Czy wróżki istnieją?

Zadane w tytule pytanie nam, ludziom XXI wieku, wydaje się retoryczne. Nie tak znowu dawno, bo zaledwie 100 lat temu, wielu Brytyjczyków zadawało je sobie całkowicie poważnie. A wszystko przez dwie zdolne dziewczynki które dorwały się do aparatu fotograficznego. 

Dzisiejsza historia nigdy by się nie wydarzyła gdyby nie pewien drobny incydent, który przeszedł do historii pod nazwą Wielkiej Wojny. Początkowo wszystkim wydawało się, że będzie to co najwyżej drobny konflikt między Serbią i Austro – Węgrami, a zamach na arcyksięcia był na tyle mało interesującym zdarzeniem, że mało która ówczesna gazeta poświęciła mu pierwszą stronę. Skomplikowana sieć wzajemnych traktatów i sprzecznych interesów sprawiła jednak, że lokalny konflikt objął wkrótce cały świat, a Piękna Epoka bezpowrotnie przeszła do historii.

Wojna nie ominęła również Związku Południowej Afryki – brytyjskiego dominium złożonego z byłej RPA, Oranii i Natalu. Pewien Brytyjczyk o nazwisku Griffiths – imienia nie udało mi się ustalić – wziął do ręki karabin i blaszany hełm i został jednym z milionów mężczyzn, którzy wyruszyli mordować się nawzajem na froncie zachodnim. Jego rodzina, żona Annie i urodzona w 1907 roku córka Frances wyruszyły za nim do Francji, ale w 1917 roku przeprowadziły się do Wielkiej Brytanii. Zamieszkały w wiosce Cottingley w pobliżu Bradford w domu spokrewnionej rodziny Wrightów.
Frances i córka Wrightów, 16-letnia Elsie, pomimo różnicy wieku bardzo się polubiły i spędzały na wspólnych zabawach każdą wolną chwilę. Ich ulubionym miejscem był przepływający przez ogród Wrightów strumyk. Nie podobało się to ich matkom gdyż obie dziewczynki często wracały znad niego z mokrymi i ubłoconymi stopami i ubraniami.

Pewnego dnia w lipcu 1917 roku Frances wpadła w większe kłopoty niż zwykle. Bawiąc się nad strumykiem poślizgnęła się i wpadła do wody. Kiedy wróciła w mokrych butach i pończochach jej mama nie była tym, delikatnie rzecz ujmując, zachwycona. Kiedy spytała ją dlaczego ciągle chodzi nad ten przeklęty strumyk chociaż tyle razy jej tego zabraniała, Frances odpowiedziała, że spotyka się tam z wróżkami. Elsie szybko potwierdziła, że to prawda i że też widuje wróżki. Kobieta rzecz jasna w to nie uwierzyła, myśląc zapewne, że ta odpowiedź to efekt nadaktywnej dziecięcej wyobraźni. Dziewczynki jednak upierały się przy niej. Co więcej twierdziły, że są w stanie udowodnić, że mówią prawdę.

Sposób na to był prosty. Ojciec Elsie był z zawodu inżynierem-elektrykiem ale jego prawdziwą pasją było stosunkowo nowe hobby – fotografia. Był również dumnym posiadaczem aparatu Midg, który robił zdjęcia na szklanych płytach. W 1917 roku był to szczyt techniki, a sam aparat był bardzo drogą zabawką. Pomimo tego Arthur Wright zgodził się pożyczyć go dziewczynkom. Zapewne był ciekaw co wymyślą.

Dziewczynki wzięły od niego aparat i wróciły po mniej więcej pół godzinie. Arthur wkrótce potem, po obligatoryjnej herbacie i ciasteczkach, poszedł z nimi do domowej ciemni aby pomóc im wywołać płytę. Kiedy zaczął się pojawiać na niej obraz zobaczył coś, czego się nie spodziewał. Na zdjęciu widać było Frances nad strumieniem z wiankiem na głowie, patrzącą prosto w obiektyw. Wokół niej tańczyła grupa pięciu skrzydlatych wróżek.

Arthur nie uwierzył, że zdjęcie naprawdę przedstawia wróżki. Wiedział, że jego córka jest bardzo uzdolniona artystycznie i od razu pomyślał, że to fotomontaż. Wiedział również, że Elsie uwielbia rysować wróżki i założył, że po prostu poustawiała przed swoją kuzynką swoje rysunki.

