Szalony rejs Floty Bałtyckiej

Bitwa pod Cuszimą nie jest może tak znana jak chociażby bitwa o Midway, ale historycy zgadzają się, że była jednym z punktów zwrotnych historii XX wieku. Zanim jednak do niej doszło Rosjanie musieli przesunąć z Bałtyku do Azji swoje okręty. A historia ich rejsu wygląda, jakby napisali ją chłopcy z Monty Pythona. 

Po ponad dwustu latach izolacji Amerykanie zmusili Japonię do otwarcia swoich granic. Efektem tego było to, że kraj ten zaczął gwałtownie nadrabiać zapóźnienia technologiczne, także w dziedzinie wojskowości. Równocześnie państwo to zaczęło mieć silne ambicje imperialne, a ich pierwsze wysiłki skoncentrowały się na zabezpieczeniu strefy wpływów w Mandżurii i Korei. Doprowadziło to w 1894 roku do pierwszej wojny z Chinami.
Imperium rosyjskie postanowiło skorzystać z zawieruchy. W 1897 roku zaczęli więc okupację i wkrótce potem zmusili Chiny do wynajęcia im zatoki Talienwan, okolicznych wód oraz portu Lushun, który podczas drugiej wojny opiumowej zmienił nazwę na dziś dużo bardziej znaną Port Arthur.

Port Arthur z wojskowego punktu widzenia nie miał zbyt wielu zalet. Znajdował się na końcu cypla, przez co relatywnie łatwo wrogie wojska mogły odciąć go od dostaw zaopatrzenia. Dodatkowo w pobliżu znajdowały się wzgórza z których, po wciągnięciu na nie artylerii, można było bez trudu ostrzeliwać sam port i znajdujące się w nim okręty. Nie pomagał również fakt, że jego basen był na tyle płytki, że większe jednostki mogły z niego korzystać tylko przy wysokich stanach wody. Miał jednak jedną gigantyczną zaletę – w przeciwieństwie do Władywostoku, ich jedynego portu na Pacyfiku, Port Arthur nie zamarzał i umożliwiał całoroczne operacje.

Japonii jednak nie bardzo się to spodobało. Nie chcieli aby carska flota stała się konkurencją dla ich własnej, z takim trudem budowanej. Nie podobała im się również ekspansja w Korei, którą uważali za swoją wyłączną strefę wpływów. Niewiele jednak mogli z tym zrobić, Rosja była nie tylko – w ich opinii – zbyt silna na konfrontację zbrojną, ale również była państwem europejskim, któremu inne państwa europejskie mogły przyjść z pomocą. Chcąc nie chcąc wysłali więc negocjatorów, proponując Rosjanom Mandżurię w zamian za przynajmniej północną część Korei.

Negocjacje jednak przeciągały się i żadna ze stron nie była chętna do kompromisu. W końcu w 1902 roku japońskim dyplomatom udało się podpisać traktat o wzajemnej pomocy z Wielką Brytanią, która również nie patrzyła przychylnym okiem na ekspansję Rosji na Pacyfiku. Traktat ten dawał Japonii pewność, że któryś z europejskich sojuszników cara nie przyjdzie mu z pomocą kiedy pójdzie na ostro gdyż raczej nie zaryzykuje konfliktu z UK i potężną Royal Navy. 2 lata później, 8 lutego 1904, japońskie torpedowce zaatakowały stojącą w Port Arthur Flotę Pacyfiku. Kilka godzin później Japonia oficjalnie wypowiedziała Rosji wojnę.

Car wiedział, że jego flocie w Port Arthur brakuje zdolnego dowódcy. Rozkaz objęcia dowodzenia nad nią otrzymał więc wiceadmirał Stepan Osipowicz Makarow, który był nie tylko posiadaczem najbardziej imponującej brody w całej flocie, ale też najbardziej kompetentnym dowódcą jakiego car miał do dyspozycji. Makarow objął dowodzenie na początku marca i szybko pokazał, że była to dobra decyzja. Niestety nie nadowodził się zbyt długo. 13 kwietnia widział jak Japończycy zaatakowali niszczyciel Straszny, więc zdecydował się wyruszyć swoim flagowym pancernikiem Pietropawłowsk, ze wsparciem dwóch innych pancerników, czterech krążowników i kilku niszczycieli aby ich przepędzić. Kiedy uznał, że w pogoni za japońskimi niszczycielami jego zespół zapuścił się poza zasięg rażenia portowej artylerii nakazał odwrót. Niestety wchodząc do portu jego okręt wpadł na japońską minę. Eksplozja zabiła go na miejscu a jego okręt, perła carskiej floty, błyskawicznie poszedł na dno. Według innej wersji jego okręt wpadł na rosyjską minę gdyż jeden z minowców stawiających tą zaporę poszedł na dno razem z jedyną kopią mapy pokazującej rozmieszczenie min.

Po śmierci Makarowa Flota Pacyficzna powróciła do swojej zwykłej apatii, a Japończycy coraz bardziej zaciskali pętlę wokół Port Arthur. Potrzebny był jej więc kolejny dowódca. Car rozważał kilka nazwisk, ale ostatecznie zdecydował się na kapitana I rangi Zinowija Rożestwienskiego. Wbrew temu, co może wynikać z dalszej części tej opowieści, nie był to zły wybór. Podobnie jak Makarow Rożestwienski spędził bowiem niemal całe dorosłe życie na morzu i był weteranem wojny z Turcją. Był również bardzo kompetentnym dowódcą, a dowodzone przez niego załogi zawsze były profesjonalne i zdyscyplinowane. W 1902 roku przeprowadził tak udany pokaz floty dla wizytującego cesarza Wilhelma II, że ten nie mógł się go nachwalić przed carem, przez co ten zaliczył szybko zdolnego kapitana w poczet swojej świty.

