Mafia futrzarska kontra dobroludzizm stosowany.

Skończył się sezon okołowyborczy więc w szeroko rozumianych reżymowych mediach powrócił znowu temat futrzarzy. Mnie to zasadniczo nie obchodzi, bo reżymówki płacą mi za coś innego a futrzarze nie płacą mi wcale – ale jest na tyle ciekawy, że chyba warto się mu przyjrzeć.

Dla nieznających tematu krótkie streszczenie. Jarosław bardzo lubi zwierzęta i jakiś czas temu wpadł na pomysł, że warto byłoby zlikwidować w temkraju przemysł futrzarski. Na właścicieli ferm i ich pracowników padł więc blady strach, bo oznaczałoby to dla nich gigantyczne straty i utratę miejsc pracy. Zamiast jednak, jak nakazuje polska tradycja – czyli pójść na wódkę i narzekać jak to ich rząd jebie – zachowali się jak przystało grupie interesów w cywilizowanym demokratycznym państwie. Zaczęli lobbować.

I trzeba przyznać, że lobbowali bardzo skutecznie. To nie czas i miejsce żeby pisać w jaki sposób, jak ktoś ciekaw to sobie znajdzie. Ważne jest to, że ten pomysł upadł po circa sześciu miesiącach. A żeby na przyszłość mieć nadal metodę wpływania na rzeczywistość, to zrobili zrzutę i założyli sobie własne media.

Cała sytuacja wyjątkowo wzburzyła pewnych tuzów prawicowej propagandy, którzy rozpoczęli w mediach ofensywę przeciwko futrzarzom. Twierdzili, że kłamią o wielkości branży, oskarżali ich o nieczystą grę i aj waj, jak tak można. Od ruskich agentów pewnie też ich wyzywali – nie śledziłem tego z bliska ale jestem o to dziwnie spokojny. No i w ostatnich dniach znowu zaczęli. Czy rząd znowu coś planuje i próbują w ten sposób zmiękczyć opozycję czy też po prostu dotknął ich powyborczy brak tematów – nie mam pojęcia, ale nie ma to dla nas w tej chwili większego znaczenia.

Zanim przejdziemy dalej chciałbym zaznaczyć, że podobnie jak oni ja też lubię zwierzęta. Bardzo. Urodziłem się na wsi i znaczną większość życia spędziłem w gospodarstwie rolnym, więc mam z nimi kontakt odkąd tylko pamiętam. Nawet dzisiaj oprócz stada kur i starego psa mam niezdrowo dużą kolekcję przygarniętych kotów.

I szczerze mówiąc nie miałbym nic przeciwko temu, żeby przemysł futrzarski zniknął. Nie mam zbyt wiele przeciwko zabijaniu zwierząt na pożywienie, ale zabijanie ich do produkcji futer szczerze mówiąc mi się nie podoba. W dzisiejszych czasach nie ma żadnego racjonalnego powodu do noszenia naturalnych futer, nawet jak ktoś z jakiegoś powodu po prostu lubi, to przecież współczesne syntetyczne podróbki są niemal nie do odróżnienia. Futra służą tylko do tego, żeby podstarzałym panom było łatwiej okłamywać swoje połowice, że jeszcze je kochają i zwabiać ich młodsze i ładniejsze zastępczynie. I szczerze wierzę, że ta obrzydliwa moda jeszcze za mojego życia.

Pomimo tego uważam, że delegalizacja produkcji futrzarskiej w Polsce to kretyński pomysł.

Paradoks tutaj jest tylko pozorny. A problem z tą delegalizacją udało się przypadkiem dostrzec nawet jakiemuś wyrobnikami z, o ile pamięć służy, TVP Info, który pisząc o futrzarzach stwierdził, że to wcale nie jest do końca taka polska branża bo działają u nas np. firmy z Holandii, które przeniosły się tutaj po tym, gdy tamtejsi socjaliści zdelegalizowali futrzarstwo. Oczywiście on podjął ten argument żeby do rzeczonych futrzarzy zniechęcić, starą i sprawdzoną metodą na uuuu obcy kapitał. Ale zupełnym przypadkiem dotknął sedna sprawy: zdelegalizowanie przemysłu futrzarskiego w Polsce nie tylko sprawi, że tysiące osób znajdą się z dnia na dzień w czarnej dupie, ale w najmniejszym nawet stopniu nie poprawi losu zwierząt.

Futra się sprzedają. A tam gdzie jest popyt znajdzie się i podaż. Jeżeli producenci futer nie będą mogli pozyskać surowca w Polsce, to znajda go gdzie indziej, na przykład w Rosji czy w Chinach. Brak produkcji u nas przy takim samym popycie sprawi jedynie, że tamtejsze fermy zyskają kolejną część rynku i będą mogły zwiększyć produkcję. Per saldo dokładnie tyle samo norek czy szynszyli pójdzie na rzeź, tyle że kto inny na tym zarobi. Ba, dla zwierząt może to być nawet gorsze – słyszałem, że warunki w naszych fermach są dalekie od dobrych, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić, aby te w rosyjskich czy chińskich fermach były lepsze.

Zrozumienie tego nie wymaga skądinąd IQ Einsteina. Dosłownie to samo stało się przecież z produkcją przemysłową. Tylu mieszkańców Europy chce walki z Globciem, że tamtejsze rządy mają legitymację społeczną do nakładania ograniczeń na emisję CO2. Ci sami ludzie nie mają jednak zamiaru rezygnować z zakupów nowych samochodów, telewizorów czy rowerów. Europejskie firmy muszą ponosić koszty tych durnych regulacji, przez co albo upadają albo przenoszą produkcję do państw, które walkę z CO2 mają w anusie. Tym samym faktyczna emisja się w najlepszym wypadku nie zmienia, ale zarabiają na niej nie nasi a Azjaci.

Pewnym rozwiązaniem być może byłoby zakazanie nie produkcji a noszenia futer. Futro to w końcu nie jest joint, trudno się nim cieszyć dyskretnie i w samotności. Zakaz więc faktycznie zmniejszyłby popyt, co miałoby realny wpływ na zmniejszenie produkcji. Ale to nie ma najmniejszych szans na przejście. Politycy też mają żony a ich żony też lubią futra – a zdobycie głosów kilku dobroludzi nie jest warte ciągłych awantur i fochów. Pisząc to próbowałem zresztą znaleźć jakiś kraj gdzie noszenie futer zostało zakazane i mi się to nie udało – nawet w postępowej i zielono-czerwonej Szwecji nadal jest to legalne.

Pozostaje więc pogodzić się z tym, że przemysł futrzarski jeszcze jakiś czas będzie istniał. No cóż, świat nie jest i raczej długo nie będzie doskonały. A po pogodzeniu się z tym wypadałoby zrezygnować z pomysłów, które nic nie naprawią i wpłyną negatywnie na życie tysięcy osób. Masturbowanie się w społecznościówkach tym, jak bardzo dba się o zwierzątka, naprawdę nie jest tego warte.


Opublikowano

w

przez