Jakiś miesiąc później wywołując inne płyty zauważył kolejne dziwne zdjęcie. Tym razem przedstawiało Elsie rozmawiającą z gnomem. Zeźlił się, że córka wzięła aparat bez jego pozwolenia i zabronił jej go dotykać, ale był na tyle pod wrażeniem, że zrobił kilka odbitek. Część z nich porozdawał rodzinie i znajomym. Jedną Francis dołączyła do listu który wysłała do swoich koleżanek które zostały w Południowej Afryce. Opisała w nim swoje zabawy z wróżkami i zauważyła, że nie widywała ich w Afryce. Doszła do wniosku, że najwidoczniej afrykański klimat był dla nich zbyt ciepły.

Na tym zapewne sprawa by się skończyła i pozostała co najwyżej rodzinną anegdotą. Stało się jednak inaczej a powodem znowu była Wielka Wojna. A konkretnie – jej koniec.

Wielka Brytania znalazła się w obozie zwycięzców, ale było to gorzkie zwycięstwo. Niewiele było w UK rodzin, które by kogoś nie straciły w okopach – a te nieliczne, które miały takie szczęście, miały na pewno przyjaciół, którzy mieli kogo opłakiwać. Do tego większość tych ofiar to nie byli ochotnicy, którzy wiedzieli na co się piszą. Straty w początkowym okresie wojny były tak wielkie, że Wielka Brytania po raz pierwszy musiała wprowadzić pobór. Gdyby tego było mało – a nie było – brytyjskie dowództwo doszło do wniosku, że esprit de corps będzie silniejszy jeżeli ludzie w jednym oddziale będą mieli ze sobą związki z cywila. Zaczęto więc tworzyć tak zwane bataliony kumpli – jednostki, w których służyli ochotnicy z tego samego miasteczka czy fabryki. Zasadniczym minusem tego rozwiązania było to, że jeden błąd dowódcy oznaczał, że całe miasteczko traciło znaczną część swojej męskiej populacji. Po bitwie pod Sommą – której pierwszy dzień był najbardziej krwawym dniem w historii brytyjskiej armii – zrezygnowano z tego pomysłu.

Trauma wojenna, która w mniejszym czy większym stopniu dotknęła całe społeczeństwo, miała bardzo ciekawy efekt. W epoce wiktoriańskiej, kiedy działali tacy ludzie jak Charles Darwin czy Sigmund Freud, Brytyjczycy mieli tendencję do przesadzania z zimnym racjonalizmem i miłością do nauki. Po wojnie odbiło im w drugą stronę. Nagle zainteresowali się wszystkim, co mistyczne i paranormalne. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się stowarzyszenie badające duchy, okultystyczne sekty, etc. Jeden z autorów pracy naukowej z której korzystałem pisząc ten tekst zauważył, że w pewnym momencie Brytyjczykowi łatwiej było trafić na seans spirytystyczny niż na piwo do pubu.

Jedną z organizacji, która przeżywała wtedy w UK okres niezwykłej popularności, było założone w 1875 roku w USA Towarzystwo Teozoficzne. Jedną z jego założycielek była pochodząca z Rosji słynna filozof, okultystka i pisarka Helena Bławatska. Celem stowarzyszenia było promowanie teozofii – nowej pseudoreligii czerpiącej zarówno z deizmu, okultyzmu jak i z religii wschodu jak buddyzm czy hinduizm.

Teozofia zainteresowała matkę Elsie na tyle, że w połowie 1919 postanowiła udać się na organizowany przez lokalny oddział Towarzystwa w Bradford. Zrządzeniem losu tematem tego wykładu były właśnie wróżki. Polly Wright początkowo była przekonana, że zdjęcia autorstwa jej córki i jej kuzynki były fałszerstwem, ale przez ten wykład nabrała wątpliwości. A że miała w torebce odbitki obu fotografii, to pokazała je prowadzącemu wykład i zapytała o ich autentyczność. Ten był pod takim wrażeniem, że poprosił ją o pozostawienie kopii. Polly zgodziła się na to i kilka miesięcy później zdjęcia wróżek pokazano na corocznej konferencji Towarzystwa, która miała miejsce w Harrogate.