Jego największą wadą była na pewno jego nerwowość. Zazwyczaj te nerwy ucieleśniały się tikiem polegającym na tym, że rzucał swoimi okularami za burtę. Świadomi tego zwyczaju adiutanci w każdy rejs zabierali więc skrzynię z zapasowymi. Rożestwienski słynął też z tego, że kiedy jakiś członek załogi go zdenerwował, to mógł się spodziewać, że podczas „rozmowy dyscyplinarnej” pozna wiele nowych rosyjskich przekleństw i obelg. W skrajnych przypadkach biedny marynarz mó nawet oberwać od niego osobiście po mordzie. Paradoksalnie jednak nie zmniejszało to jego popularności wśród załóg. Marynarze wiedzieli bowiem, że kapitan był sprawiedliwy w swoim gniewie, co samo w sobie było w carskiej flocie rzadkością, a przed biciem po twarzy oficerów powstrzymywał go głównie fakt, że każdy z nich miał jakieś koneksje na carskim dworze i mogłoby to odbić się bardzo negatywnie na jego dalszej karierze.

Sam dowódca, chociażby najzdolniejszy, niczego nie zmieniłby w ogólnym obrazie wojny. Musiał jeszcze mieć czym walczyć, a z tym z każdym kolejnym dniem i każdą japońską torpedą było coraz bardziej krucho. Zdecydowano się więc na wysłanie go na czele eskadry – nazwanej II Eskadrą Pacyficzną – która miała przełamać japońską blokadę morską i połączyć się z uwięzioną w Port Arthur i Władywostoku Flotą Pacyficzną. Następnie na jej czele miał zablokować japońskie morskie szlaki transportowe, tym samym zmuszając pozbawioną dostaw armię do wycofania się z Mandżurii.

Na szczęście Rosjanie z przyczyn geograficznych musieli podzielić swoje operacje morskie na trzy części, więc oprócz Pacyficznej mieli do dyspozycji jeszcze dwie floty. Flota Czarnomorska ze względu na skomplikowaną sieć traktatów i umów międzynarodowych była nie tylko relatywnie słaba, ale także praktycznie nie do ruszenia ze swojego akwenu operacyjnego, więc wybór padł na znaczne uszczuplenie Floty Bałtyckiej.

Na papierze zgromadzone siły były imponujące. Trzonem eskadry było pięć nowoczesnych pancerników, w tym cztery klasy Borodino. Dodatkowo w eskadrze znalazły się dwa starsze ale nadal niezłe pancerniki Sisoj Wielki i Nawarin, trzy pancerniki obrony wybrzeża, cztery nowoczesne krążowniki oraz jeden, Dymitri Donskij, który był tak stary, że pamiętał czasy w których okręty parowe na wszelki wypadek miały jeszcze maszty i żagle. Oprócz tego w skład eskadry weszły także krążowniki pancernopokładowe, torpedowce, okręty wsparcia, statek szpitalny etc. Łącznie w drogę pod Cuszimę miały wyruszyć aż 42 jednostki.

Niestety po bliższym przyjrzeniu się nie wyglądało to jednak tak różowo. Pancerniki klasy Borodino były bowiem wzorowane na pancerniku Cesarewicz, który Rosja kupiła pod koniec XIX wieku we Francji. Francuskie stocznie słynęły zaś z niekonwencjonalnego podejścia do budowy okrętów bojowych. Najbardziej charakterystyczną cechą francuskich pancerników tamtego okresu był kadłub nazywany w szkutniczym slangu „tumblehome”, z burtami zwężającymi się nad linią wodną do pokładu. Taka konstrukcja miała wiele zalet ale jedną zasadniczą wadę – okręty z takimi kadłubami były bardzo niestabilne na niespokojnym morzu. Na łagodnym Bałtyku nie miało to większego znaczenia, ale mogło okazać się niebezpieczne na oceanach. Nie pomagał również fakt, że wiele rosyjskich okrętów była zdecydowanie zbyt ciężka, przez co główny pas pancerny często znajdował się pod wodą, a niżej położone baterie dział były ciągle zalewane przez fale. Także jakość ich wykonania pozostawiała dużo do życzenia. Jeden z Borodino, Orioł, zatonął przez to w porcie w Kronsztadzie, gdzie miano założyć mu opancerzenie. Po podniesieniu go z dna okazało się, że robotnicy stoczniowi zapomnieli zamontować część poszycia kadłuba.

Gdyby tego było mało część jednostek, które włączono w skład eskadry, zupełnie nie nadawała się do walki. Były to statki handlowe czy nawet arystokratyczne jachty, które pospiesznie uzbrojono we wszystko, co akurat zalegało w magazynach. Jednym z takich statków była Kamczatka, o której wspominam teraz bo jeszcze nie raz pojawi się w tej opowieści. Okręt ten został zaprojektowany jako masowiec do transportu węgla, jednak z powodu rosnących napięć z Japonią zdecydowano się, że z racji przestronnych ładowni idealnie nada się do roli uzbrojonego statku naprawczego, który będzie towarzyszył flocie i zapewniał jej niezbędną pomoc techniczną. O tym, że ani Kamczatka ani cała reszta eskadry nie była w najmniejszym stopniu przygotowana na daleki rejs którego znaczna część miała mieć miejsce w tropikach nie warto chyba już nawet wspominać.

