Wojna rzadko bywa czarno-biała. Często wymaga od jej uczestników podejmowania decyzji, które z wygodnej perspektywy osoby, do której nie strzelają, mogą wydawać się nie do przyjęcia. Nawet jeśli jest to decyzja o walce ramię w ramię z wrogiem.
Właśnie coś takiego miało miejsce w ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy, kiedy sytuacja zmusiła amerykańskie wojsko do wspólnej walki nie tylko z Rosjanami, Polakami i przedstawicielami kilku innych narodów, ale także z niemieckimi żołnierzami, których nieco wcześniej sami rozbroili. A wszystko po to, żeby ocalić stado koni.
Nasza opowieść dzieje się w ostatnich dniach drugiej wojny światowej, ale swój początek ma dużo wcześniej, pod koniec szesnastego wieku. To właśnie wtedy ze wsparciem Habsburgów wyhodowano nową rasę koni, konie lipicańskie – nazwane tak od stadniny we wsi Lipica w dzisiejszej Słowenii, gdzie hodowano je już w 1580 roku.
Lipizzanery to niezbyt duże i raczej masywne konie, zazwyczaj siwe. Wyhodowano je specjalnie dla Hiszpańskiej Dworskiej Szkoły Jazdy Konnej, która wbrew nazwie miała swoją siedzibę w Wiedniu. Ta najstarsza na świecie, istniejąca od czasów renesansu placówka tego typu została założona przez Habsburgów aby utrzymać przy życiu militarne umiejętności jeździecki wywodzące się jeszcze ze starożytnej Grecji.
Przeskoczmy parę stuleci do przodu, do 1938 roku. Po anschlussie Austrii Hiszpańska Szkoła została przez Niemców i podporządkowana Ministerstwu Rolnictwa. Jej szefem został major Alois Podhajsky, w cywilu ekspert od jeździectwa klasycznego i brązowy medalista olimpiady w 1936 roku.
Naziści na tym jednak nie poprzestali. Stado rozpłodowe lippizanerów – jedyne na świecie – trafiło obok wielu innych rasowych koni do stadniny w Hostau czyli dzisiejszym Houstoniu w Czechach. Naziści kochali bowiem eugenikę i postanowili wyhodować nową rasę aryjskich koni bojowych, a lipizzanery miały stać się jej podstawą.
Pod koniec kwietnia 1945 roku konie nadal znajdowały się w Hostau. Troszkę ponad trzydzieści kilometrów na zachód, na dawnej granicy czesko-niemieckiej, stała amerykańska Trzecia Armia pod dowództwem generała Pattona. 60 kilometrów na wschód swoje silniki grzały już sowieckie tanki. Teren pośrodku był natomiast nadal pod kontrolą Niemców a w okolicy nadal walczyły oddziały SS.
Garnizon stadniny wiedział doskonale, że prędzej czy później przyjdzie im się poddać. Przerażeniem napawała ich jednak perspektywa, że to sowieci dotrą do nich pierwsi. I nie chodziło tutaj tylko o ich własny los, chociaż o to oczywiście też. Wojskowi weterynarze, którzy opiekowali się stadniną wiedzieli bowiem jak Sowieci traktowali zdobyte przez siebie rasowe konie. Zazwyczaj zmuszali je do ciągnięcia dział i wozów z zaopatrzeniem i kiedy te nie dawały rady były dobijane. Inne były przez nich zjadane a wiele zostało zastrzelonych dla zwykłej radości z niszczenia. Kilka miesięcy wcześniej dokładnie to stało się w Budapeszcie, gdzie w ręce Rosjan wpadła Królewska Węgierska Szkoła Jeździecka, także używająca lippizanerów. Sołdaci zastrzelili i zjedli osiemnaście ogierów a pozostałe cztery zmusili do ciągnięcia wozów z amunicją. W tym wypadku mowa była jednak o jedynym stadzie rozpłodowym – zdobycie stadniny przez Rosjan najprawdopodobniej oznaczałoby koniec tej pięknej rasy.
Dowódcą farmy był pułkownik Rudofsky ale znajdował się tam również inny pułkownik, oficer wywiadu Luftwaffe Holters którego oddział utknął tam gdy zabrakło im paliwa. Obydwaj byli zapalonymi koniarzami i szybko się z tego powodu zaprzyjaźnili, ale Rudofsky biernie akceptował swój los. Holters nie miał takiego zamiaru i postanowił poprosić Amerykanów o pomoc w uratowaniu stada. Postanowił więc przekraść się do amerykańskich linii i oddać się im do niewoli aby przekazać informację o stadzie.
Nie mógł lepiej trafić. Wpadł bowiem w ręce 42. Szwadronu Rozpoznawczego Kawalerii. W 1945 amerykańska kawaleria używała już wyłącznie koni mechanicznych, ale wielu oficerów kawalerii było zapalonymi jeźdźcami. Był nim także dowódca tego szwadronu pułkownik Charles M. Reed, bogaty dżentelmen z Wirginii, który lubił spędzać wolny czas na grze w polo. Pułkownik po usłyszeniu co grozi bezcennemu stadu zapalił się do pomysłu ich uratowania.
Reed nie mógł jednak podjąć decyzji samemu. Musiał poprosić o pozwolenie innego zapalonego koniarza, generała Pattona. Wydawało się to formalnością. „Stary krew i flaki”, jak nazywali go podkomendni, zaczynał przecież swoją karierę w wojsku od służby w kawalerii. Reprezentował również armię w pentatlonie na olimpiadzie w 1912 roku i zajął szóste miejsce w kategorii jeździeckiej.
Wkrótce zresztą sprawa stała się dla niego osobista. 7 maja podległy mu XX Korpus Armii zdobył wieś St. Martin w górnej Austrii, do której ewakuowano lippizzanery z Wiednia. Dowiedziawszy się o tym Patton i dowódca korpusu, generał Walton Walker, zażądali pokazu słynnych koni. W jego trakcie Podhayski zatrzymał swojego wierzchowca przez Pattonem, zasalutował mu i nieco później poprosił go o ocalenie Hiszpańskiej Szkoły i koni z Hostau. Patton miał się zgodzić i obiecać że szkoła i jej konie zostaną wzięte pod opiekę armii USA.
Sprawa nie była jednak łatwa. Stadnina znajdowała się nadal na terytorium kontrolowanym przez wroga a jeśli jakiś niemiecki żołnierz na tym etapie wojny jeszcze się nie poddał, to znaczyło to, że ma zamiar walczyć do samego końca. Co więcej koniec wojny był już w zasięgu wzroku i narażanie życia żołnierzy, którzy dotarli do tego momentu, dla jakiś koni, choćby najpiękniejszych, wydawało się głupim pomysłem. Co więcej terytorium, na którym znajdowała się stadnina, miało wpaść w ręce Sowietów i wysłanie tam wojsk mogło spowodować duży międzynarodowy incydent.
W końcu Patton jednak stwierdził, że warto. Jedynym wyjściem była bardzo mała operacja której łatwo można się wyprzeć gdyby coś poszło nie tak. Na terytorium opanowane przez mniej więcej 10 tysięcy wrogich żołnierzy i dwie niekompletne ale nadal groźne dywizje pancerne miało wkroczyć zaledwie 325 żołnierzy a ich jedynym wsparciem oprócz jeepów i lekkich wozów pancernych M8 było pięć lekkich czołgów M-24 Chaffee, które nie miałyby najmniejszej szansy w starciu z Panterą, i dwie lekkie haubice samobieżne.
Reed wysłał na farmę jednego ze swoich najlepszych ludzi, kapitana Toma Stewarta, aby ten wynegocjował warunki poddania się garnizonu. Usłyszawszy propozycję Amerykanów Rudofsky się wahał – bał się, że za kolaborację z wrogiem bez pozwolenia przełożonych zostanie ukarany. Stewart uświadomił go, że w tej chwili to najmniejsze z jego zmartwień i Niemiec w końcu zgodził się poddać. Kiedy wieść o tym dotarła do Amerykanów Patton wydał lakoniczny rozkaz: „Idźcie po nie. I zróbcie to szybko”.
28 kwietnia o świcie amerykańska artyleria rozpoczęła ostrzał frontowych pozycji Niemców. Grupa zadaniowa pod dowództwem majora Andrewsa ruszyła w stronę stadniny. Nie było łatwo, musieli walczyć o przejście przez niemal każdą mijaną wioskę. Ale w końcu się udało, niemiecki garnizon zgodnie z umową poddał się bez walki. Amerykanie szybko zamknęli Niemców w improwizowanych celach, uwolnili pracujących na niej jeńców wojennych i robotników przymusowych – Polaków, Francuzów, Serbów, Brytyjczyków i Nowozelandczyków – i zmienili powiewającą nad stadniną flagę z hakenkreuzem na pasy i gwiazdy.
Amerykanie szybko zrozumieli, że wbrew rozkazom Pattona ich operacja nie będzie szybka. W stadninie znajdowało się około 600 koni, oprócz 200 lipizzanerów były tam araby i inne rasowe konie. Większość z nich nie została nigdy ujeżdżona. Co więcej wiele klaczy było w zaawansowanej ciąży i nie było mowy o tym, żeby je ruszyć przed porodem. Inne niedawno urodziły i nie miały jeszcze sił żeby iść o własnych siłach. Amerykanie zrozumieli, że będą musieli utrzymać farmę przez co najmniej kilka dni.
Wiedzieli też, że nie będzie to łatwe. W walkach w które wdali się po drodze stracili bowiem wielu ludzi. Z 325 żołnierzy, którzy wyruszyli, na miejsce dotarło zaledwie 180, stracili również trzy czołgi. Stewart, który przejął dowodzenie nad operacją, postanowił więc zaciągnąć kolejnych.
Wyzwoleni jeńcy zgodzili się niemal od razu dołączyć do obrońców. Było ich jednak zbyt mało. Stewart dowiedział się, że w okolicy znajduje się oddział kozaków pod dowództwem księcia Amassowa i udało mu się z nim skontaktować. Książę walczył po stronie Niemiec i wiedział, że wpadnięcie w ręce Rosjan zakończy się dla niego kulą w potylicę, więc zgodził się przejść na stronę USA.
Stewart nadal jednak uważał, że jego siły są zbyt małe, więc zwrócił się w końcu do Rudofskiego. Obiecał, że wypuści z aresztu jego ludzi i odda im broń jeśli zgodzą się podporządkować i służyć pod amerykańskim dowództwem. Niemcy zgodzili się na takie rozwiązanie. Na dobrą sprawę nie mieli wyjścia – dostanie się do sowieckiej niewoli wiązałoby się dla nich w najlepszym wypadku z długim pobytem w obozie jenieckim. Jeżeli ceną za oddanie się do niewoli Amerykanom było zastrzelenie kilku współbratymców, to nie była to dla nich wygórowana cena.
Przezorność Stewarta okazała się bardzo przydatna. Wkrótce bowiem dowiedzieli się, że żołnierze z elitarnej jednostki SS-Regiment Deutschland dowiedzieli się o ich obecności i postanowili odbić farmę. „Legia cudzoziemska”, jak amerykańscy żołnierze nazywali swój oddział, stawiła im czoła i dała radę odeprzeć dwa ataki.
Po odparciu niemieckiego ataku pozostało im tylko czekanie aż konie będą gotowe do transportu. Operacja ta była jednak logistycznym koszmarem. Klacze i źrebaki musiały bowiem być przewiezione na zdobycznych ciężarówkach, które zostały pośpiesznie do tego celu przystosowane i dostarczone do stadniny przez Reeda. Resztę koni trzeba było pogonić dbając o to, żeby ogiery nie miały kontaktu z klaczami, a żaden z nich nie był przecież przyzwyczajony do takiego traktowania. Dodatkowo najkrótsza droga przez las była najprawdopodobniej zaminowana, więc trzeba było iść dłuższą trasą – a konie nie były przyzwyczajone do chodzenia po asfalcie.
W końcu ludzie Reeda byli gotowi. Niestety akurat w tym momencie do Hostau dotarła Armia Czerwona. Prowadzący oddział oficer otworzył właz swojego czołgu i zażądał bycia przepuszczonym. Kiedy na miejsce dotarł sowiecki generał, Reed postanowił zablefować i powiedział mu, że nie mają tutaj żadnej jurysdykcji bo to terytorium jest pod kontrolą USA. Sowiecki generał wiedział jednak, że to nieprawda. Sytuacja stała się bardzo napięta, obie strony odbezpieczyły karabiny i wycelowały w siebie. Reed nie miał zamiaru odpuścić chociaż wiedział, że wobec rosyjskiej przewagi liczebnej nie ma najmniejszych szans na wyjście z tego cało gdyby coś poszło nie tak.
Rosjanie mrugnęli jako pierwsi. Generał kazał zgasić silniki czołgów i udał się do sztabu aby dowiedzieć się od wyżej postawionych jak poradzić sobie z upartymi Jankesami. Reed nie miał zamiaru czekać na wynik tych negocjacji i, zostawiając pojazdy opancerzone jako osłonę, udał się do swoich ludzi i rozkazał im jak najszybciej przygotować się do wymarszu.
Konwój ruszył następnego dnia. Na jego czele jechał jeep z którego Stewart dowodził całą operacją. Za nim jechały ciężarówki z źrebakami, ich matkami i klaczami w ciąży. Następnie ruszyły trzy grupy koni, oddzielone od siebie o 20 minut i pilnowane przez Kozaków na ich małych, stepowych koniach i Amerykanów i Polaków dosiadających pełnokrwistych ogierów. Pochód zamykały wozy z zapasami. Zwerbowani przez Stewarta niemieccy żołnierze – w tym armijni weterynarze – również ruszyli w stronę amerykańskich linii, niektórzy z nich szli z całymi rodzinami.
Kolumna poruszała się powoli ale Rosjanie nie zdecydowali się na pościg. W końcu konie dotarły do upatrzonego na popas i nocleg miejsca. O świcie kolumna ruszyła dalej i wydawało się, że dalsza droga odbędzie się bez przykrych niespodzianek.
Stało się jednak inaczej. Kiedy zbliżali się do ostatniego już mostu Amerykanie zauważyli, że znajduje się na nim barykada pilnowana przez grupę uzbrojonych mężczyzn. Okazało się, że są to czescy komunistyczni partyzanci. Ich dowódca powiedział Amerykanom, że nie pozwoli im zabrać tych koni z Czechosłowacji.
Na czele kolumny wysforował się pułkownik Bill Quinlivan, odpinając w locie kaburę służbowego Colta. „Otwórzcie tą cholerną barierę zaraz” – warknął w stronę partyzantów – „Albo otworzymy ją za was”. Kiedy Czesi odmówili dał ręką znak wozowi opancerzonemu który właśnie wyjechał zza drzew. Jego załoga wycelowała w partyzantów działko kalibru 37 mm i dwa karabiny Browninga a Quinlivan zaczął powoli odliczać na palcach. Zdążył doliczyć do dwóch kiedy czeskim partyzantom puściły nerwy i rzucili się zdejmować barykadę. Oddział Reeda wkrótce dotarł do amerykańskich linii. Operacja Kowboj, jak ją później nazwano, zakończyła się powodzeniem.
Wkrótce potem powstał jednak problem tego co zrobić z odbitymi końmi. Nie brakowało takich, którzy chcieli aby wszystkie trafiły do amerykańskich hodowców, ale Patton, pomny danego słowa, nie chciał się na to zgodzić. Lippizanery oddano więc do dyspozycji Podhajskiego, który zabrał je do St. Martins, gdzie oddzielił swoje i oddał pozostałe ich właścicielom. Pozostałe konie i część żołnierzy trafiły do niemieckiego Mansbach. Około 200, w tym trzy ogiery i sześć klaczy lipicańskich popłynęło do USA jako prezent od Podhajskiego dla US Army Remount, jednostki kwatermistrzostwa dostarczającej konie żołnierzom. Kiedy kilka lat później ją zlikwidowano konie, o wartości około miliona dolarów, zostały sprzedane prywatnym właścicielom.
Reed praktycznie został zapomniany przez historię. Podobnie zresztą jak cała niezwykła operacja którą dowodził, pomimo tego, że Disney nakręcił o niej film. Ci, którzy o niej pamiętają, kojarzą ją dzisiaj głównie z charyzmatycznym Pattonem, którego rola ograniczyła się do wydania zgody, ale Reedowi chyba za bardzo to nie przeszkadzało. „Byliśmy tak zmęczeni śmiercią i zniszczeniem” – powiedział po latach – „że po prostu chcieliśmy zrobić coś pięknego”. Stewart wyszedł na tym interesie nieco lepiej – Patton podarował mu przynajmniej zdobyczny M-30 Drilling. Ta luksusowa broń była wydawana pilotom Luftwaffe do samoobrony i była jedną z najpilniej poszukiwanych przez żołnierzy pamiątek.
Lippizanery spędziły następną dekadę na wygnaniu. Austria, podobnie jak Niemcy, była bowiem okupowana a pałac Hofburg, siedziba Hiszpańskiej Szkoły, znalazł się pod władzą Sowietów. Dopiero po ich wycofaniu się ich z Wiednia w 1955 roku mogły wrócić do domu. Ich potomkowie demonstrują tam swoją grację do dzisiaj.
Historia ta znalazła swój epilog w 1982 roku. Austriacki ambasador w USA i późniejszy prezydent dr Thomas Klestil i przewodniczący Federalnej Rady Gospodarczej Rudolf Sallinger postanowili wręczyć prezent prezydentowi Reaganowi w podzięce za pomoc, jaką austriacka gospodarka otrzymała od USA po wojnie. Prezentem tym był lipizzaner.