Właśnie na tej konferencji zobaczył je wysoko postawiony członek Stowarzyszenia Edward Gardner. Od razu uwierzył w ich autentyczność. Uznał także, że mogą być przydatne do popularyzacji teozofii. Jednym z jej kluczowych punktów była bowiem wiara w to, że ludzkość cały czas ewoluuje dążąc do boskiej perfekcji. Gardner doszedł bowiem do wniosku, że fakt, że dwie młode dziewczynki nie tylko zobaczyły wróżki ale także dały je radę zwizualizować w na tyle materialnej formie, że złapało je oko aparatu, to dowód na to, że kolejny cykl tej ewolucji już się rozpoczął.

Pomimo swojej wiary w prawdziwość tych fotografii Gardner nie miał zamiaru stawiać swojej reputacji na szali bez żadnego dowodu. Skontaktował się więc z rodziną Wrightów i uzyskał od nich oryginały szklanych płyt na których zrobiono fotografie. Następnie wysłał je z prośbą o ocenę autentyczności do Harolda Snellinga. Snelling był ekspertem od fotografii, zwłaszcza od oceny ich autentyczności – mawiano o nim, że jeśli on nie wie czegoś o fałszowaniu zdjęć, to i tak nie warto tego wiedzieć.

Snelling przyjrzał się uważnie i wydał bardzo dyplomatyczną opinię. Stwierdził, że zdjęcia są efektem pojedynczej ekspozycji w plenerze, nie ma na nich żadnych śladów obróbki studyjnej,dodania do nich figurek, papierowych wycinanek czy domalowania postaci . Jego opinia była bardzo wyważona i w żadnym miejscu nie stwierdzała, że zdjęcia naprawdę przedstawiają wróżki – de facto historia pokazała, że wszystko co powiedział było prawdą – ale Gardener odczytał ją jako potwierdzenie tego, że dziewczynkom faktycznie udało się sfotografować prawdziwe wróżki. Poprosił więc Snellinga o oczyszczenie tych płyt tak, aby produkowane z nich kolejne odbitki były lepszej jakości. Zaczął je później prezentować na swoich wykładach, a same zdjęcia zdobyły niezwykłą popularność wśród brytyjskich spirytualistów, którzy przekazywali je sobie pocztą pantoflową. W ich popularności bardzo pomagało to, że zostały zrobione przez młode dziewczynki – wielu spirytualistów wierzy, że osoby, które jeszcze nie zaczęły procesu dojrzewania, są znacznie bardziej od dorosłych czułe na zjawiska paranormalne.

Jeden z tych spirytualistów pisywał do periodyku Light. Traf chciał, że przed laty w tym samym periodyku publikował Sir Arthur Conan Doyle i obaj panowie najwyraźniej się znali. W ten sposób zdjęcia wróżek trafiły w ręce słynnego autora przygód Sherlocka Holmesa. W kolejnym już w tej historii niezwykłym zrządzeniu losu Doyle pracował właśnie na zamówionym przez niezwykle popularny miesięcznik Strand artykułem którego tematem miały być właśnie wróżki. Fotografie zrobiły na nim takie wrażenie, że skontaktował się z Gardnerem aby spytać go o kulisy ich powstania.

Dowiedziawszy się od niego o rodzinie Wrightów i ich kuzynce wysłał bardzo ciepły list do Elsie w której opowiadał jej o wrażeniu jakie zrobiły na nim te fotografie i obiecał, że wkrótce dostanie od niego jedną z jego powieści. Drugi list był adresowany do jej ojca. Doyle spytał go w nim o to, czy zgodzi się – za opłatą i z gwarancją, że prawdziwe dane osobowe jego rodziny nie zostaną ujawnione – na użycie tych zdjęć jako ilustracji do jego artykułu. Przy okazji ten list pokazuje, że jednak stereotyp o Szkotach-dusigroszach nie jest do końca fałszywy: pisarz zaproponował mu bowiem tantiem w wysokości pięciu funtów (dzisiaj byłoby to 150 funtów). On sam miał dostać od Strandu za napisanie tego artykułu sto razy większą kwotę. Artur Wright był oczarowany faktem, że napisał do niego jeden z najsłynniejszych brytyjskich artystów więc nie tylko zgodził się na użycie tych zdjęć – nie wspominając o swoich wątpliwościach co do ich autentyczności – ale także zrezygnował z zapłaty twierdząc, że jeśli są autentyczne, to pieniądze by je skaziły.