Większym problemem od okrętów były jednak same załogi. Większość mniej więcej kompetentnych marynarzy trafiła do Floty Pacyficznej, a ci służący we Flocie Bałtyckiej byli w większości ledwie piśmiennymi chłopami z poboru. Większość z nich nie widziała nawet morza zanim nie trafili na swoje jednostki. Z oficerami było jeszcze gorzej. Biorąc pod uwagę, że z racji zamarzających portów rosyjskie okręty mogły wychodzić w morze tylko przez kilka miesięcy w roku a car skąpił na amunicję do strzelań treningowych, doprowadzenie tej zbieraniny do stanu użyteczności było w praktyce niemożliwe. Jak to ładnie podsumował jeden z oficerów z Kniazia Suworowa, „połowę trzeba było nauczyć wszystkiego gdyż niczego nie umieli, drugą połowę trzeba było nauczyć wszystkiego gdyż wszystko zdążyli zapomnieć”. Jeszcze gorzej było z samymi oficerami. Ich znakomita większość zawdzięczała stanowiska nie doświadczeniu czy zdolnościom a koneksjom i łapówką. Poniekąd w tamtych czasach było to standardem nie tylko w carskiej flocie, ale w Rosji korpus oficerski był wyjątkowo mało kompetentny i zdemoralizowany, a stawić mieli czoła japońskiej flocie, która była złożona z ochotników, zorganizowana według najlepszych brytyjskich wzorców i świetnie wyszkolona.

Jakby tych problemów było mało, to pojawił się jeszcze jeden – zaopatrzenie. Okręty potrzebowały bowiem węgla do opalania swoich bojlerów. Rosja natomiast nie cieszyła się wtedy nadmierną popularnością na świecie, więc zdobycie go po drodze w neutralnych portach nie wchodziło w grę. Szczególnie mało popularna była zaś wśród Brytyjczyków, a to oni – bądź co bądź sojusznicy Japonii – kontrolowali niemal wszystkie bazy zaopatrzeniowe leżące po drodze. Postanowiono więc wynająć masowce od niemieckiej linii HAPAG i bunkrować węgiel, w razie konieczności, na otwartym morzu. To, że to bardzo trudna i niebezpieczna operacja nawet w spokojnym porcie i nikt nigdy nie próbował jej dokonywać na rozszalałym morzu zbyto arcysłowiańskim „jakoś to będzie”. Tak samo zareagowano na pozostałe problemy.

Spoiler alert: nie było.

Eskadra wyruszyła w końcu w drogę 16 października 1904 roku z portu w Lipawie na dzisiejszej Łotwie. Już początek rejsu pokazał z czym przyjdzie się borykać Rożestwienskiemu. Załoga jego okrętu flagowego wprowadziła go bowiem na mieliznę. Kiedy eskadra czekała na to jak zostanie z niej ściągnięty, jeden z torpedowców zderzył się z pancernikiem Osłabja i trzeba było odesłać go do Tallina w Estoni celem dokonania napraw. Inny okręt przypadkowo zwolnił kotwicę, która razem z łańcuchem spoczęła na dnie zatoki. Wkrótce potem na krążowniku Żemczug doszło do awarii żurawików łodziowych. Załoga zdemontowała je i odesłała na Kamczatkę celem naprawy, jej marynarze przypadkiem jednak upuścili je do morza.

Załogom w końcu jednak udało się wyruszyć i wkrótce zaczęli zbliżać się do cieśniny między Szwecją i Danią. Załogi nagle ogarnęła jednak panika. Niektórzy marynarze zaczęli widzieć japońskie balony, łodzie podwodne czy nawet krążowniki, ale większość zaczęła się panicznie bać obecności japońskich torpedowców. Torpedowce były relatywnie nową bronią, a dzięki swoim małym rozmiarom i dużej prędkości były wyjątkowo groźne dla powolnych w porównaniu pancerników, więc ten lęk nie był do końca pozbawiony podstaw. Nikt jednak nie zadał sobie pytania w jaki sposób Japończycy mieli tak szybko wysłać małe w końcu okręty na drugi koniec świata aby zorganizować na nich zasadzkę. Chcąc nieco uspokoić ludzi Rożestwienski wydał rozkaż, że żaden statek nie ma prawa wpłynąć pomiędzy poszczególne jednostki floty. Wkrótce potem, jak na zawołanie, wpłynął pomiędzy nie mały rybacki kuter. Spanikowane jednostki otwarły do niego ogień ze wszystkich dział, ale na szczęście dla biednych rybaków strzelały tak niecelnie, że żaden z ich pocisków go nie trafił i jego załodze bezpiecznie udało się dobić do flagowego Kniazia Suworowa. Okazało się, że rosyjski konsul poprosił rybaków aby dostarczyli Rożestwienskiemu depeszę, w której car poinformował go o awansie na wiceadmirała.

Po tym incydencie flota ruszyła dalej. Przepłynęli przez japońskie pole minowe, które okazało się równie prawdziwe jak japońskie torpedowce. Przypadkowo staranowali duński węglowiec który miał ich zaopatrzyć w czarne złoto. Sam Rożestwienski w pewnym momencie tak się zirytował na załogę jednego z własnych okrętów wsparcia, że rozkazał otworzyć do niego ogień. Po tym, gdy ten okazał się niecelny, kazał mu wracać do Rosji. W końcu dotarli jednak do ławicy Dogger Bank na Morzu Północnym. Wiceadmirał nieco wcześniej otrzymał informacje z przepływającego w pobliżu transportowca Bakan, że w pobliżu zauważono torpedowce. Nieco później kapitan Kamczatki pomylił szwedzki statek z japońskim torpedowcem i nadał sygnał, że jego okręt został zaatakowany „przez około 8 <torpedowców>, ze wszystkich stron”. Kiedy po zapadnięciu ciemności, we mgle, załogi dostrzegły więc na horyzoncie sylwetkę nieznanego okrętu, od razu otwarły do niego ogień i strzelały tak długo aż zatonął. Potem przenieśli ogień na inne jednostki które pojawiły się w pobliżu. We flocie zapanowała ogromna panika, kolejne statki zgłaszały, że trafiają w nie japońskie torpedy. Borodino zgłosił, że Japończycy dokonali na niego abordażu. Część jego załogi zaczęła biegać po pokładzie z szablami w rękach, gdy pozostali ubrali kapoki i leżeli na pokładzie czekając na nieuniknione.

