Minister Środowiska Michał Woś ostro przejechał prętem po klatce z sorosiątkami zapowiedzią, że NGOsy będą musiały spowiadać się z zagranicznego finansowania. A ja uważam, że to nie tylko świetny pomysł – ale wręcz dziejowa konieczność.
Dla tych, którzy przegapili – minister Woś poszedł do Radia Maryja i w dość ostrych słowach przejechał się po organizacjach ekologicznych, otwarcie oskarżając ich o współpracę z lobbystami i wielkim biznesem. Po czym ujawnił, że w jego ministerstwie powstała grupa robocza, która przyjrzy się kto im płaci. Endgame jest taki, że NGOsy biorące kasę z zagranicy będą musiały się jasno do tego przyznawać.
Reakcja na jego słowa na razie jest taka sobie, bo widocznie mało członków NGOsów słucha Rozmów Niedokończonych, ale powoli zaczyna wzbierać. Michnikoidy już zdążyły rozedrzeć szaty, że takie przepisy funkcjonują w Rosji i na Węgrzech – w ich narracji Węgry już dawno zaczęły pełnić rolę czarnego luda – a kilku płaczących aktywistów już mi mignęło na Twitterze. A fala będzie zbierać i wyleje jak rząd przejdzie do konkretów.
Ja osobiście skądinąd cenię organizacje pozarządowe jako takie. W wielu aspektach odwalają kawał dobrej roboty, czy to w kwestiach zbyt małych aby zainteresowały się nimi czynniki oficjalne czy też w kwestiach, w których rzeczone czynniki sobie całkowicie nie radzą. Ba, nawet ich lobbowanie za ważnymi dla pewnych grup społecznych mi nie przeszkadza pryncypialnie.
I rozumiem, że aby funkcjonować NGOsy potrzebują kasy. Jeżeli taka organizacja ma być bowiem skuteczna w tym co robi, to przynajmniej część jej członków musi się temu poświęcić w pełni. Wszystkiego pracującymi za dobre słowo ochotnikami się nie załatwi, więc siłą rzeczy dla wielu osób działalność w takim NGOsie to jedyny sposób zarabiania na rachunki, żarcie, wódkę i panienki. Nie wspominając również o samych kosztach prowadzenia działalności – druku ulotek, paliwa do samochodów, et cetera.
Problem w tym, że działania części NGOsów często są sprzeczne z interesami kraju i zbieżne z interesami innych państw. Weźmy na przykład, skoro Woś o nich wspomniał, takich na przykład eko-aktywistów protestujących przeciwko przekopowi Mierzei. Równie dobrze mogą bowiem być debilami, którzy uważają, że wycięcie tych kilku tysięcy sosen – drzewa, którego Lasy Państwowe sadzą tysiąc na minutę – naprawdę spowoduje katastrofę ekologiczną. Bycia debilem nigdy nie można wykluczyć a priori. Ale równie dobrze mogą też działać na zlecenie Kremla, któremu ten przekop wybije z ręki dość solidny strategiczny kij którym lubią w naszą stronę wymachiwać. Obrońcy zwierząt walczący o delegalizację chowu futerkowego mogą naprawdę przejmować się faktycznie paskudnymi warunkami na fermach – a mogą również bardziej przejmować się tym, że delegalizacja tej branży przemysłu u nas znacznie zwiększy zyski ferm na wschodzie. Aktywiści od globcia protestujący przeciwko każdej kolejnej fabryce mogą naprawdę bać się tego, że zwiększenie średniej temperatury o 1 stopień za sto lat wyśle nas wszystkich do grobu – ale mogą bać się również tego, że europejski przemysł będzie stanowił większą konkurencję dla azjatyckiego. I tak dalej.
Odróżnienie NGOsów które działają ze szczerych pobudek od agentury wpływu często nie jest łatwym zadaniem. Bo to, że wśród członków NGOsów są przedstawiciele takiej agentury – nawet jeśli nie są świadomi swojej roli – nie powinno budzić żadnych wątpliwości. Wiele państw wydaje na wspieranie obcych NGOsów grube pieniądze i jeśli ktoś uważa, że obce rządy wydają z takim trudem wyrwaną podatnikom kasę bo serduszka ich bolą przez to, że np. w Polsce homosie nie mogą brać ślubów, to albo sam tą kasę bierze i w jego interesie jest bezczelnie kłamać, albo jest frajerem niegodnym dyskusji. Tertium non datur.