Po uzyskaniu pozwolenia Doyle i Gardner postanowili poddać zdjęcia kolejnej próbie. Tym razem poprosili o ocenę firmę Kodak. Wielu pracujących dla niej techników przyjrzało się tym zdjęciom i zgodziło się z wcześniejszą opinią Snellinga. W przeciwieństwie do niego podkreślili jednak, że nie odnalezienie przez nich żadnych śladów fałszerstwa nie oznacza, że zdjęcia naprawdę przedstawiają wróżki i odmówili wystawienia im certyfikatu autentyczności. Gardner i Doyle uznali jednak, że na taką opinię mają wpływ ich uprzedzenia – jeden z techników powiedział im, że zdjęcia musiały zostać w jakiś sposób sfałszowane bo wróżki przecież nie istnieją, co było dla nich dowodem na to, że nie byli całkiem obiektywni. Wysłali również te fotografie do innej firmy, Ilford, której technicy stwierdzili, że widać na nich ślady fałszerstwa. Zignorowali jednak tą opinię dochodząc do wniosku, że skoro dwie świadczą za autentycznością fotografii a jedna przeciw, to zdjęcia muszą być autentyczne.

Doyle nadal nie był jednak usatysfakcjonowany. Planował osobiście odwiedzić dziewczynki, ale ostatecznie na przeszkodzie temu stanęła zaplanowana wizyta w Australii. Wysłał więc do nich Gardnera, który dotarł tam w lipcu. Frances mieszkała wtedy już ze swoimi rodzicami w Scarborough. Gardner porozmawiał więc z ojcem Leslie a ten wyznał mu, że od początku nie wierzył w autentyczność tych fotografii ale pod nieobecność córek usiłował znaleźć coś, co dowodziłoby fałszerstwa. Niczego takiego nie znalazł. Po rozmowie z nim Gardner doszedł do wniosku, że rodzina Wrightów jest uczciwa i prawdomówna. Poprosił więc Arthura o to, żeby zaprosili Frances na wakacje i wrócił do Londynu. W Cottingley pojawił się znowu pod koniec miesiąca i tym razem przywiózł ze sobą dwa aparaty Butcher&Sons Cameo i 24 szklane płyty fotograficzne, które bardzo dyskretnie oznaczył aby dziewczynki nie mogły podmienić ich na spreparowane bez jego wiedzy. Poprosił je o to, aby wykonały kolejne zdjęcia wróżek.

Do 19 sierpnia pogoda była typowo brytyjska, więc nie mogło być mowy o tym, żeby robić jakiekolwiek zdjęcia. Tego dnia dziewczynki przekonały mamę Elsie aby ta udała się w odwiedzin siostry gdyż wróżki nie pokażą się jeśli ktoś obcy będzie mógł je zobaczyć. Kiedy zostawiła je same wzięły aparat nad strumień i zrobiły kilka zdjęć. Na dwóch z nich widać było wróżki. Na jednej z tych fotografii Frances siedzi w krzakach a koło jej ramienia widać wróżkę w pozie, która sugeruje podskok. Na drugiej inna wróżka wręcza Elsie kwiat dzwonka. Dwa dni później dziewczynki zrobiły kolejną fotografię, inną od wszystkich pozostałych. Piąte zdjęcie przedstawiało bowiem same wróżki i było ewidentnie gorszej jakości. Po otrzymaniu tych płyt Gardner od razu wysłał do Doyle’a entuzjastyczny telegram i otrzymał od niego równie entuzjastyczną odpowiedź.

Artykuł Doyle’a o wróżkach ukazał się w końcu w grudniowym numerze Strand. Redakcja doskonale wiedziała, że zarówno temat jak i przede wszystkim nazwisko autora przyciągnie czytelników, więc zareklamowali go już na okładce. „Wróżki Sfotografowane – Epokowe Zdarzenie Opisane Przez A. Conan Doyle’a” – głosił banner nad winietą tytułową. Redakcja nie pomyliła się – Strand miał ogromny nakład, ok. pół miliona egzemplarzy miesięcznie, jednak jego świąteczny numer rozszedł się w rekordowe trzy dni.

W samym artykule opublikowano tylko dwa pierwsze, lekko podretuszowane zdjęcia wykonane przez dziewczynki. Zgodnie z obietnicą nie ujawniono ich tożsamości – Doyle nazwał Elsie „Iris” a Frances „Alice” oraz zmienił nazwisko Wright na Carpenter. Sam artykuł rozpoczynał się od sceptycyzmu i wzywał nawet do powtórzenia tych zdjęć przy świadkach. Wraz z kolejnymi akapitami coraz lepiej było jednak widać, że Doyle wierzy nie tylko w autentyczność tych zdjęć ale także w to, że te zdjęcia potwierdzają autentyczność innych rzeczy w które wierzą spirytualiści. Spekulował też jak to odkrycie zmieni świat.

