Jakiś czas temu głośno zrobiło się o „pigułkach na zmianę płci” które aktywiści LGBT mają wręczać dzieciakom. Jak to zwykle w naszej debacie publicznej bywa przez kilka dni trąbiły o tym wszystkie media, po czym obie strony doprowadziły temat do absurdu, a wkrótce potem wszystkim się znudziło mówienie o nim. Sprawa jednak jest poważna i warto się nad nią na spokojnie pochylić.
Zacznijmy od tego, że dysforia płciowa faktycznie istnieje. To dosyć paskudna choroba psychiczna – chociaż, o ile pamięć służy, w ramach ugłaskiwania elgiebetów psychiatrzy już jej nie nazywają chorobą, ale my trzymajmy się faktów a nie cudzych uczuć. Chory na dysforię, upraszczając, czuje, że to co ma między nogami nie zgadza się z tym, kim jest naprawdę, a ta niezgodność sprawia mu ogromny dyskomfort. Leczy się ją na dwa różne sposoby. Pierwszym jest klasyczna psychoterapia i doradztwo psychiatryczne a drugim „zmiana płci”. Piszę w cudzysłowie bo przy obecnym stanie medycyny faktyczna zmiana płci nie jest jeszcze możliwa, można jedynie doprowadzić do pewnej modyfikacji pierwszo- i drugorzędnych cech płciowych tak, aby bardziej przypominały te przynależne do drugiej płci.
O istnieniu tej choroby dowiedziałem się jakieś 20 lat temu z artykułu w jednym z tygodników. Sam artykuł utrzymany był w dosyć sensacyjno-ciekawostkowym tonie i jego autor miał ku temu powody. Dysforia płciowa była wtedy bowiem diagnozowana u jakiegoś śmiesznego promila populacji i poza osobami, które na nią cierpią i psychiatrami mało kto zdawał sobie z jej istnienia uwagę. Teraz jednak dawno weszła już do mainstreamu a liczba diagnozowanych przypadków rośnie tak, że można już mówić o epidemii. Pisząc to mam przed sobą oficjalny raport szwedzkiej Socialstyrelsen z którego wynika, że wśród nastolatek (13-17 lat) liczba diagnozowanych przypadków dysforii płciowej wzrosła aż o 1500% – tak, tysiąc pięćset procent – między 2008 i 2018. W UK w zbliżonym okresie nastąpił wzrost ponad 4400%. W USA o 400% między 2016 i 2017 wzrosła liczba operacji zmiany płci. I tak dalej – taka sytuacja ma miejsce w każdym zachodnim kraju jaki sprawdzałem.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego ta niegdyś skrajnie niszowa choroba nagle stała się tak popularna? Moim zdaniem winne są tutaj organizacje LGBT, które robią dzieciakom potworną krzywdę.
W dyskusji o transpłciowcach zupełnie nie zwraca się uwagi na choroby towarzyszące, a moim zdaniem to poważny błąd. Niedawne badanie opublikowane w Journal of the Endocrine Society pokazało na przykład, że dwie trzecie trans-nastolatków cierpi na depresję. Wspomniany już szwedzki raport wspominał, że niemal 29% transpołciowych nastolatek miało ciężką depresję. Niemal równie „popularne” są zaburzenia lękowe, autyzm, ADHD czy zaburzenia odżywiania. Można więc bezpiecznie założyć, że przeciętny nastolatek u którego diagnozuje się dysforię płciową, na co dzień nie czuje się zbyt dobrze. Organizacje LGBT natomiast, w walce z rzekomym wykluczeniem i prześladowaniami transpłciowców sprawiły, że nikt już nie musi pisać sensacyjnych artykułów bo wiedza o tym, że coś takiego jak dysforia płciowa istnieje jest już powszechna. Nie trudno sobie więc wyobrazić, że taki dzieciak, czując się źle i nie wiedząc dlaczego czuje się źle, da się przekonać, że winna jest niezgodność płci biologicznej.
