China lied, people died

W natłoku zdarzeń jakoś tak bez większego echa przeszedł niedawny artykuł w New York Times o tym, jak chińska cenzura walczyła z doniesieniami o – jeszcze – epidemii koronawirusa. A szkoda, bo rzucał on zupełnie inne światło na to, z czym teraz przyszło nam się męczyć i pytanie o to, czy było to konieczne.

Przez te cztery z kawałkiem lata mojej pracy w mediach napisałem kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt tysięcy artykułów. Większości z nich nie pamiętam, ale jeden zapadł mi w pamięć. To była krótka notka prasowa dla Stefczyk.info, napisana na podstawie depeszy z AP, którą opublikowałem dziewiętnastego stycznia tego roku. „Kolejne ofiary tajemniczej epidemii w Chinach” – głosił tytuł, który wtedy wydawał mi się nieco zbyt panikarski, no ale jakoś czytelników trzeba przyciągnąć, więc nadmiernych wyrzutów sumienia nie miałem. W treści napisałem o tajemniczej chorobie płuc w Wuhan i o tym, jak zdiagnozowano już 62 przypadki. Znalazł się w nim również fragment z zapewnieniami chińskich lekarzy, że choroba w większości przypadków jest łagodna i że nie będą mieli problemów z powstrzymaniem epidemii.

„Wiele osób obawia się powtórki z 2002 roku, kiedy inna choroba płuc, SARS, rozeszła się z Chin na ponad dwadzieścia innych państw i spowodowała śmierć co najmniej 800 osób” – głosił ostatni akapit. Fast forward – niecały rok później ta „tajemnicza choroba” zabiła już 1,74 miliona osób na całym świecie, a zapewne znacznie więcej, zdemolowała całkowicie ekonomię wielu państw i sprawiła, że coraz więcej osób mówi otwarcie, że powinniśmy się do jej istnienia przyzwyczaić bo pandemia jeszcze trochę potrwa. Wiele osób zadaje sobie teraz naturalne pytanie – czy tego dało się uniknąć? Czy dało się powstrzymać koronawirusa kiedy był jeszcze „tajemniczą epidemią” z Wuhan?

Jakoś tak przed świętami grupa hakerów CCP Unmasked, która lubi wykradać chińskim komunistom kompromitujące ich dokumenty, włamała się na serwery Administracji Chińskiej Cyberprzestrzeni (CAC) w mieście Hangzou. CAC to stworzona przez Xi Jinpinga w 2014 roku organizacja zajmująca się tym, co dzieje się w internecie, ze szczególnym uwzględnieniem tego, żeby nie działo się tam nic, co mogłoby zaszkodzić chińskim komunistom. Włamali się również do firmy Urun Big Data Services, która często współpracuje z CAC i pomaga im w monitorowaniu internetu, co nawet w takim państwie jak Chiny nie jest łatwym zadaniem. Wykradli z nich kilka tysięcy dyrektyw, notatek i innych plików, które dają unikatowy wgląd w to jak chińska cenzura podeszła do kolejnych doniesień o nowej epidemii i ile wysiłku włożyła w kontrolowanie narracji o niej.

Koronawirusowa cenzura w wykonaniu CAC rozpoczęła się gdzieś tak na początku stycznia. Z ich dyrektyw wynika, że portale internetowe, które chciały pisać o Wuhan, dostały polecenie aby opierać się wyłącznie na oficjalnych, usankcjonowanych przez KPCh materiałach, które generalnie przedstawiały koronawirusa jako znacznie mniej groźnego niż jest w rzeczywistości. Ściśle zakazano również porównywania tego, co się dzieje, do pandemii SARS w 2002 roku.