Artykuł Doyle’a wywołał w UK bardzo ożywioną dyskusję. Nie brakowało krytyków autentyczności tych zdjęć. Autor powieści historycznych i poeta Maurice Hewlett napisał serię polemicznych artykułów w których dowodził, że Doyle dał się oszukać dzieciom. Szczególnie zawziętym krytykiem był także John Hall-Edwards, jeden z pionierów fotografii rentgenowskiej. Nie tylko uważał, że zdjęcia są sfałszowane, ale także, że ich publikacja i twierdzenie, że przedstawiają prawdę, spowoduje nerwice i choroby psychiczne u dzieci. Z drugiej strony nie brakowało znanych osób, które zgadzały się z Doylem – jak powieściopisarz Henry De Vere Stacpoole który uznał, że żaden fałszerz nie dałby rady podrobić szczerego wyrazu twarzy dziewczynek na tych zdjęciach, czy pionierka edukacji przedszkolnej Margaret McMillan.

Zapewne na skalę tej dyskusji miał wpływ fakt, że artykuł napisał Doyle – i to, że Doyle ewidentnie wierzył w prawdziwość tych zdjęć. I nie chodzi tutaj jedynie o głośne nazwisko, chociaż zapewne wiele osób uznało, że ktoś tak słynny nie rzucałby na szalę własnej reputacji gdyby nie był pewien swego. Bardziej istotne jest to, że czytelnicy mają zwyczaj utożsamiać dzieło z artystą. Skoro więc najsłynniejsza postać jaką stworzył zasłynęła z wykorzystania logiki i zimnego racjonalizmu, to osoba która je stworzyła w ich mniemaniu, mniej lub bardziej świadomym, jest taka sama. Skoro więc taka osoba twierdzi, że coś jest autentyczne, to robi tak na podstawie twardych dowodów i argumentów.

Problem w tym, że obraz Doyle’a jako zimnego racjonalisty nie mógłby być dalszy od prawdy. Doyle interesował się bowiem tym, co paranormalne już w XIX wieku. Chodził na seanse spirytystyczne, brał udział w eksperymentach mających zbadać telepatię czy spędzał długie godziny na rozmowach z osobami, które rzekomo potrafią się kontaktować z duchami. Założył nawet własne stowarzyszenie badające paranormalne incydenty. I o ile przed Wielką Wojną był co najwyżej zainteresowanym tematem laikiem, o tyle w jej trakcie został zagorzałym spirytualistą. Wiele osób uważa, że stało się tak na skutek śmierci jego syna Kingsleya. Daty jednak tego nie potwierdzają. Kingsley został poważnie ranny podczas bitwy pod Sommą w 1916, ale zmarł – na zapalenie płuc – dopiero w 1918, kiedy Doyle był już zapalonym spirytualistą. Ta śmierć, podobnie jak śmierć jego brata Innesa, dwójki szwagrów i dwóch siostrzeńców być może zwiększyły jego wiarę w paranormalne, ale na pewno nie były jej powodem.

Gdyby tego było mało Doyle był od wczesnego dzieciństwa otoczony przez wróżki. Dzisiaj kojarzą nam się głównie z bajkami Disneya, ale pamiętajmy, że „mały ludek” zajmuje poczesne miejsce w celtyckiej mitologii. Doyle urodził się w Edynburgu, ale jego rodzice byli z pochodzenia Irlandczykami, więc mały Artur zapewne często słuchał do snu opowieści o wróżkach. Na pewno obsesję na ich punkcie miał jego ojciec Charles, niestabilny psychicznie alkoholik, który ostatecznie wylądował w przytułku dla psychicznie chorych. W atakach manii miał zwyczaj zapełniać kolejne strony szkicownika rysunkami wróżek i innych celtyckich stworzeń. Jego wujkiem był uznany malarz i grafik Richard Doyle, który bardzo lubił malować wróżki. Jego najsłynniejszym dziełem była winieta tytułowa magazynu Punch która, a jakże, została skomponowana z wróżek, gnomów etc. tańczących na brzegach okładki. Z takim dzieciństwem i obciążeniem genetycznym nie ma nic dziwnego, że Doyle od razu uwierzył w autentyczność tych zdjęć.

