Wybory w USA. O co chodzi z elektorami?

Już dzisiaj mieszkańcy USA wybierają swojego nowego – lub starego – przywódcę. Przy tej okazji, jak co cztery lata, pojawia się wiele pytań o tamtejszy system wyborczy, a zwłaszcza o niezrozumiałą z europejskiej perspektywy instytucję jaką jest kolegium elektorskie. Na tyle dużo, że postanowiłem na nie odpowiedzieć tutaj zbiorczo.

W Polsce wybory są proste. Idziemy do urn, skreślamy tego kandydata którego popieramy lub tego, który nas mniej wkurza – i gotowe. Potem PKW liczy którego kandydata skreśliło więcej osób i zostaje on prezydentem. Tak to wygląda w wielu państwach demokratycznych. W USA wygląda to bardziej skomplikowanie. Najpierw partie lub kandydaci wybierają swoich kandydatów na elektorów. Potem wyborcy głosują nie tyle na kandydata, co na jego elektorów – a dopiero ci, którzy w tym stanie wygrali wybory (w 48 stanach zwycięzca bierze wszystkie stanowiska elektorów) oddają głosy na swojego kandydata na prezydenta. Obecnie w USA jest 538 elektorów, więc przyszły prezydent musi zdobyć głosy 270 aby wygrać. Może się jednak zdarzyć, że wygra osoba, która otrzymała mniej głosów niż kontrkandydat. Tak właśnie stało się w 2016 roku, kiedy Clinton dostała więcej głosów od Trumpa a i tak przegrała.

Ten skomplikowany i pozornie bezsensowny system jest jednak bardzo dobrze przemyślany. USA bowiem nie są państwem unitarnym jak Polska a państwem federacyjnym, w którym każdy stan jest czymś w rodzaju własnego państwa (Stany powinny być tłumaczone jako Zjednoczone Państwa Ameryki i do dzisiaj nie wiem dlaczego nie są), z całkiem dużą dozą niezależności – pod niektórymi względami większą niż poszczególne państwa UE. Ojcowie Założyciele musieli więc stworzyć jakiś system do zarządzania całą federacją który byłby akceptowalny dla wszystkich jej części.

Pojawił się tutaj jednak poważny problem. Poszczególne stany tworzyły się w sposób bardzo organiczny. W Polsce wszystkie województwa są mniej więcej równe wielkościowo i pod względem ludności. W USA sama Alaska zajmuje 17% powierzchni kraju. Teksas czy Kalifornia są na tyle duże, że nawet po oderwaniu się od reszty USA nadal byłyby liczącymi się państwami. Z drugiej strony taka na przykład Rhode Island zajmuje mniej niż 3 tysiące kilometrów kwadratowych. Wyoming za to jest dziesiątym stanem pod względem powierzchni ale zamieszkuje go mniej osób niż naszą Łódź. Do tego poszczególne stany mają swoje własne interesy, które często nie są kompatybilne z interesami innych stanów. Stworzenie rządu federalnego który by pozwolił nad tym miszmaszem zapanować tak, aby nikt nie czuł się poszkodowany, nie było łatwym zadaniem.

W wypadku Kongresu ustalono więc, że senatorowie będą reprezentowali w nim swoje stany. Każdy stan dostał dwóch więc, przynajmniej w teorii, Teksas i Kalifornia mają w nim tyle samo do gadania co Wyoming i Rhode Island. Natomiast ludność tych stanów jest reprezentowana w Izbie Reprezentantów, i tutaj ich ilość różni się w zależności od populacji. Bardziej zaludnione stany dostają więcej reprezentantów, mniej zaludnione mniej, a ich liczba jest ustalana na podstawie spisu powszechnego raz na dziesięć lat.

