Gambit Grzegorza

Jakiś czas temu przekazem dnia opozycji było to, że PiS chce nas wyprowadzić z Unii Europejskiej. Wpisy w społecznościówkach polityków POKO, artykuły zaprzyjaźnionych dziennikarzy – wszędzie wbijano nam do głów, że PiS idzie do eurowyborów tylko po to, żeby nas z tej Unii zabrać. Polexit – chyba nigdy wcześniej ten termin nie był tak popularny jak wtedy.

PiS postąpił wtedy bardzo mądrze i praktycznie olał ten atak. Ot, czasem tam jakiś reżymowy propagandysta coś tam wspomniał, że PiS wcale antyunijny nie jest, ale reakcja była zupełnie nieproporcjonalna. A jak sam pierwszy alkoholik Komisji Europejskiej Żan Klod powiedział naszym mediom, że PiS wcale z Unii nie chce wychodzić, to wydawało się, że temat zdechł i opozycja została z tym Polexitem jak Himilsbach z angielskim. Szybko zresztą powrócili do wcześniejszej narracji o tym, że PiSowcy startują w wyborach tylko dlatego, że eurodiety są nieporównywalnie lepsze niż diety w naszym sejmie.

I to zasadniczo było prawidłowe postępowanie. Nikt, kto ma chociaż blade pojęcie o polskiej polityce nie uwierzyłby bowiem w to, że PiS jest partią antyunijną. Ot, może i nie kochają Unii tak mocno jak POKO i czasem coś powiedzą, że wypadałoby ją nieco zreformować, ale ogólny kierunek integracji im jakoś za bardzo nie przeszkadza. Ba, poroniony pomysł stworzenia unijnych sił zbrojnych był przez znaczną część PiSowskiej wierchuszki przyjęty wręcz z entuzjazmem. Odpowiadanie na brednie opozycji o PiSowskim Polexicie tylko by je legitymizowało.

Tym większe było więc moje zdziwienie gdy jakoś tak w okolicy piętnastej rocznicy wstąpienia do – wtedy jeszcze – Wspólnoty Europejskiej PiS zrobił nagły zwrot i zaczął przekonywać jak bardzo to oni Unii nie kochają i jakie to wielkie szczęście nas spotkało, że Niemcy pozwolili nam dołączyć. Jak Morawiecki i Gowin zaczęli publicznie bredzić o wpisaniu wiecznej przyjaźni z Związkiem Socjalistycznych Republik Europejskich do konstytucji to z wrażenia oblałem kawą kota. A jak reżymowi propagandyści zaczęli przekonywać, że wcale nie ukradli tego pomysłu PSLowi bo Andrzej Duda już w 2017 proponował to w referendum konstytucyjnym – tym samym, które zostało z litości abortowane przez PiSowskich senatorów i które zdążyłem już wyprzeć z pamięci – to zacząłem się zastanawiać czy aby nie wyemigrować w Bieszczady.

Daleko w końcu nie mam.

Kiedy jednak nieco przeszło mi już obrzydzenie stwierdziłem, że wprawdzie z opóźnieniem, ale plan opozycji zadziałał. I, jak słusznie zwrócił uwagę znajomy, Jarek padł ofiarą klasycznego wręcz Kansas City Shuffle.

Kansas City Shuffle to jedna ze sztuczek z arsenału szulerów i naciągaczy. Polega, w uproszczeniu, na tym, że naciągacz udaje nieostrożnego tak, żeby ofiara połapała się, że pada ofiarą oszustwa. Cały wic w tym, że ofiara wie wprawdzie, że chcą ją oszukać, ale zupełnie nie rozumie w jaki sposób. I próbując przechytrzyć oszustwa daje mu się rozegrać jak dziecko robiąc dokładnie to, czego chciał.

Trudno mi pozbyć się wrażenia, że dokładnie z taką sytuacją mamy tutaj do czynienia. I że nagła miłość PiSu do Unii tuż przed wyborami jest odpowiedzią na zarzuty opozycji, że PiSowcy wcale tej Unii nie kochają i że chcą nas od niej oderwać. Pozornie jest w tym zresztą jakaś logika. Polacy – pomimo moich wysiłków – są jednym z najbardziej prounijnych narodów w strukturach UE. Gdy na zachodzie „skrajna”, antyunijna prawica, której jeszcze niedawno nikt nie brał na poważnie, idzie coraz szybciej po władzę. W UK, w którym jak przekonują nas media większość mieszkańców żałuje wyników referendum, nowa partia Farage’a w miesiąc przegoniła w sondażach Torysów i Laburzystów. Nawet w Niemczech, które jako jedyne obiektywnie na Unii zyskują, sentymenty antyunijne są coraz silniejsze. I tylko u nas zwolennicy wyjścia z UE są nadal traktowani jako – w najlepszym wypadku – nieszkodliwi dziwacy a w najgorszym jako agenci Kremla.

Przekonanie elektoratu, że się nie chce z tej Unii jednak wyjść, wydaje się więc sensowne. Jednak stratedzy PiSu zupełnie nie wzięli pod uwagę, że polexitowy atak opozycji miał, moim skromnym zdaniem, pomijalny wpływ na ich popularność. Z odpowiedzią na niego może jednak być zupełnie inaczej.

Problem bowiem w tym, że elektorat PiSu składa się w większości ze zwolenników pozostania w UE, o tyle ma on do UE zdecydowanie realistyczniejsze podejście niż elektorat POKO. I PiS twierdzący, że idzie do UE aby ją zmienić od środka dobrze się wśród niego sprzedawał, co widać było po rosnących sondażach. Nowy, europejski PiS, który Unię kocha miłością szczerą i bezwarunkową, coraz mniej się różni od Koalicji – i obawiam się, że ten nowy imaż już się nie sprzeda. Zamiast pozyskać mityczny elektorat centrum, PiSowscy stratedzy swoją nadgorliwością sprawią, że dotychczasowy wyborcy zniechęceni zostaną w domu lub zagłosują na bardziej radykalną konkurencję.

Ba, problem jest zresztą dużo głębszy. PiS bowiem od dawna używa Unii jako wygodnej wymówki. Wicie rozumicie towarzysze, my byśmy dawno już sądy zreformowali i powsadzali aferzystów do więzień, ale nam ta zła Unia przeszkadza. I jak my chcemy zrobić coś konkretnego, to albo jakąś Komisję Wenecką wyśle, albo Artykułem Siódmym postraszy. I to, że tyle kluczowych dla was spraw nie została jeszcze naprawiona nie jest winą tego, że po 25 latach „wolności” nie da się w kilka lat posprzątać a dlatego, że nas w Brukseli nie kochają.

To nie była wcale głupia strategia. PiS rozbudził w swoim elektoracie ogromne nadzieje których nie daliby rady spełnić nawet jakby nie popełniali żadnych błędów. Dzięki obecności zewnętrznego czynnika, który im nie pozwalał na działanie, nie doszło do zniechęcenia wyborców pomimo braku wymiernych efektów. To, że PiSowi jako jednej z doprawdy niewielu partii rządzących poparcie rosło zamiast spadać było, moim zdaniem, w dużym stopniu zasługą brukselskich elit.

Tyle tylko, że teraz ta strategia może im się odbić. Bo wcale się nie zdziwię, jak część wyborców uzna nagłą miłość Unii do PiSu za to, że rzeczony PiS przed Unią skapitulował i składa jej teraz na kolanach hołd. A po błyskawicznym wycofaniu się z ustawy o IPN, traktowaniu nas przez amerykańskich sojuszników – które nawet mnie, gorącego zwolennika sojuszu z USA, wkurza – czy niedawnej krucjacie Jojo przeciwko XIX-wiecznemu podkarpackiemu antysemityzmowi kolejna kapitulacja nawet zatwardziałych PiSowców, którzy wierzyli w to, że Polska w końcu wstanie z kolan, zirytuje. Żeby nie użyć tutaj mocniejszego sformułowania.

Innymi słowy walcząc z wyimaginowanym zagrożeniem PiS wpakował się w znacznie poważniejsze kłopoty. Schetyna ma powody do świętowania. Nawet jeśli wcale nie planowali tego rozegrać w taki sposób i stało się to zupełnym przypadkiem. W co zresztą nie wątpię patrząc na to, że zupełnie się teraz pogubili i na razie jedynie licytują się z PiSem o to, kto matiuszkę Unię bardziej kocha. Ale to bez znaczenia – zyskają na tym i tak.

Stawka jest dla PiSu wyjątkowo wysoka. I nie chodzi tutaj o samą Unię – po obejrzeniu Europarlamentu z bliska żadna siła w galaktyce mnie nie przekona, że można przy jego pomocy coś zmienić – a o jesienne wybory. POKO to projekt, który nawet wśród jego członków wzbudził wiele zastrzeżeń. Jeżeli PiS wygrałby wysoko eurowybory, to w Koalicji niechybnie doszłoby do kłótni i szukania kozła ofiarnego, a taki chaos tuż przed wyborami znacznie ułatwiłby PiSowi zadanie. Z drugiej strony jeżeli PiS straci głosy w eurowyborach – a wszystko na to wskazuje – to tym samym chwiejny stołek Grzesia jako kierownika tego cyrku stanie się dużo mniej chwiejny a opozycja zmobilizuje się jesienią jeszcze bardziej.

Jedna rzecz mnie tylko pociesza. PiS raczej nie ma szansy na przegranie jesienią, ale może stracić samodzielne rządy. A jeżeli moje przewidywania się sprawdzą i straci na tym swój bardziej uniorealistyczny elektorat, to raczej nie na rzecz PO czy Wiosny.

I bardzo jestem ciekawy jak będą wtedy tłumaczyć koalicję z Korwinem.


Opublikowano

w

przez