W 1921 roku Doyle napisał kolejny artykuł o wróżkach dla Strandu, w którym opublikował pozostałe trzy fotografie. W tym samym roku cała piątka trafiła na wystawę zorganizowaną w Londynie, co po raz kolejny wznowiło debatę o ich autentyczności. W sierpniu tego roku Gardner złożył dziewczynkom kolejną i jak się okazało ostatnią wizytę. Zabrał ze sobą aparaty i płyty licząc na to, że dziewczynki zrobią kolejne zdjęcia. Te, znudzone już całym zamieszaniem, powiedziały mu, że wróżki nie chcą wyjść z ukrycia. Gardner zabrał wtedy ze sobą także głośnego jasnowidza Geoffreya Hodsona. W przeciwieństwie do dziewczynek on zaczął widzieć je za każdym krzakiem i kamieniem. Nie zrobił im jednak żadnego zdjęcia i Gardner wrócił do Londynu z niczym.

Sprawa wróżek z Cottingley powoli przestawała budzić czyjekolwiek zainteresowanie. W 1922 roku Conan Doyle wydał jeszcze książkę Przyjście Wróżek, w którym opisał całą aferę z własnej perspektywy, spekulował o ich naturze i zamieścił liczne świadectwa świadczące o ich prawdziwości, ale mało kogo już to obeszło. On sam wierzył we wróżki aż do śmierci w 1930 roku. W ostatnich latach życia udekorował ogród swojej posiadłości w New Forest imponującą kolekcją gipsowych figurek krasnali i wróżek licząc na to, że to ich wywabi z ukrycia. Często również prosił córeczkę swojego ogrodnika aby siadała na leżącej w ogrodzie kłodzie jako przynęta gdy on sam czatował w pobliżu z aparatem.

Same dziewczynki podrosły i wiodły typowe życia Brytyjek z klasy średniej, pozbawione większego mistycyzmu i spirytualizmu. Frances wyszła za mąż za zawodowego żołnierza Sidneya Waya i przez jakiś czas tułała się z nim po świecie, zatrzymując się na dłużej wyłącznie w Egipcie. W końcu osiedlili się jednak w Midlands, gdzie urodziła dwójkę dzieci. Elsie w 1926 wyemigrowała do USA, gdzie poznała swojego męża, inżyniera Franka Hilla. Po ślubie zamieszkali w Indiach, a kiedy „Perła w Brytyjskiej Koronie” odzyskała niepodległość wróciła z nim do Anglii. Urodziła jednego syna. Obydwie żyły długo – Elsie zmarła w 1988 roku, dwa lata po Frances – raczej szczęśliwie.

Wróżki jednak nie chciały się od niej odczepić. Raz na jakiś czas jakiś dziennikarz odkrywał historię tych zdjęć i zgłaszał się do którejś z nich z pytaniami. Inni prowadzili własne śledztwa i analizy mające dowieść ich fałszywości. Elsie i Frances czasami to sugerowały, ale żadna z nich nie przyznała otwarcie, że to fałszerstwo.
Zmieniło się to dopiero w latach osiemdziesiątych. Dopiero wtedy wyjawiły, że zdjęcia zostały przez nich sfałszowane i to, w jaki sposób to zrobiły. Elsie wyznała, że narysowała wróżki na kawałkach tektury wzorując się na postaciach tańczących dziewczynek z Princess Mary Gift Book – bardzo popularnej wtedy książki dla dzieci. Następnie wycinanki mocowały w odpowiednim miejscu szpilkami do kapeluszy i po zrobieniu zdjęć darły je na małe kawałki i wrzucały do strumienia aby nikt nie znalazł ich śladów. Pewną kontrowersję wywołało tylko piąte zdjęcie – obie kobiety zarzekały się, że były jego autorkami. Elsie twierdziła, że jest fotomontażem jak wszystkie pozostałe, ale Frances utrzymywała, że jest prawdziwe – miała je zrobić kiedy obie bawiły się bez celu i Elsie nie miała żadnych przygotowanych postaci. Tajemnicę tej niezgodności wyjaśnił mediom Geoffrey Crawley, dziennikarz British Journal of Photography, który na początku lat osiemdziesiątych przeprowadził własną analizę ich zdjęć. Jego zdaniem doszło tutaj do podwójnego naświetlenia. Najpierw Elsie sfotografowała swoje wycinanki a następnie Frances zrobiła zdjęcie zapomniawszy zmienić płytę. Gotowe zdjęcie jest więc przypadkową kompozycją dwóch fotografii – i dlatego Frances była przekonana, że było autentyczne. Kiedy ona robiła swoje zdjęcie przed aparatem faktycznie nie było żadnych wycinanek, ale ich obraz już był wypalony na płycie.