To szaleństwo trwało jakieś 20 minut, po których w końcu na okręcie flagowym skierowano reflektory w niebo, co było umówionym sygnałem przerwania ognia. Nad ranem okazało się, że rzekome japońskie torpedowce to tak naprawdę brytyjskie trawlery rybackie. Na szczęście pomimo zmasowanego ognia rosyjskim obsługom dział nie udało się im zadać znaczących strat. Zatopili jeden z nich i lekko uszkodzili pięć kolejnych, zabijając dwóch marynarzy i raniąc sześciu. Niechlubnym rekordzistą okazał się tutaj pancernik Orioł, którego załoga wystrzeliła pół tysiąca pocisków nie trafiając ani razu. Ich niecelność doceniły za to zapewne załogi krążowników Aurora – tak, ta Aurora – i Sisoj Wielki, które zostały przez pomyłkę wzięte za japońskie torpedowce. Pomimo tego, że do obu okrętów symultaniczny ostrzał rozpoczęło siedem pancerników, to zniszczenia były minimalne a jedyną ofiarą śmiertelną był kapelan Aurory, który zmarł z odniesionych ran.

Pomimo niewielkich zniszczeń sytuacja zrobiła się bardzo poważna. Brytyjską opinię publiczną oburzył bowiem atak na ich statki, a tamtejsza prasa zaroiła się od prowojennej retoryki i artykułów o „rosyjskich piratach” i „flocie szaleńców”. Rząd Jego Królewskiej Mości był równie niezadowolony i oba państwa stanęły na krawędzi wojny. W stan gotowości postawiono Flotę Kanały, która sama była większa niż cała rosyjska marynarka. Jej dowódca, lord Charles Beresford po otrzymaniu informacji wywiadowczych o przebiegu starcia na Doggers Bank powziął jednak rycerskie postanowienie, że w razie otrzymania rozkazu do ataku da Rosjanom szanse i zaatakuje ich jedynie czterema pancernikami. W stan gotowości postawiono również znaczną część Floty Śródziemnomorskiej, a rosyjską eskadrę zaczęły śledzić brytyjskie krążowniki.

Na szczęście dyplomatom udało się jakimś cudem załagodzić całą sprawę. Niebagatelną rolę w tym odegrała Francja, której zależało na stworzeniu wymierzonego w Niemcy sojuszu z oboma państwami, w czym wojna między nimi mogłaby przeszkodzić. Car zgodził się zapłacić zaatakowanym rybakom niebagatelne odszkodowanie, 66 tysięcy funtów, a Rożestwienski dostał rozkaz rozkaz zawinięcia do hiszpańskiego portu Vigo i odesłania do domu odpowiedzialnych za ten atak oficerów. Skorzystał z okazji i wysadził na ląd kapitana Nikolasa Klado, który nie miał nic wspólnego z samym incydentem, ale od początku działał mu na nerwy krytykując sposób w jaki dowodził. Klado wkrótce otrzymał rozkaz powrotu do Sankt Petersburga i zorganizowania trzeciej eskadry pacyficznej, która miała zostać wysłana aby wesprzeć drugą. Wiele źródeł podaje, że skorzystał z tej okazji aby się zemścić i celowo wybrał najgorsze okręty jakie car miał do dyspozycji, ale nie wydaje mi się to prawdą. „Samozatapialna eskadra” i „starożytna kolekcja architektury morskiej”, jak nazywał ją Rożestwienski, wyglądała jak wyglądała bo Rosja nie miała już nic innego do zaoferowania. Sam wiceadmirał gdy tylko dowiedział się o planie cara przestał w składanych meldunkach podawać swoją aktualną pozycję licząc, że te ledwo pływające łajby nie dadzą rady go odnaleźć.

Wiele źródeł podaje, że eskadra Rożestwienskiego płynęła dookoła Afryki gdyż w związku z incydentem z trawlerami Brytyjczycy nie pozwolili im skorzystać z Kanału Sueskiego. Na ile udało mi się ustalić nie była to prawda, o czym świadczy fakt, że część eskadry – starsze i wolniejsze okręty – popłynęła właśnie nim. Decyzja o opłynięciu Afryki raczej miała związek z tym, że jego pancerniki miały dość duże zanurzenie, co mogłoby się okazać problemem na jego płytkich wodach. Rożestwienskiemu zapewne udzielała się też już paranoiczna atmosfera, a w wąskim kanale teoretycznie Japończycy mogliby zastawić skuteczną pułapkę.

Mniej więcej w tym samym czasie zauważono, że Kamczatka gdzieś się zagubiła. Wielu zapewne miało nadzieję, że już nie wróci, ale po kilku dniach ujrzano ją na horyzoncie, wesoło dymiącą z kominów. Po powrocie do formacji jej kapitan z dumą zameldował, że jego okręt wdał się w potyczkę z trzema japońskimi okrętami wojennymi, z której udało mu się ujść cało po wystrzeleniu 300 pocisków ze swoich sześciu armat 47 mm. Wiceadmirał przyjął ten meldunek z niedowierzaniem, które okazało się słuszne. Japońskie okręty wojenne okazały się bowiem szwedzkim statkiem handlowym, niemieckim trawlerem i francuskim szkunerem. Na szczęście celność Kamczatki była taka, że żaden z tych trzystu pocisków nie trafił i rosyjskim dyplomatom udało się załagodzić sprawę zanim pierwsza wojna światowa wybuchła o dekadę zbyt wcześnie. Sam Rożestwienski rozkazał natomiast „wszetecznej dziwce”, jak zaczął nazywać Kamczatkę, zająć miejsce w pobliżu okrętu flagowego, i kiedy miał zły humor to poprawiał go sobie wykrzykując przez megafon inwektywy pod adresem jej kapitana.

Wkrótce potem eskadra opuściła europejskie wody i zawitała do portu w Tangerze. Wychodząc z niego jeden z okrętów zawadził kotwicą o podwodny kabel od telegrafu, odcinając go od łączności z Europą. Naprawy potrwały cztery dni.

