Robiąc wieczorną prasówkę i szukając tematów, które nie zdezaktualizują mi się do jutra – weekendy są zazwyczaj spokojne i dobrze mieć coś wcześniej w zanadrzu – natrafiłem na bardzo ciekawy artykuł wrzucony przez pewnego twitterowicza.
Z tekstu, opublikowanego przez BBC, wynika, że kanclerz Niemiec Angela Merkel oddała cześć niemieckiemu nacjonaliście, który próbował wprowadzić w Niemczech wojskową juntę i podała go jako inspirujący przykład do walki z politycznymi przeciwnikami.
Brzmi absurdalnie? Oczywiście. Ale robi się nieco bardziej zrozumiałe kiedy ujawnię, że tym niemieckim nacjonalistą był Claus von Staufenberg. Według autora artykułu Frau Merkel wygłosiła przemówienie z okazji rocznicy zamachu w Wilczym Szańcu i z tej okazji podziękowała mu za to, że próbował rozerwać Adolfa. Po czym stwierdziła, że także dzisiaj Niemcy mają obowiązek sprzeciwiać się prawicowemu ekstremizmowi w obronie demokracji.
Czytelnik, który nie interesuje się historią, nie dowie się z artykułu BBC zbyt wiele o tym, kim był Stauffenberg. Ot, autor wspomniał, że był niemieckim oficerem, który próbował wysadzić w powietrze Hitlera i że mu się to nie udało, za co on i coś koło 200 współspiskowców spotkało się szybko ze stwórcą. Autor tekstu wspomniał jeszcze, że Stauffenberg chciał zawrzeć pokój z zachodnimi aliantami i że po latach zagrał go Tom Cruise. I tyle, jeśli nie liczyć ilustracji na której Stauffenberg tuli do siebie swoje dziatki.
Czytelnik mający jakieś tam pojęcie o historii musi zareagować na ten tekst i na samo przemówienie Makreli gromkim śmiechem. Stauffenberg nie był bowiem żadnym demokratą. Był zatwardziałym niemieckim nacjonalistą czy też, może nawet celniej, imperialistą. Chciał zabić Hitlera nie dlatego, że uważał go za potwora – a dlatego, że uważał go za złego wodza, który doprowadzi Niemcy do zguby. I owszem, chciał zawrzeć po zdobyciu władzy przez Wermacht i spacyfikowaniu SS i NSDAP pokój z zachodnimi aliantami – ale nie z powodu dylematów moralnych a z przeświadczenia, że po lądowaniu w Normandii Rzesza nie ma najmniejszych szans na obronienie się na obu frontach. Pokój na zachodzie miał pozwolić na skoncentrowaniu sił na wschodzie i obronie przynajmniej polskiego fragmentu Lebensraumu.
Zachęcam was w tym miejscu, szanowni czytelnicy, do doczytania o tym temacie na własną rękę, bo to skądinąd ciekawa postać. Ale robienie z niego „Dobrego Niemca” – według dzisiejszych standardów, nie tych z 1944 roku – to śmiech na sali.
Ta idolizacja bierze się z jednego prostego faktu. Niemcy mają ogromne kompleksy na punkcie tego, że kochali Hitlera. Owszem, NSDAP stosowała pewne zagrania, których nikt nie uznałby za metodę demokratycznego zdobywania głosów, ale nie da się ukryć, że miała ogromne poparcie. Miliony Niemców zostały jej członkami a sam Adolf był uznawany za zbawcę, który wyciągnął kraj z rozpaczy powojennego kryzysu i upokorzenia. Zupełnie im nie przeszkadzało to, jak w Niemczech traktowano Żydów ani to, że NSDAP finansowała „niemiecki cud godpodarczy” napadając sąsiednie kraje i bezlitośnie eksploatując ich ludność. Samemu Staufenbergowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzała niewolnicza praca Polaków na rzecz niemieckiej machiny wojennej.