Jak donosił NYT na początku lutego miało miejsce spotkanie komunistycznych decydentów, któremu przewodniczył sam Xi. W jego trakcie podjęto decyzję o tym, że obecna koronowirusowa cenzura jest zdecydowanie za słaba i trzeba jeszcze bardziej przykręcić śrubę. Wkrótce potem CAC ruszyła do boju. Pracownicy agencji prasowych zaczęli otrzymywać gotowe artykuły o epidemii i dokładne instrukcje jak promować je w agregatorach newsów i mediach społecznościowych, które zawierały między innymi prikazy które z tych artykułów mają trafić na strony główne portali, jak długo mają tam pozostać, które fragmenty nagłówków podkreślić boldem etc.

Cała akcja była zaprojektowana tak, aby epidemia wyglądała na dużo mniej poważny problem niż w rzeczywistości była. W materiałach o COVID zabroniono używania takich słów jak „nieuleczalna” czy „śmiertelna”, zabroniono pisania o kwarantannach i lockdownach etc., oficjalnie aby nie budzić paniki w społeczeństwie. Zamiast tego artykuły miały podkreślać bohaterstwo medyków walczących w Wuhan z pandemią i ogromne wsparcie jakie otrzymują od członków KPCh. Jeśli już pojawiały się artykuły o epidemii utrzymane w bardziej negatywnym tonie, to ściśle zabronione było ich promowanie przez notyfikacje pop-up itp.

Chińscy cenzorzy nie ukrywali przed media workerami, że ta cenzura była przeznaczona nie tylko na rynek wewnętrzny. Pierwszą infekcję koronawirusem za granicą odkryto już 13 stycznia w Tajlandii, i chociaż WHO ogłosiło pandemię dopiero 11 marca, to już w lutym oczy świata były zwrócone na Chiny. Jakby tamtejsze media publikowały nagrania pokazujące leżące na ulicach trupy, medyków w strojach ochronnych wyciągających trupa z mieszkania czy umieszczone w kwarantannie dziecko płaczące za mamusią – to kilka przykładów nagrań, które CAC ocenzurowało – to świat mógłby się wystraszyć. A na to Chiny nie mogły sobie pozwolić. I nie chodziło tutaj tylko o prestiż państwa.

Chińskie fabryki produkują wiele środków ochrony osobistej, jak maseczki czy rękawiczki. Tyle tylko, że Chiny to duży, wręcz gigantyczny kraj. Fabryki produkowały ich tyle, ile udawało się sprzedać w normalnych czasach, a to było zdecydowanie za mało w warunkach szalejącej pandemii. Dla przykładu Alibaba, gigant stojący za Alieexpress, poinformował 22 stycznia, na dzień przed rozpoczęciem lockdownu w Wuhan, że ma w magazynach 46,1 miliona sztuk maseczek. 46 milionów wystarczyłoby, aby każdy mieszkaniec Pekinu i Szanghaju kupił sobie po jednej, dla reszty Chin już by nie starczyło. Wprowadzony po cichutku nakaz ograniczenia ich eksportu trochę pomógł, ale przestawienie się na produkcję „wojenną” wymagało czasu. Aby poradzić sobie w tym okresie przejściowym Pekin rozpoczął więc jedną z najbardziej ambitnych akcji aprowizacyjnych w historii.

Chiny mają dużą diasporę. Szacuje się, że poza granicami kontynentalnych Chin żyje około 50 milionów Chińczyków. Do tego należy dodać tych, którzy mieszkają wprawdzie oficjalnie w Chinach, ale bywają często za granicą, jak pracownicy chińskich korporacji, studenci, dyplomaci etc. Departament Frontu Zjednoczonej Pracy, który kontroluje chińską diasporę, postanowił z tego skorzystać i rozpoczął akcję mającą pozyskać jak najwięcej PPE dla Chin. Chińczycy chodzili po zagranicznych sklepach i kupowali wszystko, co im wpadło w ręce – maseczki, rękawiczki, fartuchy, środki dezynfekujące etc. Te były później pakowane do pudeł i wywożone do Chin.

Efekty tej akcji były więcej niż imponujące. Kiedy pod koniec lutego inne państwa zaczęły się orientować powoli, że PPE też im się przyda, okazało się, że prawnie nic nie zostało. Według bardziej konserwatywnych szacunków chińska diaspora wykupiła w czasie tej akcji 2,5 miliarda sztuk PPE, w tym 2 miliardy maseczek, wydając na to 1,2 miliarda dolarów.