Problem pojawił się w wypadku prezydenta. Wiadomo, że musiała zostać nim jedna osoba z jednego stanu, ale jak ją wybrać? Początkowo planowano, że dokona tego Kongres ale szybko zrezygnowano z tego pomysłu bo uznano, że wybiorą sobie marionetkę, co zaburzy trójpodział władzy. Równie szybko zrezygnowano z wyboru przez władze stanowe, bo wtedy prezydent mógłby im się odwdzięczać kosztem stanów, które na niego nie głosowały. Ale wybór zwykłą większością głosów też nie był dobrym rozwiązaniem. Oznaczałby on bowiem, że wielkie stany mogłyby za każdym razem wybierać sobie kandydata, który dbałby o ich interesy kosztem tych małych.

Pomijając skomplikowaną historię tego, jak w końcu do tego doszło, ostatecznie zdecydowano się na system elektorski. W nim każdy stan otrzymuje tyle głosów elektorskich ilu ma łącznie senatorów i reprezentantów w Izbie, dodatkowo trzy głosy elektorskie przyznano Dystryktowi Stołecznemu Kolumbia, który nie ma swojej reprezentacji w Kongresie. Oznacza to, że skoro Kalifornia ma jak każdy stan dwóch senatorów i z racji swojego zaludnienia 53 reprezentantów w Izbie, to dostaje 55 głosów elektorskich, i analogicznie dla innych stanów. DC dostała trzech bo jakby byli stanem to mieliby dwóch senatorów i jednego reprezentanta. Łącznie w USA mamy stu senatorów i 435 reprezentantów, dodajmy do tego tych trzech dla DC i mamy łączną liczbę 538 elektorów, chociaż ta liczba może ulec zmianie jeśli po kolejnym spisie zmieni się wielkość Izby.

Może się wydawać, że ten nadmiernie skomplikowany system jest zbędny bowiem większe stany i tak dostają więcej głosów elektorskich. Ale to nieprawda. W tym systemie bowiem pojedynczy głos oddany w dużym stanie jest mniej warty niż pojedynczy głos oddany w stanie małym. Średnio jeden głos elektorski przypada na 548 828 Amerykanów. W 2008 roku (te dane mam akurat ładnie rozpisane, a tu chodzi i tak o przykład) w Kalifornii mieszkało 36,75 miliona osób, pomiędzy które podzielono 55 głosów elektorskich, co oznacza, że jeden przypadł na ok. 668 tysięcy wyborców. Dla odmiany Wyoming zamieszkiwało wtedy 532 tysiące osób a stan ten miał 3 głosy elektorskie – więc jeden głos przypadał na zaledwie 177 tysiące wyborców. Innymi słowy głos oddany na prezydenta w Wyoming miał większą moc, niż trzy głosy oddane w Kalifornii.

Może się to wydawać niesprawiedliwe – i lewica od lat gardłuje, że jest – ale system ten ma sens. Przez to, że głosy małych, słabo zaludnionych stanów liczą się bardziej niż głosy tych wielkich ewentualny kandydat chcąc wygrać musi również obiecać, że zadba o ich interesy i prowadzić w nich kampanię. Bez tego zamiast włóczyć się po prowincji mógłby skupić się wyłącznie na tych największych stanach i i tak by wygrał.

Kolegium elektorskie pełni jeszcze jedną ważną funkcję – jest kolejną linią obrony przed objęciem stanowiska przez kogoś, kto absolutnie nie powinien zostać prezydentem. Ojcowie Założyciele uznali demokratyczny wybór przedstawicieli przez lud za najlepszy system, ale nie znaczy to, że wierzyli w jego mądrość. Cały stworzony przez nich system jest pełen bezpieczników mających powstrzymać rzeczony lud przed demokratycznym powierzeniem władzy komuś, kto chce wprowadzić tyranie czy też jest ewidentnym wariatem. Jednym z nich jest chociażby gwarantująca dostęp do broni druga poprawka do konstytucji – w swoich pismach otwarcie pisali, że chodzi także, aby w razie potrzeby móc użyć tej broni przeciwko tyrańskiemu rządowi.