Pół biedy, jak zacznie z tego powodu nosić sukienki i zamiast Brian nazywać się Vanessa albo vice versa. Problem się robi, kiedy faktycznie zaczyna zmieniać sobie płeć. Pierwszym etapem tego procesu jest bowiem podanie mu/jej tzw. puberty blockers czyli środków, które opóźniają proces dojrzewania. Następnie podaje mu się odpowiednie hormony. W końcu taki dzieciak, już jako dorosły, trafia pod nóż. Jak bezpieczne są puberty blockers i hormonoterapia? Nie wiem, nie jestem lekarzem. Guglowanie dało mi tylko opinię, że jest „relatywnie” bezpieczne, ale wszędzie przewijała się informacja, że nie przeprowadzono w tym temacie szczególnie wielu badań, zwłaszcza takich badających długoterminowe efekty ich przyjmowania jak bezpłodność czy zwiększone ryzyko raka. Operacje natomiast, z przyczyn oczywistych, są już nieodwracalne – a ich negatywne konsekwencje mogą się ciągnąć za człowiekiem do końca życia.
Kilka lat temu profesor Lisa Littman z Uniwersytetu Browna przeglądała media społecznościowe i w ten sposób dowiedziała się, że w szkole w jej rodzinnej miejscowości na Rhode Island grupa zaprzyjaźnionych ze sobą nastolatek w tym samym czasie zaczęła twierdzić, że są transpłciowe. Wystąpienie tej samej rzadkiej choroby w tej samej, blisko ze sobą związanej grupie w tym samym czasie jest statystycznie bardzo mało prawdopodobne, więc zaintrygowana tym zaczęła się przyglądać temu tematowi bliżej. Nawiązała więc kontakt z rodzicami dzieci u których nagle, bez żadnych wcześniejszych sygnałów, wystąpiły problemy z tożsamością płciową. Poprosiła ich o wypełnienie kwestionariusza zawierającego bardzo szczegółowe pytania o ich zwyczaje, życie rodzinne, kolegów i koleżanki, użycie mediów tożsamościowych itd. Na podstawie ich odpowiedzi doszła do wniosku, że w wielu przypadkach rzekoma dysforia płciowa nie ma nic wspólnego z tą chorobą a jest po prostu metodą radzenia sobie z depresją, samotnością, odrzuceniem i innymi przyjemnościami z bycia nastolatkiem. Co więcej Littman doszła do wniosku, że dzieciaki zgapiają tą rzekomą chorobę od siebie nawzajem – z jej badania wynikało, że większość miała znajomych, którzy w podobnym okresie zaczęli nagle mieć problemy z własną płcią, a u ponad jednej trzeciej tacy znajomi stanowili połowę lub więcej całego kręgu towarzyskiego.
Badanie Littman wywołało oczywiście furię środowisk LGBT i profesor z dnia na dzień z cenionej specjalistki od zdrowia publicznego stała się skrajną prawicą i transfobką. Próbowali też doprowadzić do usunięcia wyników jej badania z otwartego periodyku naukowego PLOS One. To im się jednak nie udało, Littman jedynie została zmuszona do opublikowania drugiej wersji, w której poprawiła kilka drobnych błędów technicznych, ale pozostała przy swoich wnioskach. Jeśli mam być szczery, to nie wróżę jej długiej kariery.
Ja sam zresztą spotkałem się z przypadkiem zanim jeszcze dowiedziałem się o badaniu Littman. Musicie mi wybaczyć, bo lubię operować konkretami, które każdy może sobie w każdej chwili wyguglować, ale tutaj tych konkretów po prostu nie pamiętam. Generalnie chodziło o to, że jakaś dwójka dzieciaków w jednej ze szkół w zachodniej Europie (chyba UK, ale nie jestem pewien) zaczęła twierdzić, że jest transpłciowa i chodzić na terapię. Wkrótce potem dołączyły do nich inne dzieciaki i wkrótce w jednej klasie była cała grupa transpłciowców. Autor tamtego artykułu doszedł do wniosku, że chodziło o to jak nauczyciele traktowali tą pierwszą dwójkę. Chodzili wokół niej na paluszkach, żeby tylko ktoś nie oskarżył ich o transfobię, i inne dzieciaki stwierdziły, że wystarczy pójść do psychologa i powiedzieć mu, że ma się dysforię aby też dołączyć do tak elitarnego grona.
Organizacje LGBT odgrywają tutaj istotną i mocno negatywną rolę. Przede wszystkim ich doszukiwanie się we wszystkim homofobii czy transfobii i walka z jej rzekomymi objawami sprawiły, że widząc to mało kto ma na tyle odwagi, żeby coś z tym zrobić. Z drugiej strony promują zmianę płci jako coś normalnego, ot weźmie się kilka tabletek, potem szybka operacja, i po sprawie. Zniknie depresja, zniknie obojętność rodziców, zniknie brak przyjaciół – no który nastolatek by na to nie poleciał? Działa to też w drugą stronę. Ilu rodziców dało się przekonać, że wystarczy dzieciakowi zmienić płeć żeby przestał sprawiać problemy i się dąsać i nagle zaczął być przykładnym dzieckiem? Nie pomaga również fakt, że z powodu ich działalności co bardziej postępowi rodzice zaczynają się dopatrywać u swoich dzieci dysforii płciowej we wszystkim. Dziewczynka okaże się chłopczycą? Chłopiec woli lalki od samochodzików? To na pewno dysforia, trzeba od razu lecieć do psychologa.