Ta akcja okazała się jednak wyzwaniem dla cenzorów. Departament ma ogromny wpływ na diasporę, ale w tym wypadku akcji na taką skalę nie dało się zorganizować wyłącznie nakazami. Potrzebna była też propaganda. Chińskie media zaczęły więc grzać narrację, że kupowanie maseczek i wysyłanie ich do Chin to chwalebny patriotyczny obowiązek i każdy Chińczyk, który kocha swoją ojczyznę, powinien tak robić. Z drugiej strony tworzyło to jednak pewien paradoks. Gdyby grzali to zbyt mocno, to inne państwa mogłyby się połapać, że coś jest na rzeczy i wprowadzić zakazy eksportu. Stąd też aż takie starania aby świat nie połapał się, że szykuje się koszmar. W bardziej bezpośredni sposób media dostały polecenie, aby pisząc o tej akcji nie podkreślały w żaden sposób, że Pekinowi zależy na jej powodzeniu i że jest zorganizowana odgórnie.

Udało im się to znakomicie. Doniesienia o kolejkach Chińczyków ustawiających się pod aptekami czy magazynach wypchanych pudłami z PPE czekającymi na transport pojawiały się co jakiś czas w zachodnich mediach, ale przechodziły praktycznie bez echa. Kiedy świat połapał się co zaszło było już za późno i nie miał innego wyjścia niż zacząć kupować gorsze jakościowo PPE z chińskich fabryk, które zdążyły już rozkręcić produkcję masową.

Wiele problemów cenzorom sprawił też Li Wenliang. Doktor Li był był okulistą w Szpitalu Centralnym w Wuhan. Pod koniec grudnia lekarze w tym mieście zauważyli wiele przypadków choroby, która przypominała coś pomiędzy grypą a zapaleniem płuc. Jeden z nich, dyrektor OIOMU Ai Fen, przeprowadził u takiego pacjenta test na SARS, który dał pozytywny wynik. Raport z tego testu zaczął rozchodzić się wśród lekarzy aż dotarł do doktora Li. Ten postanowił ostrzec swoich znajomych. Na zamkniętej grupie w komunikatorze internetowym WeChat przeznaczonej dla absolwentów uczelni, którą skończył Li, napisał o siedmiu potwierdzonych przypadkach SARS w jego szpitalu, których źródłem był najprawdopodobniej mokry rynek w Wuhan. Pokazał im też odpowiednie raporty i prześwietlenia. Powiedział im, że powinni zadbać o bezpieczeństwo swoich rodzin i poprosił ich o dyskrecję, ale zdjęcia tej konwersacji szybko wyciekły i zaczęły rozchodzić się po chińskich mediach społecznościowych.

Kiedy o sprawie zaczynało być głośno Li został wezwany przez dyrekcję szpitala i oskarżony o dokonywanie przecieków. Odwiedziła go też policja, która zmusiła go do złożenia pisemnej samokrytyki za „publikowanie nieprawdziwych faktów” i obietnicy, że więcej tego nie zrobi. Policjanci ostrzegli go, że jeśli nie dotrzyma słowa, to następnym razem zostanie aresztowany. Podobne odwiedziny miało co najmniej ośmiu lekarzy z Wuhan, którzy próbowali ostrzegać innych przed nową chorobą.

Li sam złapał koronawirusa od jednego ze swoich pacjentów, sprzedawcy na rynku w Wuhan. Stało się to 8 stycznia. Dwa dni później lekarz dostał gorączki i zaczął kaszleć, objawy szybko się pogorszyły i 12 stycznia trafił na intensywną terapię. 31 stycznia ujawnił swoją rozmowę z policją, 1 lutego formalnie zdiagnozowano u niego infekcję koronawirusem a 6 lutego zmarł. Był jednym z sześciu lekarzy z tego szpitala, którzy stracili życie w wyniku pandemii. Przed śmiercią zdążył ujawnić, że władze aktywnie walczyły z osobami, które próbowały ostrzec innych przed epidemią.

Wielki Firewall Chiński dba o to, aby Chińczycy nie mieli dostępu do zachodnich mediów społecznościowych, na których mogliby się na przykład dowiedzieć, że na Placu Niebiańskiego Spokoju jednak coś zaszło. Znacznie gorzej działa jednak w drugą stronę i mieszkańcowi zachodu relatywnie łatwo jest śledzić to, co dzieje się na WeChat, Sina Weibo czy innych chińskich społecznościówkach. A sam ich charakter sprawia, że w przeciwieństwie do mediów klasycznych cenzura na nich jest sporo trudniejsza. Li nie był wprawdzie żadnym whistleblowerem, próbował jedynie ostrzec swoich znajomych, ale to nie miało znaczenia. Jego historia była dowodem na to, że KPCh aktywnie wyciszała doniesienia o nowej epidemii i groźba dostania bana czy nawet wizyty smutnych panów to było zbyt mało, o sprawie pisały tysiące osób. W CAC wywołało to sporą panikę. Obawiano się, że sytuacja wymknie się spod kontroli i przez jednego zmarłego lekarza runie cały domek z kart. Cenzorzy musieli zacząć pracować w systemie czterobrygadowym, usuwając nieprawomyślne treści i kierując policję do domów tych, którzy wrzucali ich najwięcej. To jednak było za mało.

Trzeba było więc zmobilizować armię trolli. Jak wynika z publikowanego w 2013 roku w American Political Science Review badania autorstwa politologów z Oksfordu setki tysięcy Chińczyków dorabia sobie do pensji zamieszczając w internecie „oddolne” wpisy będące w rzeczywistości partyjną propagandą. Wielu z nich to na przykład dorabiający do stypendium studenci, rekrutowani do tego zadania przez własnych wykładowców. Inni to niskiego stopnia działacze partyjni czy drobni urzędnicy. Kiedy wybuchł kryzys po śmierci Li spuszczono ich ze smyczy. Część z nich miała wrzucać do internetu posty „dementujące fake newsy” o pandemii, inni mieli chwalić pomoc, jaką mieszkańcy Wuhan otrzymywali od KPCh, większość natomiast miała po prostu robić sztuczny tłok, tak aby te nieprawomyślne posty utonęły w hałasie. Mieli też oczywiście monitorować dyskusje i zgłaszać co bardziej krewkich jej uczestników.

Dokładnej skali tej akcji pewnie nigdy nie poznamy, ale na pewno była imponująca. Świadczą o tym chociażby raporty z poszczególnych dzielnic, które złożono do oddziału CAC w Hangzou. W jednej z nich lokalny samorząd chwalił się, że komentarze trolli zostały przeczytane ponad 40 tysięcy razy, co „w praktyce wyeliminowało panikę mieszkańców”. W innej dzielnicy miało się tym zajmować półtora tysiąca „cyberżołnierzy”. A to przecież tylko mały fragmencik znacznie większej całości.

Koordynowanie akcji na taką skalę nie jest łatwym zadaniem. Na szczęście Chiny to nowoczesny totalitaryzm, który lubi wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki do trzymania ludzi pod butem. W tym wypadku nieocenioną pomocą okazały się aplikacje, które tworzyła – zapewne jako jedna z wielu – Urun. Z wykradzionych im dokumentów wynika, że od 2016 roku dostali co najmniej dwa tuziny kontraktów od rządowych i samorządowych organizacji. Tworzyli między innymi aplikacje, które pomagały monitorować aktywność trolli i dawać im konkretne zadania, monitorować to ile im trzeba zapłacić, etc. Stworzyli też specjalną apkę na smartfony aby ułatwić cenzorom komunikację z szeregowymi trollami. Ba, stworzyli nawet coś w rodzaju multiplayerowej gry, w której mogli szlifować swoje umiejętności wpływania na tłum. Inne ich programy pomagały wyszukiwać potencjalnie nieprawomyślne posty, ułatwiając cenzorom robotę. Wykradzione raporty pokazują, że przyniosło to efekty. Oburzenie po śmierci Li zaczęło wyraźnie słabnąć. Cenzorzy wkrótce potem mogli wrócić do normalnej pracy.