Wkrótce potem kobiety wyznały mediom dlaczego tak długo im zeszło z przyznaniem się do winy. Jak się okazało zrobienie tych zdjęć miało być z ich strony niewinnym żartem. Sytuacja wymknęła im się jednak spod kontroli. Nigdy nie spodziewały się, że tyle osób w nie uwierzy. A już szczególnie nie spodziewały się, że uda im się oszukać kogoś tak sławnego jak Conan Doyle. Wiedziały, że przyznanie się do fotomontażu sprawi, że słynny pisarz i inne osoby, które uważały ich zdjęcia za autentyczne, zostaną publicznie ośmieszone. Więc wcale tego nie chcąc trwały w kłamstwie i zdecydowały się na wyznanie prawdy dopiero wtedy, kiedy wszyscy których mogłyby ośmieszyć już dawno nie żyli. „Żart miał trwać przez dwie godziny” – wyznała pod koniec życia Elsie – „A trwał 70 lat”.

W samym Cottingley pamięć o wróżkach jest nadal żywa. Wiele ulic nazwano imionami słynnych wróżek, chociażby tych z „Snu nocy letniej” Szekspira, a budynki zdobią często kartonowe wycinanki podobne do tych, którymi Elsie 100 lat temu oszukała pół Wielkiej Brytanii. Co roku władze miasta organizują również Święto Wróżek. Luke Horseman, który w 2015 roku nabył dom, w którym mieszkały dziewczynki twierdzi jednak, że jak na razie żadnych wróżek nie widział. Nie byłbym jednak taki pewien, że nie zobaczy – pan Horseman jest bowiem z zawodu ilustratorem, a aparat którym zrobiono tamte zdjęcia nadal istnieje i znajduje się w niedalekim muzeum.

Z dzisiejszej perspektywy ludzi, którzy są tak przyzwyczajeni do fotomontaży, że dostrzegają je nawet tam gdzie ich nie ma, może się wydawać śmieszne, że tyle osób uwierzyło w te zdjęcia. Tym bardziej, że dla nas na pierwszy rzut oka wydają się być fałszywe. Ale musimy pamiętać o kilku sprawach. W latach dwudziestych mało kto już wierzył w to, że aparat nie kłamie. Fotografia trickowa i fotomontaże pojawiły się niemal od razu po wynalezieniu fotografii jako takiej a technika ich wykonywania rozwinęła się szczególnie właśnie w tym czasie, kiedy Elsie i Frances wycinały pierwsze wróżki z kartonu. Odpowiedzialni za to byli skądinąd głównie fotografowie wojenni, którzy chcieli sprzedawać gazetom jak najefektowniejsze zdjęcia z frontu ale nie mieli zamiaru nadmiernie ryzykować w tym celu życia, więc „troszkę” udoskonalali rzeczywistość. Fotomontaże były wtedy jednak tematem dosyć hermetycznym, a skoro uznani specjaliści nie potrafili rozgryźć tego, jak powstały te zdjęcia, to nic dziwnego, że przeciętny man in the street był skłonny do uwierzenia w to, że nie ma tu żadnej sztuczki. Tym bardziej, że zdawał się w to wierzyć sam wielki Conan Doyle.

Warto też pamiętać, że, jak już wspomniałem, Brytania przechodziła właśnie przez okres powojennej traumy. Każdy znał kogoś, kto oddał życie za króla i ojczyznę w jednej z najbardziej bezsensownych rzezi w dziejach ludzkości. Może więc uwierzyli w te wróżki bo chcieli w nie uwierzyć? Bo chcieli uwierzyć w to, że pełna straty i żałoby rzeczywistość nie jest jedynym, co nas otacza?

A jeśli nadal ze swoim XXI-wiecznym racjonalizmem czujecie się od nich lepsi, to zakończę taką nieśmiałą refleksją, że w edwardiańskiej Anglii raczej nikt nie wierzył w to, że ziemia jest płaska.


Opublikowano

w

przez