Oczywiście nikt nie skieruje nastolatka na taką terapię jeśli nie będzie pewien, że jest mu ona potrzebna, prawda? Prawda?
Tutaj dochodzimy do największego problemu. Dysforia płciowa, podobnie jak wiele innych chorób psychicznych, jest trudna do zdiagnozowania. To nie jest zapalenie płuc, w którym termometr i stetoskop pozwolą bez większego problemu na diagnozę. To nie jest COVID-19, w którym wystarczy zrobić test i za parę godzin wiedzieć, czy jest się chorym czy nie. Aby stwierdzić, że jego pacjent cierpi na dysforię płciową a nie na np. zwykłą depresję czy jakieś inne choróbsko, lekarz musi odbyć z nim szereg spotkań, rozmów, obserwacji etc. W końcu od jego decyzji może zależeć cała jego/jej przyszłość a nawet, w skrajnych wypadkach, życie. Więc powinien ją podjąć tylko wtedy, kiedy jest pewien, że się nie myli.
A jak to jest w praktyce? Prawda o tym wyszła na jaw zupełnym przypadkiem niedawno dzięki brytyjskiej klinice psychiatrycznej Tavistock w Londynie. Niegdyś ta klinika słynęła głównie z tego, że jej personel dość mocno angażował się w dyskusje polityczne, zwykle z pozycji bardziej niż mniej na lewo. Dzisiaj słynie z tego, że znajduje się tam jedyny w UK oddział, gdzie lekarze zajmują się dysforią płciową u niepełnoletnich, GIDS. Jego szefową jest niejaka Polly Carmichael. I jak ktoś się zastanawia nad tym, jakie są jej sympatie ideologiczne, to dodam, że oprócz wyglądania jak stereotypowa podstarzała feministka ta pani publikuje również regularnie w Guardianie.
W zeszłym roku telewizja Sky News odkryła, że aż 35 zatrudnionych przez GIDS psychologów rzuciło w ciągu trzech ostatnich lat pracę. Kilku z nich poszło anonimowo do mediów i opowiedziało o tym dlaczego tak się stało. Okazało się bowiem, że odczuwali ogromną presję ze strony swojego szefostwa oraz organizacji LGBT aby jak najszybciej kierować zgłaszające się do nich dzieciaki na terapię hormonalną. Nie było nawet mowy aby takiemu pacjentowi poświęcić wystarczająco wiele czasu aby dowiedzieć się czy na pewno jej potrzebuje: ot, jedno czy dwa spotkania, standardowy zestaw pytań i fru, na tabletki. Co więcej pani Carmichael miała ich zniechęcać do kontaktów z służbami opiekuńczymi nawet wtedy, kiedy podejrzewali, że prawdziwym problemem dzieciaka z którym rozmawiają było to, że padł ofiarą przemocy seksualnej. Jak później wyszło na jaw skierowali na terapię nawet dziecko, które otwarcie powiedziało psychologowi, że chce tego jego matka a nie ono. W innym – dziewczynkę, która we własnej rodzinie doświadczała homofobii po tym, gdy uznała się za lesbijkę.
Osobom, które nie chciały się na to zgodzić, niemal otwarcie sugerowano, że mogą się pożegnać z dalszą karierą. Jak później ujawniła telewizja BBC ich sprzeciw i tak niewiele dawał bo Carmichael miała rzekomo i tak kierować na terapię dzieciaki, które zdaniem wykwalifikowanych psychologów jej nie potrzebowały. Psycholodzy największy lęk odczuwali jednak przed tym, że zostaną uznani za transfobów przez organizacje LGBT. Bo to w warunkach zachodnioeuropejskich w praktyce wyrok śmierci cywilnej. Transfob nie tylko raczej na pewno straci pracę ale także będzie miał duże problemy ze znalezieniem kolejnej. W takich warunkach dziwi nie to, że byli pracownicy GIDS wypowiadają się o panujących w niej stosunkach anonimowo a raczej to, że niektórzy z nich, jak członek zarządzającego kliniką trustu Marcus Evans czy psycholog Kirsty Entwistle mówią o tym otwarcie.