Niedługo w bunkrach węglowych zaczynało pokazywać się dno. W pobliżu zachodniej Afryki spotkały się z konwojem niemieckich statków zaopatrzeniowych. Aby zminimalizować liczbę niebezpiecznych operacji bunkrowania zapadła decyzja, że zabiorą podwójny ładunek. Ten oczywiście nie zmieściłby się w ładowniach, więc złożono go w każdym wolnym miejscu na statkach. Efektem tego było to, że wszystkie okręty były pokryte grubą warstwą pyłu węglowego który, co powie wam każdy górnik, bywa bardzo wybuchową substancją. Wkrótce okazało się jednak, że zamiana pancerników w pływające bomby paliwowo-powietrzne nie była wcale największym problemem. Tropikalna wilgotność sprawiła bowiem, że wkrótce ten pył zmienił się w gęstą, smołopodobną substancję, która dostawała się wszędzie, a szczególnie do płuc. Kilku marynarzy z tego powodu nawet pożegnało się z życiem.

Wybawienie przyszło dopiero kiedy eskadra wpłynęła w tropikalny sztorm. Deszcz, fale i wiatr dokładnie umyły okręty. Żeby załogom nie było jednak zbyt wesoło Kamczatka postanowiła o sobie przypomnieć. Podczas rutynowego sprawdzania stanu floty zamiast nadać sygnał „wszystko w porządku” nadała „czy widzicie torpedowce?”. Efekt był natychmiastowy. Spanikowane załogi, które i tak miały pełne ręce roboty w walce ze sztormem, zaczęły robić gwałtowne uniki przed wyimaginowanymi torpedami i tylko łaska Neptuna sprawiła, że nie powpadały na siebie nawzajem.

Chcąc poprawić upadające morale załóg wielu oficerów podczas wizyt w portach kupowało zwierzęta, które miały posłużyć jako maskotki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu nie od dziś wiadomo, że pies czy kot na pokładzie może zdziałać cuda dla morale. Tyle tylko, że Rosjanie specyficznie rozumieli rolę maskotek pokładowych i wykorzystywali w tym celu zwierzęta, które się absolutnie do tego celu nie nadawały. I tak na jeden z okrętów trafił na przykład aligator. Na innym maskotką był jadowity wąż, który pewnego dnia owinął się wokół lufy działa i dziabnął, ze skutkiem śmiertelnym, próbującego go zdjąć oficera. Najgorsza sytuacja była na Aurorze, która zmieniła się w istne pływające zoo i której załoga bała się wychodzić po zmroku na pokład aby nie stać się przekąską. Sam Rożestwienski otrzymał w prezencie od jednego z marynarzy gadającą papugę. Ptaszysko podobno błyskawicznie opanowało imponujący repertuar rosyjskich przekleństw i inwektyw.

Kiedy flota zbliżała się do Madagaskaru otrzymali wiadomość, że Japończykom udało się zdobyć Port Arthur i zatopić rosyjskie okręty w zatoce podciągniętą na wzgórza artylerią. W tym momencie najrozsądniejszym rozwiązaniem było powiedzieć „pobite gary” i zawrócić, tym bardziej, że Japończycy mogli podnieść zatopione rosyjskie jednostki z dna i je naprawić, ale carska Rosja nie słynęła z rozsądku, więc Rożestwienski miał płynąć dalej.

Stres tej podróży odbił się jednak w końcu na nim i po przybyciu do Madagaskaru ciężko się pochorował, przez niemal dwa tygodnie nie będąc w stanie wyjść ze swojej kajuty. Przekazał więc dowodzenie swojemu szefowi sztabu, ten jednak dostał krwiaka w mózgu, który częściowo go sparaliżował. Eskadra została więc w praktyce pozbawiona dowództwa.
Pozostali oficerowie i załoga potraktowali tą sytuację jako niespodziewany urlop. Okręty zostały więc w Madagaskarze, a oni sami co noc wychodzili na brzeg aby pić w portowych tawernach i szukać innych uciech w portowych burdelach. Nie pomagał tutaj fakt, że Madagaskar miał wtedy silny rynek narkotyków, więc wielu marynarzy przetrwało ten okres w malignie. Jeden z oficerów dowiedział się o tym, kiedy z dobrego serca kupił w porcie skrzynię z dwoma tysiącami papierosów i rozdał je swoim marynarzom. Ci po zapaleniu zaczęli się dziwnie zachowywać – okazało się, że nie zrozumiał się ze sprzedawcą i były to papierosy z opium.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Marynarze przywlekli na pokłady nie tylko wszystkie znane ludzkości choroby weneryczne, ale też takie urocze schorzenia jak tyfus, malaria czy czerwonka. Eskadra znowu zaczęła ponosić straty w ludziach zanim w ogóle zobaczyła japońskie okręty, nie licząc rzecz jasna wyobrażonych torpedowców. Ponownie też przypomniała o sobie Kamczatka. Żegnając jednego ze swoich marynarzy jej załoga postanowiła oddać salut z działa pokładowego. O ile jednak wcześniej potrafili wystrzelić 300 pocisków nie trafiając żadnym, o tyle tym razem trafili już pierwszym – w Aurorę. To, dlaczego krążownik nie odpowiedział wtedy ogniem, zmiatając ją z powierzchni morza, jest dla mnie największą tajemnicą w tej całej historii.

Stresy odbiły się nie tylko na wiceadmirale. Wśród załóg przeszła fala religijnego ferworu i chorób psychicznych. Jeden z oficerów zaczął w negliżu pływać od okrętu do okrętu i pytać przypadkowych marynarzy o to czy boją się śmierci, co zapewne miało cudowny wpływ na morale. Nie zabrakło również – w końcu mowa tutaj o dużym skupisku Rosjan na początku XX wieku – socjalistycznej agitacji, która doprowadziła do kilku buntów i jednej rewolucji na pokładzie Admirała Nachimowa.

