Staram się nie śledzić zbyt uważnie bieżącej polityki w dni, w które nie muszę tego robić. Ale dzisiaj przypadkiem rzuciły mi się w oczy słowa europosła Konfederacji Dobromira Sośnierza o tym, że dobrym pomysłem byłoby ograniczenie prawa głosu przez wprowadzenie opłat czy egzaminów.
Reakcja na te słowa była boleśnie przewidywalna histeria z obu stron barykady, oskarżenia o ataki na demokrację, et cetera. Jeden skądinąd bystry facet nawet stwierdził, że to bolszewicki pomysł – chociaż akurat we wszystkich komunistycznych państwach, którym chce się bawić w pozory – z bolszewicką Rosją na czele – udział w wyborach jest obowiązkowy i frekwencja zwykle ok. 99% wynosi.
Reakcja na słowa Sośnierza mnie nie dziwi. Ośmielił się bowiem naruszyć jedną z najświętszych prawd wiary demokratów – w to, że im wyższa frekwencja tym lepiej. Bo jakoś tak się już przyjęło i przy każdych wyborach nawet skądinąd bystrzy ludzie narzekają, że frekwencja była za niska. Ba, nie brak nawet osobników, którzy poważnie sugerują, że osoba, która nie widzi odpowiedniego kandydata powinna i tak pójść na wybory i najwyżej wrzucić pustą kartkę – zupełni nie widząc, że to całkowicie bezsensowna strata energii i czasu. Trafiają się nawet glosy postulujące wprowadzenie kar za olanie wyborów, takie rozwiązanie zresztą w niektórych państwach funkcjonuje.
Pozornie to stwierdzenie jest jak najbardziej logiczne. Skoro celem – przynajmniej tym deklarowanym – demokracji przedstawicielskiej jest to, żeby wybrane przy jej pomocy władze jak najlepiej oddawały poglądy społeczeństwa, które je wybrało. Z tego założenia wprost wynika, że im więcej osób zagłosuje, tym wyłoniona w wyborach reprezentacja lepiej odda wolę ludu. Założenie to ma jednak jedną zasadniczą wadę. Zupełnie nie bierze pod uwagę tego, że niektórzy, ba, że wielu po prostu nie ma narzędzi aby móc oddać świadomy głos.
Aby uwidocznić w czym leży problem posłużę się przykładem. Wyobraźcie sobie, że chcę zbudować sobie kolejnego drona i nie potrafię się zdecydować jakiego kontrolera lotu użyć: F4 AIO, F7, Pixhawka czy Eagletree. Pytam więc was o radę. Większość z was, drodzy czytelnicy, nie będzie w stanie mi nic doradzić bo nie znacie się na temacie, nie wiecie jakie są ich wady i zalety lub nie wiecie w ogóle, co to jest kontroler lotu. W najlepszym wypadku wasza decyzja będzie losowa, co daje 25% szansy na to, że będzie trafna.
I z polityką jest dokładnie tak samo. Aby dokonać świadomego wyboru trzeba mieć o niej pojęcie. A żeby mieć o niej pojęcie to trzeba się jej nauczyć. Nie da się tego obejść. W wypadku osób, które się nią interesują, ta nauka przychodzi poniekąd samoczynnie. Ja mogę poświęcić kilka wieczorów na przeczytanie jakiegoś traktatu politycznego, biografii polityka czy zbioru publicystyki, zwiększając tym samym własną wiedzę o temacie, bo mnie to interesuje. Wiara w to, że to samo zrobi osoba, którą temat nudzi tylko po to, aby móc świadomie zagłosować, to skrajne naiwniactwo.
Dlatego też tak bardzo irytują mnie wszelkie kampanie pro-frekwencyjne. Powiedzmy sobie szczerze, osoby która interesuje się polityką nie trzeba namawiać do pójścia na wybory, bo większość z nich – może poza ideowcami, którzy odmawiają głosowania dla zasady – i tak na nie pójdzie. Wszelkie tego typu akcje są w praktyce wymierzone w osoby, które na co dzień mają politykę gdzieś, nie interesują się nią i tym samym się na niej nie znają. Tyle tylko, że ich głosy będą bezwartościowe. Nie mając, że się tak mądrze wyrażę, narzędzi poznawczych do oceny wartości danego kandydata, partii czy obietnic wyborczych w najlepszym wypadku zagłosują na tego polityka, który ma najlepszych PR-owców. W najgorszym ich głos spokojnie można by zastąpić randomizerem, który wybierze losowo któregoś z kandydatów.
I właśnie dlatego podoba mi się pomysł Sośnierza. Zamiast zachęcać osoby, które się nie interesują, do głosowania, powinniśmy ich do tego zniechęcać. Głosowanie powinno być nie prawem, ale przywilejem. Bo z perspektywy państwa lepsze są wybory z frekwencją 10% kiedy te 10% to wyborcy świadomi tego, na kogo głosują i co ich kandydaci proponują, niż z frekwencją 90%, z których 80% nie ma pojęcia o co w ogóle toczy się gra.
Oczywiście pozostaje problemem stwierdzenie kto zasługuje na głosowanie a kto powinien zostać w domu. Egzaminy to, moim zdaniem, średni pomysł. Polityka to raczej subiektywna sprawa i nietrudno sobie wyobrazić taki dobór pytań, który odbierze prawo głosu zwolennikom określonej opcji. Wprowadzenie opłat za głos to już lepsze rozwiązanie. I nie mówię tu o jakiś gigantycznych kwotach. 20 pln, równowartość flaszki wódki czy biletu do kina, w zupełności by wystarczyło. Dla osoby chcącej zagłosować taki wydatek raz na cztery lata nie będzie żadnym problemem, ale odfiltruje sporą część tych, którzy idą na wybory z powodu owczego pędu czy źle rozumianego poczucia obowiązku. I jeśli już musimy udawać, że demokracja jest najlepszym z systemów, to na pewno poprawiłoby to przynajmniej jej jakość.
Problem w tym, że to tylko teoretyczne rozwiązania bez szans na wprowadzenie w życie. Bo politykom – wszystkim opcji – nie zależy na tym, żeby głosowali świadomi wyborcy. Dla nich im więcej przypadkowych osób przy urnach tym lepiej. Bo taką przypadkową osobę dużo łatwiej przekonać do oddania głosu na siebie. Dać im igrzyska, obiecać chleb – i gotowe. Bez konieczności silenia się na ocenę wykonalności i dalekosiężnych skutków własnych propozycji. Bo i po cholerę się starać, skoro większość wyborców i tak nie będzie potrafiła takiej oceny dokonać we własnym zakresie? Kilka chwytliwych haseł, kilka obietnic socjalnych, dobra firma od PRu i już można przez cztery lata konsumować frukta władzy. A wszystko dzięki magii powszechnego prawa głosu i wysokiej frekwencji.
Dlatego też obawiam się, moi drodzy, nie pozostaje nam nic innego, niż nadal w ciszy czekać na nieuchronny upadek systemu demokracji ludowej.