Oprócz tamtych oskarżeń, z których nic nie wynikło, Tavistock doczekało się też trwającego obecnie procesu. Zostali pozwani przez trzy kobiety – matkę transpłciowej autystycznej dziewczynki, byłą pielęgniarkę i kobietę, która przeszła u nich przez terapię – które próbują teraz powstrzymać klinikę przed faszerowaniem hormonami każdego dzieciaka który się do nich zgłosi. Proces sam w sobie jest ciekawy, chociaż nie wróżę im sukcesu. Dla naszych rozważań ciekawsza jest jednak trzecia z pozywających ich osób, Keira Bell.
Historia Bell doskonale pokazuje problem o którym tutaj pisze. Ta 23-latka jako dziecko była typową chłopczycą, co się przecież zdarza i z czego często małe dziewczynki wyrastają. Jako nastolatka wpadła jednak w depresję, co również się przecież zdarza. W końcu pod wpływem propagandy LGBT jaką czytała w internecie doszła do wniosku, że cierpi na dysforię płciową i wkrótce trafiła do Tavistock. Tam odbyła zaledwie trzy godzinne rozmowy z psychologiem po którym doszedł on do wniosku, że faktycznie tak jest i skierował ją na terapię. Zaczęto podawać jej puberty blockers i hormony. W końcu usunęła sobie chirurgicznie biust. Po początkowej euforii zaczęła jednak znowu czuć się źle i w końcu doszła do wniosku, że nie cierpiała na żadną dysforię i jednak jest kobietą. Potwornie okaleczoną, fizycznie i psychicznie bezpłodną kobietą. Teraz twierdzi, że psycholodzy z Tavistock zamiast słuchać głupiej nastolatki z głową nabitą propagandą LGBT i skierować ją niemal z marszu na „terapię” powinni byli poświęcić jej tyle czasu żeby się dowiedzieć, że tej terapii potrzebuje. Ale nie poświęcili bo presja organizacji LGBT i lęk przed oskarżeniem o homofobię sprawiły, że od razu pchnęli jej sprawę dalej, rujnując jej tym życie.
Takich młodych ludzi jak Bell nazywa się detransitioners. Są to ludzie, którzy dali sobie wmówić, że zmiana płci im pomoże, ale w końcu doszli do wniosku, że jednak było inaczej i postanowili wrócić do swojej płci biologicznej. Pół biedy jeśli zrobią to szybko, zanim „lekarze” zrujnują im gospodarkę hormonalną albo na zawsze ich okaleczą próbując upodobnić do płci przeciwnej. O ile oczywiście zdążą – liczba prób samobójczych wśród transpłciowych dzieciaków jest bowiem zatrważająca. Według badania naukowców z Uniwersytetu Arizony z 2018 roku mniej więcej połowa transpłciowych dziewczynek i 30% transpłciowych chłopców co najmniej raz próbowało się zabić. Dla porównania wśród nastolatków cis jest to odpowiednio 18 i 10 procent, co samo w sobie jest szokującą liczbą. W wielu wypadkach te próby są niestety skuteczne. I jakoś nie kupuję forsowanego przez lewicę wytłumaczenia, że winna jest temu homofobia – bo przykładów tej na oświeconym zachodzie trudno jest znaleźć, a transpłciowe dzieciaki jak się zabijały tak się zabijają.
Ilu jest detransitioners do końca nie wiadomo – moje źródła podają bardzo różne szacunki i nie wiem które są prawdziwe i według jakiej metodologii liczone. Ale to nie jest mała grupa – a będzie ich jeszcze więcej. Wspomnianej wcześniej Bell zeszło przecież aż sześć lat zanim się połapała, że to nie niewłaściwa płeć była powodem jej cierpień. Boom na dysforię płciową dopiero niedawno się zaczął i prawdziwą skalę zjawiska poznamy zapewne dopiero za kilka lat. To wtedy będziemy mieć do czynienia z tysiącami, jeśli nie dziesiątkami tysięcy potwornie skrzywdzonych dzieciaków, które do końca życia będą cierpieć bo dały się oszukać elgiebetom.
I dlatego właśnie aktywistów LGBT trzeba trzymać jak najdalej od naszych szkół, jak najdalej od naszych dzieci. To nie jest żadna homofobia – to zwyczajny zdrowy rozsądek.