Humory poprawiły się kiedy do portu zawitał płynący do domu rosyjski transportowiec Gorczakow. Marynarze przekazali mu listy do swoich bliskich. Jednak w tej historii nie ma miejsca na szczęście – kiedy flota spotkała jakiś czas później ten sam parowiec na okazało się, że jego załoga poblądziła i zamiast spodziewanych odpowiedzi jedynymi listami na jego pokładzie były te, które wysłali na Madagaskarze. Równie niefortunna okazała się wizyta statku zaopatrzeniowego Irtysz. Załogi liczyły, że na jego pokładzie znajdzie się amunicja, której po wcześniejszych przygodach desperacko potrzebowali. Kiedy wyładowywali z niego skrzynie z zaopatrzeniem zauważyli jednak, że są jakieś podejrzanie lekkie. Po ich otwarciu dowiedzieli się dlaczego: zamiast amunicji znajdowało się w nich wysłane przez pomyłkę 12 tysięcy zimowych płaszczy i taka sama ilość futrzanych butów.

W końcu Rożestwienski wydobrzał i znowu przejął dowodzenie nad swoją eskadrą. Chorzy, wariaci i rewolucjoniści zostali załadowani na pokład zaopatrzeniowca Malay i odesłani do Rosji, po raz kolejny osłabiając stan osobowy eskadry. Chcąc przywrócić przynajmniej pozory normalności rozkazał zorganizować ćwiczenia bojowe. Te poszły tak, jak wam się wydaje. Niszczyciele otrzymały na przykład rozkaz ustawienia się w linie, ale okazało się, że wiele z nich ma na pokładzie nieaktualne książki szyfrów, przez co komunikacja między nimi się załamała i okręty rozpłynęły się po całej okolicy. W końcu ich załogom udało się ustawić w odpowiedniej formacji i odpalić torpedy. Z siedmiu odpalonych jedna zacięła się na wyrzutni, trzy nie trafiły w cel, dwie miały awarie układu napędowego a jedna zawróciła w stronę formacji niszczycieli, ponownie zmuszając ją do rozproszenia. Równie dobrze poszło strzelanie. Z wszystkich pancerników tylko flagowy zanotował trafienie, jednak jego działa trafiły nie cel ćwiczebny a ciągnący go okręt.

Humory nieco się poprawiły kiedy Kamczatka nadała sygnał, że tonie. Szybko jednak okazało się, że także ten meldunek był fałszywy. W jej maszynowni po prostu pękła rura z gorącą parą, co udało się bez większych problemów naprawić. Warto tutaj również odnotować, że wyjątkowym profesjonalizmem wykazała się Aurora. Jej kapitan zorganizował regaty przy pomocy licznych szalup i łodzi okrętowych. Żadna z nich nie została omyłkowo wzięta za rosyjski torpedowiec i ostrzelana ani nie zatonęła z żadnego innego powodu i wszystkie, z załogami w komplecie, wróciły na pokład.

Zwłoka na Madagaskarze sprawiła, że do eskadry dotarły wolniejsze jednostki, które popłynęły Kanałem Sueskim. W komplecie ruszyli więc dalej po wodach Oceanu Indyjskiego, zabijając czas polowaniem na szczury. Wkrótce jednak pojawiły się kolejne problemy. W statku zaopatrzeniowym Esperanza zaczęły szwankować chłodnie, przez co jego załoga co kilka dni musiała wyrzucać za burtę kolejne porcje zgniłego mięsa. Sprawiło to, że eskadra od samego Madagaskaru była śledzona przez pokaźne stadko rekinów. Okazało się to poważnym problemem dla nurków z Kamczatki, którzy regularnie musieli wchodzić do wody aby naprawiać ciągle psujące się stery czy śruby napędowe. Poradzono sobie z tym w ten sposób, że marynarze z naprawianego okrętu, z karabinami w dłoniach, patrzyli w wodę i strzelali do wszystkiego, co mogło być rekinem. O ile wiem żaden z nurków nie został zjedzony przez rekina ani omyłkowo zestrzelony, chociaż chyba mało kto im współczuł. W końcu byli z Kamczatki.

11 maja w pobliżu wybrzeża Indochin do 2 Eskadry dołączyła 3 Eskadra, ani trochę nie zwiększając tym jej wartości bojowej. Jej marynarze przywieźli za to wieści o tym, że carskie wojsko w Krwawą Niedzielę zaatakowało pokojową demonstrację, zabijając kilkuset cywili, a sam kraj znalazł się na skraju rewolucji. Nie poprawiło to niczyich humorów. Pomimo tego obie eskadry ruszyły dalej. Po upadku Porth Arthur ich celem był Władywostok i połączenie się z uwięzionymi tam okrętami, razem z którymi mieli podjąć operację zaczepne wobec japońskiej floty.

Japończycy dzięki swojej siatce wywiadowczej cały czas monitorowali postępy Rosjan. Wiedzieli, że będą mogli dostać się do Władywostoku przez trzy możliwe cieśniny – La Perouse, Tsugaru i Cuszimę. Kiedy admirał Togo dowiedział się, że zrezygnowali z ostatniej możliwości uzupełnienia zapasów węgla zaczął podejrzewać, że popłyną najkrótszą trasą, przez Cuszimę. Sami Rosjanie próbowali przedostać się przez nią w tajemnicy. Ten plan rzecz jasna nie wypalił. W nocy 27 maja załoga wysłanego na patrol japońskiego krążownika pomocniczego Shinano Maru zauważyła światła na horyzoncie. Okazało się, że był to statek szpitalny Orieł – nie mylić z pancernikiem o takiej samej nazwie – który w zgodzie z zasadami prowadzenia wojny na morzu, chociaż nie ze zdrowym rozsądkiem, nie zgasił lamp nawigacyjnych. Japończycy prawidłowo go zidentyfikowali, ale Rosjanie, po tylu fałszywych alarmach, uznali, że to ich własny okręt który zabłądził. Nie tylko nie podnieśli więc alarmu ale także uprzejmie ich ostrzegli, że w pobliżu są inne jednostki płynące ze zgaszonymi światłami. Kiedy Togo wyruszał o świcie na czele swojej eskadry zapewne doceniał ich grzeczność.