Sam wewnętrzny ruch oporu przeciwko nazizmowi był za to w Niemczech śmiesznie mały. Do tego oprócz komunistów i innej czerwonej swołoczy, którą naziści prześladowali jako konkurencję, składał się w większości z chrześcijan – szczególnie katolików – i konserwatystów, a wspominanie o tym może utrudnić propagację tez sowieckiej propagandy o tym, że nazizm był ruchem prawicowym. Opozycja wobec Hitlera w siłach zbrojnych też jest co najmniej problematyczna – większość wojskowych która mu się sprzeciwiała i która – nie kryję – odegrała znaczącą rolę w przyspieszeniu końca wojny robiła to nie dlatego, że nie podobało mu się to co robi a to jak to robi. Nie przeszkadzało im podbijanie kolejnych państw i ich eksploatacja – a to, że swoimi kretyńskimi decyzjami doprowadzi do tego, że Niemcy dostaną w dupę bardziej niż po Wielkiej Wojnie.
My Polacy mamy bardzo duże szczęście. W naszej historii jest wiele rzeczy których możemy żałować – ale niewiele takich, których musimy się wstydzić. Ot, gdzieś tam jakaś stodoła się trafi czy inny pogrom, ale w porównaniu z chociażby naszymi sąsiadami czy niemal każdym państwem w Europie zbrodnie naszych przodków są śmiesznie małe i nieistotne.
No to teraz wyobraźcie sobie jak to jest być Niemcem. Wiedzieć, że nasi przodkowie – i to zaledwie dwa czy trzy pokolenia wstecz, nie przed setkami lat – dopuścili się czegoś takiego jak Holokaust. Wiedzieć, że każdy leniwy scenarzysta chcący pokazać, że stworzony przez niego antagonista jest zły, musi jedynie ubrać go w podobny strój do tego, który nosił nasz dziadek czy dziadek kolegi. Nie móc być dumnym z własnej historii i z własnego narodu w obawie, że ktoś może uznać, że sympatyzujemy z jednym z najstraszniejszych reżymów w historii.
I nie jest prawdą, wbrew prawicowej propagandzie, że Niemcy relatywizują winę za to co zaszło. Owszem, robią tak ze zrozumiałych powodów, na podwórku międzynarodowym. Ale u siebie są nią wręcz bombardowani. Miałem kiedyś okazję pogadać przy wódce z turystami z Reichu i -przyznaję, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu – dowiedziałem się, że Niemcom od wczesnych lat wtłacza się do głowy to, że powinni się wstydzić Hitlera i tego, co zrobili ich przodkowie. Z powodów, moim zdaniem, czysto politycznych. Asocjacja nazizmu z prawicą jest tyleż fałszywa co silna i taka pedagogika wstydu pozwalała długo trzymać siły polityczne na prawo od CDU pod butem. Pedagogika wstydu to potężne narzędzie.
Tyle tylko, że tak na dłuższą metę nie da się żyć. Nie można całe życie wstydzić się za zbrodnie, zwłaszcza za te, które popełnił ktoś inny. Zawsze, prędzej czy później, następuje reakcja, nawet w tak zdyscyplinowanym społeczeństwie jak Niemcy. I moim zdaniem właśnie jesteśmy świadkami tej reakcji. AfD, którą niemiecka propaganda niemal otwarcie nazywa nowymi nazistami, jest już pierwszą siłą opozycyjną w kraju.
Tak, Niemcy mają dość wstydu. Potrzebują natychmiast pozytywnych przykładów z własnej przyszłości, czegoś, z czego mogą być dumni bez poczucia wstydu. I pół biedy jeśli efektem tego pragnienia jest to, że idealizują kogoś takiego jak Stauffenberg i robią z niego bohatera walki o wolność i demokrację. Bo to jest śmieszne, ale zasadniczo niegroźne.
Gorzej będzie, jak zaczną w końcu być dumni z tych, z których dumni żadną miarą być nie powinni