oceny rzeczywistości.
Wydaje mi się zresztą, że coraz więcej osób to rozumie. I zaklęcie „bo tak jest na zachodzie!” coraz częściej traci swoją magiczną moc. Być może to efekt masowych migracji – wiele osób mogło się na własnej skórze przekonać, że ten mityczny zachód, oprócz dobrobytu, ma też swoje poważne problemy. I może już wkrótce zwolenników ślepego kopiowania tamtejszych rozwiązań będzie tak mało, że – podobnie jak tubylców z Melanezji – będą ich pokazywać w National Geographic.