Gdyby to był hollywoodzki film, to po przebyciu 18 tysięcy mil morskich i tylu problemach po drodze dzielne rosyjskie załogi dałyby radę pokonać Japończyków, być może jakimś wymyślonym w ostatniej chwili błyskotliwym manewrem. To była jednak rzeczywistość i chociaż pod względem ilościowym siły obu przeciwników były wyrównane, to lepszy sprzęt, łączność, wyszkolenie i doświadczenie bojowe japońskich załóg zrobiło swoje, a sama bitwa szybko zaczęła przypominać szlachtowanie małych foczek na plaży. Japończykom udało się zatopić 21 rosyjskich okrętów, w tym 6 pancerników i przejąć siedem. Sześć rosyjskich jednostek straciło na skutek japońskiego ognia możliwości bojowe. Życie straciło 4380 marynarzy. Cesarska flota straciła za to trzy torpedowce i 117 marynarzy.

Nie będę tutaj opisywał przebiegu całej bitwy, bo wyszedłby z tego drugi taki tekst, a on sam jest relatywnie łatwy do znalezienia jak komuś zależy. Zwrócę tylko uwagę na kilka ciekawostek które znalazłem przeglądając materiały źródłowe.

– Rożestwienski podczas bitwy znajdował się na mostku swojego okrętu flagowego, który wdał się w pojedynek ogniowy z okrętem flagowym Togo, Mikasą. Początkowo to Rosjanie, o dziwo, strzelali celniej, ale Mikasa szybko się wstrzeliła a inne japońskie pancerniki poszły w jej ślad. Suworow szybko stanął w płomieniach, temperatura powietrza była tak duża, że lornetki na mostku stały się bezużyteczne. W końcu japońskie pociski zaczęły trafiać w sam mostek, zabijając niemal każdego na nim. Rożestwienski był jednym z niewielu, którzy ocaleli, chociaż został dość poważnie ranny w nogi i głowę.

-Kiedy do Suworowa dotarła ekipa ratunkowa której celem było wyciągnięcie dowódcy z płonącego okrętu znaleźli go w jednej ze zniszczonych przez japońskie pociski wież artyleryjskich, gdzie po opuszczeniu mostku pomagał jej załodze w strzelaniu. Po raz kolejny był jednym z niewielu, którzy przeżyli. Widząc marynarzy zażądał od nich przysłania do wieży kolejnej załogi, pomimo tego, że armaty były doszczętnie zniszczone. Na szczęście zemdlał, więc udało się go bez dalszych przeszkód ewakuować. Sam okręt walczył do końca – strzelał z ocalałych dział nawet wtedy, gdy szedł już na dno.

– Rożestwienski został przetransportowany na pokład niszczyciela Bujnyj, a potem na niszczyciel Biedowyj. Jego załoga próbowała przedostać się niepostrzeżenie do Władywostoku, ale została otoczona przez japońskie jednostki i poddała się bez walki. Ciężko ranny wiceadmirał trafił do szpitala w Sasebo. Odwiedził go tam admirał Togo, który pogratulował mu faktu, że w ogóle dotarł pod Cuszimę. Wypowiedział wtedy słynne słowa, że „porażka to częsty los żołnierza/ Nie ma się czego wstydzić. Ważniejsze jest to czy wypełniliśmy swój obowiązek”.

-Według relacji, którą znalazłem w jednym ze źródeł, Rożestwienski miał podczas tej samej wizyty zarzucić Togo, że obsługi jego dział bardzo niecelnie strzelały. Kiedy mocno zdziwiony admirał spytał dlaczego tak uważa, odparł: „Bo jeszcze żyję”. Nie udało mi się niestety znaleźć potwierdzenia tej anegdotki nigdzie indziej, więc możliwe, że to nie miało nigdy miejsca.

-Trzem rosyjskim krążownikom: Aurorze, Zemczugowi i Olegowi, udało się wydostać spod Cuszimy i dotrzeć do świeżo zdobytej na wojnie z Hiszpanią amerykańskiej bazy na Filipinach, gdzie zostały internowane do końca konfliktu. Jedynym krążownikiem, który przedostał się do Władywostoku, był Ałmaz – będący tak naprawdę ledwie przystosowanym do walki arystokratycznym jachtem.

-Inny krążownik, Izumrud, także dał radę uciec Japończykom, już po tym gdy reszta floty się poddała. Jego kapitan Wasilij Fersen był jednak tak przekonany, że Japończycy wysłali za nim pogoń – co nie było prawdą – że w panice wprowadził swój okręt na mieliznę w syberyjskiej Zatoce Świętego Władymira. Prawdopodobnie udałoby się go uwolnić gdyby poczekali na wyższy stan wody, ale nadal obawiając się pogoni kazał wysadzić go w powietrze. Załoga rozpoczęła więc długi marsz do Władywostoku, w każdej mijanej wiosce kupując krowy, które miały posłużyć za ruchome źródło prowiantu. Kiedy dotarli nadal prowadzili ze sobą całkiem pokaźne stado. We Władywostoku wsadzono ich do pociągu do Moskwy, gdzie zostali powitani jak bohaterowie, ale inni marynarze długo z nich żartowali, że zamienili swój okręt na bydło.

-Kamczatka została zatopiona już pierwszego dnia bitwy. Co ciekawe na dno posłały ją jednak nie torpedowce a działa. W ostatnim akcie złośliwości „wszeteczna ladacznica” poszła na dno tak szybko, że jej załodze nie udało się nawet spuścić na wodę wszystkich szalup. Nie udało mi się ustalić ilu z nich przeżyło.