W kolegium elektorskim tym bezpiecznikiem jest instytucja tzw. faithless elector. Założenie Ojców Założycieli było takie, że elektorami będą wybierani cieszący się powszechnym szacunkiem członkowie społeczności, ale to oni, znacznie lepiej przygotowani do oceny tego od ciemnego ludu, dokonają wyboru, nawet jeśli wybraliby kandydata cieszącego się mniejszą popularnością. Ten system nieco się zmienił i obecnie w 33 stanach i DC prawo wymaga, aby elektorzy głosowali na kandydata swoich partii. Jednak jeśli zdecydują, że się on nie nadaje i zagłosują na kogo innego, to tylko w 14 stanach ich głos się nie liczy, w konstytucji nie ma żadnego wymogu głosowania na swojego kandydata. Oznacza to, że ktoś może wygrać wybory w każdym stanie i i tak nie zostać prezydentem jeśli elektorzy uznają, że się nie nadaje na to stanowiski – chociaż to raczej czysto teoretyczna możliwość, w żadnych wyborach prezydenckich w historii jeszcze się nie zdarzyło, aby zbuntowani elektorzy mieli jakikolwiek wpływ na wynik.

Warto przy okazji też powiedzieć, że nie tylko kolegium elektorskie ma prawo wyboru prezydenta. Przywykliśmy już do sytuacji, w której głosy elektorskie są dzielone między dwóch kandydatów głównych partii, ale przecież nie wynika to z samego systemu. W teorii może się zdarzyć, że zostaną one podzielone między trzech, czterech czy pięciu kandydatów i żaden z nich nie będzie mógł zdobyć wymaganej większości 270 głosów. Wtedy nowego prezydenta wybierze Izba, w której każdy stan będzie miał jeden głos. Wiceprezydenta w analogicznej procedurze wybierze Senat. Takie wybory zdarzyły się 3 razy w XIX wieku. Najważniejsze miały miejsce w 1824 roku, kiedy głosy elektorskie podzieliły się na czterech kandydatów i prezydentem został John Quincy Addams, chociaż to Andrew Jackson dostał więcej głosów, zarówno zwykłych jak i elektorskich. Dzisiaj, w epoce systemu dwupartyjnego, taka sytuacja już się raczej nie zdarzy.

Kolegium Elektorskie jest od dawna obiektem kłótni między lewicą i prawicą, zwłaszcza po tym co stało się w 2016 roku. Upraszczając lewica chce je zlikwidować bowiem głosują na nich mieszkańcy wielkich metropolii w wielkich stanach i system bezpośredni działa na ich korzyść. Na Republikanów głosuje prowincja, więc im bardziej opłaca się jego istnienie. Jedna krytyka ze strony lewicy ma jednak nieco więcej sensu. Jest nią nadmierne skupienie się na tzw. swing states.

W USA stany dzielą się na trzy zasadnicze kategorie. Są stany czerwone, które z wielkim prawdopodobieństwem zagłosują na kandydata Republikanów kimkolwiek by on nie był oraz analogiczne dla Demokratów stany niebieskie. Są również swing states czyli stany, w których nie da się równie dobrze przewidzieć wyniku. Kandydaci mają więc tendencję do olewana stanów, które na pewno ich poprą i tych które ich nie poprą i skupiania się w kampanii właśnie na tych, w których wynik pozostaje otwartą sprawą. Przy systemie bezpośrednim zjawisko to nie byłoby aż tak widoczne, gdyż równie opłacalne byłoby pozyskiwanie wyborców z każdego stanu. W systemie elektorskim to, czy w Kalifornii na Demokratę albo w Teksasie na Republikanina zagłosuje 20 milionów wyborców czy 30 jest bez znaczenia – jeżeli tylko będzie miał o jeden głos więcej niż konkurent, to i tak weźmie wszystko.

Oczywiście nie jest to aż tak proste. W teorii bowiem nic nie stoi na przeszkodzie aby kandydat Republikanów wygrał w Kalifornii. Ba, stany w przeszłości zmieniały swoje barwy. Teksas do lat sześćdziesiątych był fortecą Demokratów a Kalifornia od 1952 do 1992 była uznawana za prawicowy stan. W zeszłych wyborach Trump zwyciężył w trzech niebieskich stanach: Michigan, Pensylwanii i Wisconsin – i w tych wyborach są już zaliczane do swing states.


Opublikowano

w

przez

Tagi: