Jak przestałem się martwić i pokochałem bombę

Pełniący Obowiązki Papieża udał się z wizytą do Japonii. Skorzystał przy tym z okazji aby odwiedzić Hiroszimę i Nagasaki. I wygłosić przy okazji podniosłe słowa o tym, jaka to broń atomowa jest be i powinniśmy się jej pozbyć.

Nie zgadzam się z Franciszkiem w wypadku mniej więcej 80% rzeczy, które mówi. Ale tutaj nie zgadzam się na tyle, że aż napiszę polemikę. Bo żaden inny wynalazek w historii ludzkości – a już na pewno żaden z dziedziny szeroko pojętego uzbrojenia – nie ocalił tylu niewinnych żyć co właśnie bomba atomowa.

Ludzie, jak żaden inny gatunek, lubią robić sobie kuku. A do tego potrzeba broni. Odkąd jeden z naszych małpoludowych przodków zdzielił drugiego z naszych małpoludowych przodków przez czerep ułamaną gałęzią, wielu przedstawicieli homo sapiens poświęca swoje życie na tworzenie coraz bardziej zmyślnych narzędzi do robienia sobie nawzajem krzywdy. I trzeba przyznać, że jesteśmy w tym naprawdę dobrzy. Przeszliśmy od maczug do mieczy i łuków, potem do skałkowych muszkietów i armat, następnie do karabinów powtarzalnych i maszynowych, a teraz mamy rakiety, które potrafią zepsuć dzień nawigując przez klatkę schodową i maszyny, które potrafią zabijać w pełni autonomicznie. Ludzka pomysłowość zdaje się nie mieć tutaj żadnych ograniczeń.

Osoby interesujące się historią uzbrojenia zauważają jednak pewien ciekawy fakt. Wśród jego twórców zaskakująco często można spotkać zadeklarowanych pacyfistów. Może wydawać się to dziwne, ale po bliższym przyjrzeniu się sprawie przestaje takie być. Racjonalizują sobie bowiem, że jeśli uda im się stworzyć dla swojego państwa odpowiednio skuteczną broń, to nigdy nie trzeba będzie jej użyć, bo inni po prostu będą się bali zaatakować.

Wielu z tych zdolniejszych miało dalej idące marzenia. Uważali, że stworzona przez nich broń jest tak skuteczna, że jej użycie w boju spowoduje tak makabryczne straty, że ludzkość w końcu obrzydzi sobie wojnę. Tak myśleli bracia Wright negocjując sprzedaż samolotów dla amerykańskiego rządu. Tak uważał John Holland, tworząc pierwsze nowoczesne okręty podwodne. Tak myślał Charles Maxim, projektując pierwszy karabin maszynowy. Tak wreszcie uważał Leonardo Da Vinci, szkicując swojego Żółwia.

Oczywiście historia pokazała, że ich marzenia się nie spełniły. Samoloty, karabiny maszynowe, czołgi czy okręty podwodne – wszystko to znamy aż za dobrze z historycznych i współczesnych pól bitew. Nie wiem, szczerze mówiąc, czy twórcy pierwszej bomby atomowej też kierowali się podobnym marzeniem, ale faktem jest, że to właśnie im – celowo czy przypadkiem – udało się zbliżyć do tego bliżej niż komukolwiek.

Nie da się ukryć, że bomba atomowa robi wrażenie. Relatywnie niewielki ładunek, mieszczący się w komorze bombowej samolotu czy w głowicy pocisku rakietowego, który potrafi wydalić z siebie tyle energii, że w ułamku sekundy z powierzchni ziemi znikają całe miasta – to nie może nie robić wrażenia. Podobnie jak towarzyszące eksplozji widowisko, oślepiające światło, grzyb z poderwanych z ziemi fragmentów czy fala uderzeniowa. Największe wrażenie jednak robi to, że przed bombą atomową nie ma żadnej obrony. Wrogą armię zawsze można odeprzeć albo liczyć, że pomogą nam sojusznicy. Jak jednak powstrzymać bomby? Trzeba by było zestrzelić każdy bombowiec, każdą rakietę i zatopić każdy okręt podwodny. Absolutnie niewykonalne, coś zawsze się przedrze przez naszą obronę i spowoduje niewyobrażalne straty.

Na szczęście Amerykanie szybko stracili sekret tego jak taką broń stworzyć. Najpierw Rosja a potem inne państwa też tego dokonały. A to zupełnie zmieniło postać rzeczy. Owszem, atomówki nadal można użyć aby zadać wrogowi straty. Ale należy się liczyć z tym, że odpowie nam pięknym za nadobne. Jedyną szansą na wyjście obronną ręką jest jego całkowite zniszczenie zanim odpowie na nasz atak, ale to w praktyce jest niemożliwe, zwłaszcza w epoce atomowych okrętów podwodnych, które w każdej chwili mogą znajdować się w dowolnym punkcie globu.

Oznacza to, że ogromny światowy konflikt jest absolutnie nie do wygrania. Ryzyko, że któraś ze stron w desperacji skorzysta ze swojego arsenału jest po prostu zbyt duże. A wtedy wszystko szlag trafi. Ludzkość po raz pierwszy może doprowadzić do końca świata – ale przecież nikomu na tym nie zależy. Co za urok w panowaniu nad światem jak świat to tylko zgliszcza?

Moim zdaniem właśnie to sprawia, że świat przeżywa po 1945 roku okres relatywnego pokoju. Wojny, owszem, wybuchają co chwilę. Nie wybuchła jednak żadna, którą dałoby się porównać do koszmaru I czy II światowej. A przecież napięcia wcale nie zmalały – jedyne co się zmieniło to to, że pojawiła się broń, która może uniemożliwić każdej ze stron zwycięstwo. Ba, ośmielę się stwierdzić, że pomimo alarmistycznego tonu ekspertów i pressworkerów w najbliższym czasie globalny konflikt mocarstw nadal nie będzie nam groził.

Oczywiście istnienie broni atomowej od początku budziło sprzeciwy rozmaitych dobroludzi. Ba, w czasie Zimnej Wojny w USA nie brakowało nawet takich, którzy postulowali, że USA powinny się pozbyć własnego arsenału bez gwarancji, że Rosjanie zrobią to samo. I nie wszyscy z nich, jakkolwiek trudno to sobie wyobrazić, byli opłacani przez radzieckie służby. Nietrudno zresztą zrozumieć dlaczego tak się dzieje. Bomba atomowa to doprawdy straszna broń, nie będę z tym polemizował. Fakt, że pojedynczy człowiek może uwolnić energię, która doprowadzi do końca świata, trudno w ogóle objąć rozumem, a co dopiero zracjonalizować. A że Franciszka dobroludzizm dotknął w przerażającym stopniu, to jego przemówienie w Japonii bardziej zdziwiłoby, gdyby nie podjął tego tematu.

Tyle tylko, że jakby jego postulat został zrealizowany, to sytuacja nie poprawiłaby się w najmniejszym stopniu. Wprost przeciwnie – jakby ludzkość spuścić ze smyczy, jaką stanowi doktryna wzajemnie zapewnionego zniszczenia, to mogliby wkrótce odstawić taki show, że dwie poprzednie światowe ze swoimi milionami ofiar wydałyby się nieistotnym preludium.
Bo ludzkość już taka jest. I jeżeli jedynym gwarantem tego, że nie rzucimy się sobie do gardeł jest to, że trzymamy się nawzajem na muszce – to może, drogi Franciszku, lepiej przy tym nie majstrować. I olać to, ile takim majstrowaniem zyskamy w oczach dobroludzi.


Opublikowano

w

przez

Tagi: