Jak już wszyscy wiedzą Turcja właśnie przeprowadza ofensywę na północną Turcję. A dziennikarze, aktywiści, politycy i inna swołocz prześcigają się w potępieniu dla Donalda Trumpa gdyż zdradził sojuszników.
Ale czy zadaliście sobie pytanie o to, czy miał jakieś inne wyjście.
Zacznijmy od początku. Kurdystan to region leżący na terytorium dzisiejszego Iraku, Iranu, Syrii i Turcji. Zamieszkiwany jest, jak sama nazwa wskazuje, przez Kurdów, którzy są jednym z narodów pozbawionych własnego państwa.
Ci sami Kurdowie bardzo by chcieli mieć swoje państwo. Problem w tym, że jak już wspomniałem, Kurdystan leży na terytorium sąsiadów. A żadne prawdziwe, porządne państwo nie pozwoli sobie na to, żeby jacyś separatyści wykroili sobie z jego terytorium własny kawałek, co siłą rzeczy prowadzi do konfliktu.
I tutaj wchodzi w grę Turcja. Separatyzm uskutecznia się najlepiej, kiedy państwo, od którego chce się oderwać ma inne kłopoty, takie, jak na przykład rewolucja młodoturków w 1908 roku. Kurdowie powołali wtedy swój Komitet Narodowy licząc na to, że współpraca z nimi – szczególnie podczas rzezi Ormian i Asyryjczyków – i wywołany nią chaos pozwolą im małym kosztem wybić się na niepodległość.
Po upadku Imperium Osmiańskiego pod koniec Wielkiej Wojny i dojściu do władzy Ataturka czekała ich paskudna niespodzianka. Nie tylko nowe władze nie chciały się zgodzić na odłączenie Kurdystanu ale też aktywnie próbowały zmienić ich w „Turków górskich” niszcząc ich kulturę i obyczaje. Spowodowało to trwający do dzisiaj konflikt. Konflikt, dodajmy, w którym zginęło już kilkadziesiąt tysięcy osób i w którym obie strony zdołały się wielokrotnie splamić krwią. W latach siedemdziesiątych sytuacja stała się o tyle bardziej skomplikowana, że Kurdowie pokochali komunizm. Partia Pracujących Kurdystanu (PKK), przy której Razem to prawicowi ekstremiści, zaczęła się cieszyć wśród nich ogromną popularnością i dzisiaj często słyszy się, że nie chodzi już o budowę własnego państwa – a własnego państwa komunistycznego.
Turcy pewnie nadal tłukli by się z Kurdami licząc, że w końcu im się znudzi, a cała reszta świata miałaby to gdzieś, gdyby nie fakt, że się nam Bliski Wschód zdestabilizował. Upadek rządu Husajna w Iraku sprawił, że tamtejszy fragment Kurdystanu uzyskał w panującym chaosie de facto autonomię. Podobnie stało się w Syrii po wybuchu wojny domowej. I sytuacja Turcji stała się mocno nieciekawa. Kurdowie z Syrii mogą się zarzekać, że nie mają nic wspólnego z PKK i dążeniami separatystycznymi tureckich Kurdów, ale nikt w to nie uwierzy. Autonomia irackiej i syryjskiej części Kurdystanu może bowiem oznaczać obozy szkoleniowe czy rekrutację i przerzucanie do Turcji kolejnych bojowników za sprawę. Zrobienie z tym porządku stało się dla Turcji bardzo ważną sprawą – i stąd wprowadzenie przez Turcję wojsk i okupacja pogranicza w Iraku czy obecna inwazja na północną Syrię.
Na to oczywiście też nikt by nie zwrócił uwagi. Ot, tłuką się na bliskim wschodzie. To news z kategorii „woda jest mokra”. Stało się jednak inaczej i dzisiaj Kurdystan jest na wszystkich ustach gdyż Kurdowie z Syrii sprzymierzyli się z Amerykanami, a Donald Trump ich olał i dał sułtanowi Erdoganowi zielone światło. Problem w tym, że Trump nie mógł postąpić inaczej. I strasznie mnie śmieszy, jak nasza prawica, która lubi ostatnio przez wszystkie przypadki odmieniać słowo „realpolitik” tak się oburzyła gdy zobaczyła jak rzeczona realpolitik wygląda w praktyce.
Jak już wspomniałem, odsunięcie kurdyjskiego zagrożenia od własnych granic jest dla Turcji bardzo ważną sprawą i nie ma się co spodziewać, że odpuszczą ten temat. Tym bardziej, że liczą na to, że uda im się dać przy okazji Kurdom takiego łupnia jakiego dał im Iran w latach czterdziestych, co podobnie jak w Iranie ostatecznie zakończy temat kurdyjskiej niepodległości. Biorąc pod uwagę determinację Turcji olanie sojuszu z Kurdami było dla Trumpa najmniejszym złem.
Załóżmy na moment, że Trump zdecydował, że amerykańscy żołnierze jednak w tej północnej Syrii zostaną. I co mieliby robić? Strzelać w obronie kurdyjskich komunistów do wojsk członka NATO? No właśnie. Ba, sama ich obecność to ryzyko, że którejś ze stron omsknie się palec na spuście, a wynikły z tego ewentualny konflikt miałby niewyobrażalne konsekwencje dla całego świata.
Ale nie chodzi tutaj tylko o potencjalny wybuch trzeciej wojny światowej. Trump nie zaryzykuje konfliktu z Turcją także z powodu wykpiwanej ostatnio przez różnych „politologów” geopolityki. Spójrzcie proszę na mapę. Turcja sąsiaduje od północy z Rosją, oddzielona od niej jedynie malutką Gruzją i Morzem Czarnym. Turcja ma też drugą największą armię w NATO. I dzięki temu my nie musimy się obawiać, że obudzi nas którejś nocy chrzęst gąsienic sowieckich tanków. Bo gdyby Rosjanie ruszyli na zachód, to muszą się liczyć z tym, że Turcja ich zaatakuje w ramach artykułu piątego, a daleko, jak wspomniałem nie mają.
Problem w tym, że stosunki pomiędzy Turcją i USA nie układają się ostatnio najlepiej. Najpierw sojusz USA z Kurdami, potem zamach stanu o który Erdogan oskarżył – nie mam pojęcia czy słusznie – CIA. A potem sobie przypomniał, że jego niegdysiejszy przyjaciel i obecny wróg Gulen mieszka obecnie w Wirginii i zaczął się domagać jego ekstradycji, do której oczywiście nie dojdzie bo żaden amerykański polityk, który chciałby jeszcze kiedykolwiek wygrać wybory, sobie na nią nie pozwoli. No iskrzy, nie da się ukryć. A efektem tego iskrzenia jest to, że sułtan coraz częściej uśmiecha się w stronę Kremla, czego zakup ruskich rakiet przeciwlotniczych najlepszym dowodem.
Dla Ameryki, ale i dla nas, taka sytuacja jest bardzo niekorzystna. Bo jak niedźwiedź i sułtan za bardzo się polubią, to deterent na Rosję, jakim jest turecka armia, po prostu przestanie działać. A wtedy naprawdę mogą nas którejś nocy obudzić ruskie tanki jak Putin czy jego następca zadecydują, że czas w końcu odbudować imperium. Oddalenie tej perspektywy w czasie i poprawa nadwerężonych stosunków z Ankarą w zamian za olanie sojuszu z Kurdami i drobny kryzys wizerunkowy to dla Trumpa niska cena. Tym bardziej, że ten sojusz, jakby to brutalnie nie zabrzmiało, się Amerykanom w żaden sposób nie opłaca.
Kiedy go zawarto Amerykanie liczyli, że kurdyjskie milicje pomogą im obalić Assada i zainstalować w Syrii swoje marionetki. Ale Assad nie tylko się nie dał obalić ale i dogadał się z Ruskimi, więc te plany można uznać za niebyłe. Dalsza obecność w Syrii może za to doprowadzić do kolejnego Wietnamu – eskalacji boots on the ground i wojny nie do wygrania, w której GI wprawdzie strzelają do lokalsów, ale tak, żeby przypadkiem nie trafić ich groźnego zagranicznego kolegi. A taka perspektywa musi przerażać każdego amerykańskiego polityka.
Można się oczywiście oburzać, że to nie w porządku i że wydanie kurdyjskich sojuszników na rzeź Turkom to, uczciwszy uszy, skurwysyństwo. I jakkolwiek takie oburzenie dobrze świadczy o kompasie moralnym oburzonego, tak jest bezproduktywnym marnowaniem energii. Polityka, zwłaszcza zagraniczna, to nie jest zajęcie dla pensjonarek. To brudna gra, gdzie liczą się własne interesy i przechytrzenie przeciwników za wszelką cenę a wszelkie brednie o odwiecznych sojuszach czy wspieraniu ludów w ich dążeniu do wolności to właśnie to – brednie. To nie Trump wymyślił zasadę, że państwa nie mają przyjaźni tylko interesy, ale jako prezydent światowego imperium nie może sobie pozwolić na to, żeby się do niej nie stosować.
Hate the game, not the player.
Oczywiście naturalnym w naszym przypadku jest pytanie o to, co zdrada Kurdów oznacza dla naszego sojuszu z jankesami. Moim zdaniem – niewiele. Nasz sojusz, powtarzam to do znudzenia, ma bardzo solidne podstawy. I nie są nimi Kościuszko i Pułaski, a to, że się po prostu Amerykanom opłaca. I jak na razie nie zaszło nic, co by to zmieniło.
Co oczywiście nie oznacza, że ten sojusz będzie wieczny. Nie miejcie złudzeń, jak USA przestanie się opłacać nas wspierać, to sprzedadzą nas bez mrugnięcia okiem. Nie dlatego, że orange man bad czy też dlatego, że Amerykanie to jacyś wyjątkowi, uczciwszy uszy, skurwysyni. USA to po prostu poważne państwo, a poważne państwa dbają wyłącznie o swoje interesy. Dlatego też zamiast się oburzać i popadać w jakieś antyamerykańskie fobie powinniśmy poświęcić ten czas, który nam pozostał, do przygotowania się do tej nieuniknionej zdrady.
Kto jak kto, ale po 1939 my powinniśmy wiedzieć, że zawsze warto mieć plan B.