Wykradzione i opisane przez NYT dokumenty to oczywiście zaledwie drobny wycinek wielkiej akcji, która miała początkowo ukryć prawdę o nowej epidemii a potem, kiedy ta zmieniła się już w pandemię, o winie chińskich komunistów za taki rozwój sytuacji. Pytaniem oczywiście jest to, czy gdyby Chińczycy w jej początkowym okresie nie ukrywali prawdy, to czy udałoby się nam uniknąć obecnego koszmaru. Moim zdaniem tak. A dowodu na to nie trzeba szukać daleko – wystarczy zajrzeć do Republiki Chińskiej.

Jeśli chodzi o wszelkiej maści epidemie z Chin, to trudno sobie wyobrazić gorsze miejsce niż Tajwan. Ta relatywnie niewielka wyspa (niecałe 36 tysięcy km kw.) jest bowiem zamieszkiwana przez 23,5 miliona osób, co daje imponującą gęstość zaludnienia ponad 650 osób na kilometr kwadratowy. Dla porównania w Polsce na takim samym obszarze średnio mieszkają 123 osoby. Gdyby tego było mało pomimo nieszczególnie ciepłych stosunków z ChRL ruch transgraniczny między oboma państwami jest całkiem spory. Wydawałoby się, że w takich warunkach wyspa powinna być przez koronawirusa zdziesiątkowana. Stało się jednak inaczej. Na Tajwanie odnotowano łącznie zaledwie 776 przypadków koronawirusa, które kosztowały życie 7 osób. Większość z nich była też z importu – kilka dni temu miała miejsce pierwsza od kwietnia infekcja lokalna.

Jednym z powodów tego sukcesu było to, że Tajwańczycy ani przez chwilę nie uwierzyli w chińską propagandę. Tajwańska CDC już 31 grudnia wprowadziła nakaz badania pasażerów samolotów które przylatywały z Wuhan. Dzień później jej wicedyrektor natrafił w sieci na screeny słynnej rozmowy z doktorem Li i od razu postawił całą CDC w stan najwyższego alarmu. Od 5 stycznia rozpoczęły się badania wszystkich, którzy podróżowali z i do Wuhanu i wysyłanie na kwarantannę wszystkich podejrzanych. 24 stycznia rząd zabronił eksportu PPE a dwa dni później zawiesił połączenia lotnicze z Chinami. I tak dalej, nie chce mi się tutaj wymieniać wszystkiego, co rząd Tajwanu zrobił w kluczowym pierwszym okresie pandemii. Ciekawi mogą doczytać na Wiki. Ważne tutaj jest to, że to ewidentnie zadziałało – i że Tajwanowi udało się praktycznie uniknąć pandemii.

Tajwan nie jest tutaj skądinąd żadną anomalią. To samo stało się również chociażby w Wietnamie (1432 przypadki i 35 śmierci w niemal stumilionowym kraju). Czy tak wyglądałaby sytuacja w Europie gdybyśmy od początku wiedzieli jakie grozi nam niebezpieczeństwo? Nie wiem. Wiele środków użytych do walki z pandemią w Azji u nas by nie przeszło z powodu innej mentalności. Poza tym Azjaci są dużo bardziej karni od Europejczyków i dużo bardziej doświadczeni jeśli chodzi o pandemie, tam kreatywne obchodzenie zakazów jakie znamy chociażby z naszego podwórka nie przyszłoby raczej nikomu do głowy. Ale gdyby Chińczycy nie ukrywali tego, jak groźna jest sytuacja i dali nam czas na przygotowanie się, to raczej nie bylibyśmy teraz w takim gównie w jakim jesteśmy.



Opublikowano

w

przez

Tagi: