Irańska beczka prochu

Donald Trump zorganizował w Iraku spóźnione noworoczne fajerwerki a cały polski Twitter żyje tym, że zaraz będzie trzecia wojna światowa. A ja mam okazję napisać o czymś aktualnym, więc nie przedłużając zapraszam do lektury.

Sprawa jest o tyle poważna, że kolo, którego amerykańskie drony wysłały na spotkanie z Allahem, nie był jakimś tam byle generałem. Nie chcę się tutaj nadmiernie rozwodzić nad jego życiorysem, dla ciekawych podlinkuję niżej odpowiedni artykuł, ale generał Sulejmani to była gruba szycha, zwłaszcza w dziedzinie polityki zagranicznej Iranu. Niektórzy mówią wręcz, że pomimo relatywnie niskiego oficjalnego stanowiska pod względem faktycznej władzy był drugą osobą w państwie, zaraz po swoim osobistym przyjacielu, Najwyższym Przywódcy. Jeżeli połowa tego, co piszą o nim amerykańscy analitycy to prawda, to strata dla Iranu była ogromna i dość mocno im może szyki pokrzyżować.

https://www.stefczyk.info/2020/01/03/swiat-na-krawedzi-wojny-kim-byl-iranski-general-ktorego-zabili-amerykanie/

Swoją drogą nie sądzę, żeby ten nalot miał być odpowiedzią na zamieszanie wokół ambasady w Bagdadzie. Owszem, tak się złożyło w czasie i tak to USA przedstawia, ale IMHO to przypadek. Wieść gminna niesie, że Sulejmani już kilkanaście zamachów na swoje życie przeżył, w wykonaniu nie tylko Amerykanów, ale także Arabów i, rzecz jasna, Mossadu. Biorąc pod uwagę ile krwi jankesom napsuł w takiej chociażby Syrii, jestem spokojny, że mając okazję i tak by go sprzątnęli, choć może bardziej dyskretnie. Tym bardziej, że ponoć był akurat w Bagdadzie bo koordynował jakąś zmasowaną akcję przeciwko amerykańskiemu personelowi.

Iran, swoim zwyczajem, grozi Wielkiemu Szejtanowi krwawą zemstą i ogniami piekielnymi. Wiele osób, nienawykłych zapewne do tamtejszej retoryki, uważa więc, że wojna z Iranem – czy wręcz III Wojna Światowa – to rzecz w zasadzie przesądzona i trzeba już się szykować mentalnie na list z komisji mobilizacyjnej. A to zupełnie nie tak.

W konflikcie USA z Iranem mamy do czynienia z ciekawą sytuacją, w której obie strony chcą zmusić tą drugą do posłuszeństwa, ale żadnej nie zależy na otwartym konflikcie. W wypadku Iranu jest to oczywiste. Ich armia, z pół milionem żołnierzy w służbie i połową tego w rezerwie, wygląda wprawdzie imponująco na papierze, ale armia Iraku też wyglądała imponująco. A podczas Pustynnej Burzy kosztem 50 tysięcy trupów udało im się zabić 147 Amerykanów – o dwóch więcej niż zginęło od friendly fire i w innych wypadkach. Iran może i nieco dłużej stawiałby opór z racji lepiej nadającego się do obrony terenu, ale cudów nie ma się co spodziewać – faktyczna różnica potencjałów jest tak duża, że Iran nie ma najmniejszych szans na pokonanie ewentualnej inwazji.

No i warto pamiętać o tym, że decyzja o ewentualnej wojnie zapadnie i tak wyłącznie w USA. Wszystko bowiem rozbija się o często ignorowany fakt, jakim jest zdolność projekcji siły. USA ze swoimi atomowymi lotniskowcami, latającymi cysternami, okrętami podwodnymi i siecią baz może wypowiedzieć i rozpocząć wojnę w dowolnym punkcie ziemi. Iran to co najwyżej mocarstwo lokalne i ich możliwości działania poza własnymi granicami nie są dużo większe niż to, co robią w Syrii. No, może jakiś korpusik ekspedycyjny by mogli do któregoś państwa ościennego wysłać, ale na tym w zasadzie koniec. Wizja irańskich bombowców nad Waszyngtonem czy irańskich desantowców dokonujących lądowania na plaży w Kalifornii by nawet w kiepskiej grze wideo nie przeszła. Nawet jak oficjalnie wypowiedzą wojnę, to i tak to USA zdecyduje, czy przystąpić do walki.

W zasadzie jedynym powodem dla którego powinniśmy obawiać się irańskiej armii jest cieśnina Ormuz. Jej zablokowanie jest bowiem jak najbardziej w jej możliwościach, a to miałoby z racji jej roli w światowym handlu ropą naftową nieciekawe konsekwencje. Ale też nie sądzę, żeby mieli się na to zdecydować – efekty jej zablokowania byłyby na tyle dotkliwe dla zachodu i państw półwyspu arabskiego, że ewentualna operacja USA mająca ją odblokować spotkałaby się z powszechnym entuzjazmem i pomocą.

Prawdziwą siłą Iranu – i powodem, dla którego generał został sprzątnięty – są proxy, wszystkie te islamskie milicje i organizacje terrorystyczne hojnie finansowane przez Teheran. Eskalacja ich działań faktycznie wchodzi w grę i może być problemem nie tylko dla stacjonujących na bliskim wschodzie wojaków, ale także dla mieszkańców kontynentalnego USA, którzy na własnej skórze poznają definicję państwowego terroryzmu. Na ile eskalacja ponadto, co już się dzieje, jest możliwa i jakie Iran ma tutaj jeszcze rezerwy – nie wiem. O to pozostaje pytać ludzi, którzy siedzą w temacie głębiej ode mnie. Ale taka eskalacja i tak niewiele zmieni, wojna przez pośredników trwa przecież nie od wczoraj.

Większość naszych komentatorów także nie bierze zupełnie pod uwagę wewnętrznej sytuacji w Iranie. A tamtejsze społeczeństwo, zwłaszcza jego niższe klasy, delikatnie rzecz ujmując nie przepada za swoim rządem. Nie tak dawno temu doszło tam nawet do masowych i brutalnie stłumionych protestów. Ich główną przyczyną było to, że w targanym kryzysem gospodarczym kraju rząd inwestuje kasę w mocarstwowe ambicje. Eskalacja obecnych działań nie odbędzie się przecież za darmo, a wydawanie na nią kolejnych pieniędzy to zwiększanie ryzyka, że im w końcu wkurwiony lud zrobi kontrrewolucję.

Powiedziawszy to, Amerykanom także nie jest spieszno do wojny. Pobicie Iranu nie byłoby dla nich problemem, ale to dopiero początek. Po pokonaniu armii i zdobyciu stolicy trzeba przecież wprowadzić okupację, a następnie zainstalować na miejscu przyjazny sobie rząd oraz zadbać, żeby nie został za szybko obalony. A wszyscy wiemy jak to Amerykanom idzie w państwach islamskich. Nawet jeśli w wypadku Iranu miało to okazać się łatwiejsze niż w Afganie czy w Iraku, to i tak nie sądzę, żeby mieli się na to zdecydować. A sam atak i zostawienie na miejscu politycznej próżni to niemal gwarancja, że to, co w nią wpełznie, będzie jeszcze gorsze.

No i nie zapominajmy, że w USA trwa właśnie rok wyborczy. Amerykańskie społeczeństwo ma serdecznie dość awantur na Bliskim Wschodzie, już Obama szedł po władzę z obietnicami ich zakończenia. A że nieszczególnie ich dotrzymał, to Trump mógł je wziąć jak własne. Wysłanie do diabła jakiegoś generała w odpowiedzi na atak na ambasadę pokazuje, że to silny przywódca, który nie pozwoli na kolejne Benghazi i zapewne spodoba się elektoratowi. Ale wywołanie kolejnej już wojny w regionie – no, to sprzedać wyborcom będzie dużo trudniej.

Dlatego też nie spodziewam się, żeby obecna chryja miała przerodzić się w coś poważniejszego, przynajmniej nie w najbliższym czasie. Oba państwa zapewne dalej będą się ze sobą prztykać, może nieco bardziej intensywnie, i czekać aż druga strona będzie miała dość, ale na tym zapewne będzie koniec.

Co oczywiście nie oznacza, że jestem tego pewien. To, co robią, to niebezpieczna gra i nie da się wykluczyć, że któraś ze stron w końcu przegnie. Albo że Trump uzna, że powstrzymanie irańskiego programu nuklearnego jest ważniejsze niż druga kadencja. Dlatego też pozostaje nam czekać na rozwój sytuacji – choć za bardzo denerwować się w czasie tego czekania nie ma raczej powodu.


Opublikowano

w

przez