Propozycja Wosia to w tym wypadku absolutne minimum jeżeli chcemy być kiedyś poważnym państwem. Wyborcza ma absolutną rację, że takie przepisy obowiązują na Węgrzech czy w Rosji, ale nie wspomniała o tym, że obowiązują również w wielu, wielu innych państwach, z Izraelem na czele. Ba, w większości są dużo bardziej restrykcyjne. W takiej na przykład Irlandii NGOsy po prostu nie mogą brać kasy z zagranicy. W Indiach czy Chinach teoretycznie jest to możliwe, ale zrobienie tego legalnie wymaga takiej zabawy z biurokracją, że w praktyce nie warto. W USA nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, że NGO mogą zatajać źródła swojego finansowania, nawet tego krajowego. Polska ze swoim podejściem do tematu jest na świecie wyjątkiem a nie regułą. Ba, po sprawdzeniu sytuacji w kilku losowo wybranych afrykańskich państwach można wręcz stwierdzić, że jesteśmy pod tym względem 100 lat za murzynami.
Wprowadzenie jawności w wypadku finansowania z zagranicy nieco pogorszy możliwości wykorzystania NGOsów w roli agentury wpływu. Amerykanie mają takie ładne powiedzonko – follow the money. Wiedząc, która stolica, korporacja czy organizacja płaci uczestnikom protestu dużo łatwiej można ocenić na ile ich prawdziwe cele różnią się od tych, które wypisali na swoich postulatach. Przekonali się o tym boleśnie Jankesi, którzy pozwolili, żeby w latach sześćdziesiątych do ich organizacji lewicowych i pacyfistycznych popłynął z Kremla strumień pieniędzy i z czym do dzisiaj, niemal dwie dekady po zgonie sowietów, mają ogromne problemy.
Nie jest to jednak jedyny efekt, który przyhamuje taką działalność. Wyobraźcie sobie, że jesteście przywódcą jakiegoś państwa. W innym państwie jakaś kwestia, jak chociażby wspomniane już małżeństwa LGBT czy walka z globciem, powoduje niepokoje społeczne. Jeżeli z tym państwem nam nie po drodze, to te niepokoje są nam jak najbardziej na rękę, więc wspieranie NGOsów które je podsycają to dobra inwestycja. Jednak sytuacja zmienia się jeżeli trzeba je wesprzeć oficjalnie, w świetle dnia. W takim wypadku po stronie strat trzeba zapisać to, że rząd tamtego państwa nie będzie tym zachwycony, pogorszy to stosunki dyplomatyczne, handlowe etc. I wiele stolic może dojść do wniosku, że ten interes nie jest wart świeczki.
Cieszy mnie bardzo, że ktoś w PiSie w końcu zrozumiał, że to bardzo ważna sprawa. Widzę w tym jednak jeden poważny problem. Rządom wielu państw sytuacja w Polsce pasuje, więc na pewno zrobią wiele aby nas przed tą reformą powstrzymać. Przekonały się o tym Węgry, które wprowadziły sobie ustawę dotyczącą NGOsów, nazwaną jakże uroczo STOP SOROS. Jazgot o łamaniu praw człowieka, niszczeniu demokracji i gwałceniu praworządności podniósł się od razu na trzy razy silniejsze od zwykłych poziomy. I nie łudźmy się, dokładnie to samo stanie się jak PiS dalej pójdzie w tym kierunku.
Problem w tym, że Orban już nie raz pokazał, że ma cojones i nie boi się pokazać zachodowi metaforycznego środkowego palca jeśli chodzi o interesy jego państwa. Po tych kilku latach rządów PiS pokazał, że jest bardziej asertywny od poprzedników – ale do Orbana to jednak jest im bardzo daleko, a opinią zachodu przejmują się bardziej niż powinni. Mieliśmy tego dowód nawet w temacie o którym teraz rozmawiamy. Minister Gliński jakieś półtora roku temu zauważył, że skoro rząd Norwegii z powodu jakiś tam unijnych umów musi finansować nasze NGOsy, to może rząd powinien decydować do kogo ta kasa trafi, bo na razie sorosiątka dzielą ją między siebie. Zachód tupnął nogą i tyle było po temacie. Mam niejasne wrażenie, że tym razem cała napinka skończy się podobnie.
Chociaż nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo chciałbym się mylić.