-Pod Cuszimą swój chrzest bojowy na pokładzie krążownika Nisshin przeszedł Isoroku Yamamoto, późniejszy głównodowodzący cesarskiej marynarki i architekt ataku na Pearl Harbor. Podczas tego starcia jeden z pocisków, najprawdopodobniej wystrzelony omyłkowo z innego japońskiego okrętu, oderwał mu dwa palce u lewej dłoni. Gdyby oderwał trzy, to zgodnie z przepisami Yamamoto musiałby być zwolniony z marynarki jako inwalida, a historia II Wojny Światowej mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej.

– Dowodzący trzecią eskadrą kontradmirał Nikołaj Niebogatow, osaczony przez japońskie okręty i nie widząc szans na odpowiedzenie skutecznym ogniem, postanowił poddać sześć okrętów które mu zostały. Wywieszono więc międzynarodowy sygnał XGE oznaczający w systemie ICS kapitulację. Japończycy strzelali jednak nadal gdyż w ich książkach z sygnałami tego konkretnego nie było. Nie pomogła również zaimprowizowana z obrusu biała chorągiew. Japończycy przerwali ogień dopiero wtedy, kiedy w desperacji kazał wywiesić japońską banderę.

-Decyzja ta paradoksalnie wymagała od niego ogromnej odwagi. Walcząc dalej miał szansę na dostanie się do niewoli, jednak poddanie okrętów wrogowi było w Rosji przepustką przed pluton egzekucyjny a biorąc pod uwagę rozmiary klęski mógł być pewien, że car będzie potrzebował kozłów ofiarnych. Był tego świadom, ale uznał, że to niska cena za uratowanie swoich marynarzy. „Jesteście młodzi i to wy któregoś dnia odzyskacie honor i chwałę rosyjskiej marynarki” – powiedział swoim marynarzom – „Życia dwóch tysięcy czterystu mężczyzn na tym statku są ważniejsze od mojego”. Zgodnie z przewidywaniami sąd wojskowy odebrał mu rangę, tytuły i odznaczenia zanim jeszcze Japończycy wypuścili go z niewoli, a wkrótce potem skazali go razem z trzema kapitanami na karę śmierci.

– Poddanie się Japończykom nie spodobało się nie tylko załodze Izumruda, sprzeciwiała mu się większość oficerów którzy wzięli udział w naradzie. Jednym z nich był jeden z licznych walczących w kampanii mandżurskiej Polaków, służący w stopniu miczmana na pancerniku Imperator Nikołaj I Jerzy Wołkowicki. „Walczyć do końca, a potem wysadzić okręt w powietrze i ratować się!” – wykrzyczał Niebogatowowi prosto w twarz. Za tą demonstrację otrzymał od cara Order Świętego Jerzego, najwyższe rosyjskie odznaczenie wojskowe, i został rosyjskim bohaterem narodowym. Po Wielkiej Wojnie wrócił do Polski i wziął udział w wojnie przeciwko bolszewikom, ostatecznie dostając stopień generała. Po 1939 roku dostał się do sowieckiej niewoli, ale był jednym z dwóch polskich generałów, którzy uniknęli rozstrzelania w katyńskim lesie. Prawdopodobnie ocaliła go przed tym losem dawna sława i fakt, że był jednym z bohaterów popularnej w ZSRR powieści Cuszima autorstwa Aleksieja Nowikowa-Priboja.

-Sam Rożestwienski także stanął przed sądem wojennym. Pomimo tego, ile jego oficerowie napsuli mu wcześniej nerwów, zachował się honorowo i wziął na siebie całą odpowiedzialność za przebieg bitwy i poddanie się rosyjskich okrętów. Ocaliło to pozostałych oficerów, w tym Niebogatowa, przed wydanymi już wyrokami śmierci i długoletniego więzienia. Sąd jednak był świadomy, że przez większość bitwy nie miał żadnej możliwości kontrolowania jej przebiegu, a gdy okręty się poddawały był już nieprzytomny, więc także on nie został ukarany.

-Po Cuszimie Rożestwienski został pozbawiony wszystkich funkcji we flocie. Ostatnie lata życia spędził w samotności w Sankt Petersburgu, gdzie w 1909, w wieku 60 lat, zmarł na zawał serca. Niestety kilka lat później na cel wzięła go sowiecka propaganda. Cuszima była bardzo ważnym symbolem rewolucji, a skoro wielu biorących w niej udział marynarzy walczyło potem po stronie bolszewików, to Rożestwienski został kozłem ofiarnym, na którego rzekomą nieudolność zwalono całą winę za tą porażkę. Zrobiono to tak skutecznie, że do dzisiaj wiele osób jest o tym święcie przekonanych.

Cuszima była końcem wojny rosyjsko-japońskiej. Po tej porażce car zrozumiał, że nie ma już szans. We wrześniu 1905 roku Mikołaj II podpisał w Portsmouth, USA, pokój z Japonią, porzucając myśli o ekspansji w Azji. Prezydent Theodore Rosevelt, który odegrał istotną rolę w negocjacjach, dostał za to pokojową nagrodę Nobla. Cuszima odegrała jednak ogromną rolę w historii. Po raz pierwszy azjatyckie państwo pokonało europejską potęgę i dla wielu Rosjan stało się to dowodem na to, że carat skompromitował się do reszty i trzeba zastąpić go władzą ludu. Z drugiej strony zwycięstwo rozbudziło w Japonii ambicje kolonialne, które zakończyły dopiero amerykańskie bomby atomowe. Dodatkowo Cuszima była pierwszym starciem nowoczesnych pancerników i liczni obserwatorzy mogli zaobserwować wszystkie ich wady. Efektem tego było skonstruowanie przez Brytyjczyków HMS Dreadnought, który doprowadził do kolejnego wyścigu zbrojeń, a ten był jednym z czynników, które doprowadziły do wybuchu Wielkiej Wojny.

A o tym, jak ważny był ten konflikt, chyba nie muszę was przekonywać.


Opublikowano

w

przez

Tagi: