Cyberfaszyzm

Cenzura prawicy w mediach społecznościowych weszła ostatnio na pełnej kurtyzanie. Ale sprawa – jak zwykle – ma drugie, a nawet trzecie dno i wbrew pozorom nie jest dla lewicy zbyt optymistyczna.

To, że prawica ma w społecznościówkach przerąbane jak mały drwal na wielkiej Syberii jest jasne dla każdego, kto próbował w nich prowadzić jakąkolwiek działalność polityczną czy nawet wyrażać zdanie sprzeczne z lewicowo-liberalnym mainstreamem. Po wyborach prezydenckich w USA jednak już nawet nie udają, że są obiektywni. Bany dla bądź co bądź urzędującego prezydenta, groźby odebrania mu oficjalnego konta, fala banów dla jego zwolenników, usunięcie portalu, który odmawiał stosowania cenzury – tak ostro jeszcze nigdy nie było.

Tragiczne wydarzenia z Waszyngtonu stały się dla Big Techu okazją do przykręcenia śruby. Nie chcę pisać teraz zbyt wiele o roli Trumpa w tym co zaszło, planuję poświęcić temu osobny tekst, ale faktem jest, że Trump jest teraz bardzo słaby. Nawet najzagorzalsi z jego stronników się od niego teraz odsuwają aby nie oberwać rykoszetem. Więc mając wygodny pretekst rzucili się do ataku licząc na to – zapewne trafnie – że nikt teraz nie stanie w jego obronie.

Lewica jak zwykle przy takich okazjach przypomina, że społecznościówki należą do prywatnych firm. Skoro więc prawica popiera wolny rynek, to nie powinna protestować, kiedy prywatne firmy robią co chcą. Tyle tylko, że jak znakomita większość rzeczy mówionych przez lewicę, także to jest stekiem bzdur. Wolny rynek opiera się bowiem na umowach i ich dotrzymywaniu. Zakładając konto na społecznościówkach podpisujemy de facto umowę, w której obie strony zgadzają się na przestrzeganie regulaminu. Gdyby Twitter czy Facebook miały w nim zapisany zakaz publikowania prawicowych treści i banowały za jego łamanie, to rozmowa wyglądałaby inaczej. Ale nie mają a i tak banują bo takie mają widzimisię – a to nie ma absolutnie nic wspólnego z wolnym rynkiem. Jeżeli umówimy się z firmą budowlaną, że odmalują nam łazienkę, a jej pracownicy zamiast tego wyburzą nam ganek, to nie tłumaczymy sobie, że przecież jest wolny rynek i prywatna firma może robić co chce, tylko od razu podajemy ich do sądu za złamanie umowy. Proste.

Czasami oczywiście te bany są przez nich motywowane. Walka z mową nienawiści, rasizmem, obcym wpływem na wybory czy wreszcie fact-checking – wszystkie te słowa były w przeszłości naciągane do granic możliwości aby blokować nieprawomyślnych. Kiedy Twitter postanowił dać permabana Trumpowi pretekstem miało być nawoływanie przez niego do przemocy politycznej, a jako dowód na to pokazali między innymi tweet w którym  po prostu informował, że nie pójdzie na inaugurację Joe Bidena. Konto Ajatollaha Iranu, na którym regularnie wzywa się do ataków terrorystycznych na Amerykanów i Żydów działa bez przeszkód. OG Pitu Pitu dostało swego czasu bana z paragrafu o pornografii za opublikowanie zdjęcia Dawida Michała Anioła, chociaż dokładnie to samo zdjęcie było użyte przez Facebooka w regulaminie jako ilustracja nagości która pornografią nie jest. Czasami im się nie chce bawić w wymyślanie powodów. Kiedy pierwszy TJiS stawał się zbyt popularny usunęli mi bez podania jakiejkolwiek przyczyny konto, z którego nim administrowałem. Twitter Stefczykom już dwa razy zablokował konto, chociaż jedyna aktywność na nim to było wklejanie linków do kolejnych artykułów. I tak dalej, ad nauseam.

Na pytanie „dlaczego to robią” odpowiedź nie jest jednak taka prosta. Oczywiście duży wpływ na to mają lewicowe poglądy właścicieli i zatrudnianych przez nich kierowników, które powodują  powstanie korpo-środowiska, w którym nieprawomyślni nie mają czego szukać. Warto zapoznać się z tzw. Google Memo, które wyciekło jakiś czas temu, tam idzie przecież regularny ideologiczny terror. To jednak nie jest jedynym powodem. Innym jest to, że Big Tech skrewił – i teraz walczy o przeżycie.

Wbrew temu, co mówi Żukowska i reszta geniuszy z partii Razem korporacje – a Big Tech to przecież korporacje jak wszystkie inne – od dawna wspierają lewicę. Jak ktoś nie wierzy to niech zerknie w kufry których polityków ładują w USA kasę na kampanię. Może się to wydawać paradoksalne, bo przecież rządy lewicy nieodmiennie wiążą się z większymi podatkami dla firm i większą ilością niszczących przedsiębiorczość regulacji. Tyle tylko, że korpo mają już ugruntowaną pozycję na rynku. Stać ich na dobrych księgowych i prawników, stać ich wreszcie na dobrych lobbystów, którzy nawet najbardziej zatwardziałą dziwkę Marksa przekonają, żeby jakiejś niewygodnej dla nich regulacji nie promowała zbyt mocno. Dla nich rządy lewicy to, w najgorszym wypadku drobna niedogodność. Dla wielu małych firm lub osób, które myślą o ich założeniu, to może być przeszkoda nie do przeskoczenia. Nieco mniejsze zyski to niska cena za zagwarantowanie sobie tego, że nam nagle jakaś poważna konkurencja nie urośnie.

U podstaw dzisiejszych wydarzeń leży właśnie to wsparcie, a konkretnie cenzura, jaka spotkała artykuł NYPost o interesach syna Bidena. Ten faktycznie mógł potencjalnie narobić Demokratom problemów. Syn drugiej najważniejszej osoby w państwie robiący interesy z zagranicznymi firmami – w tym powiązanymi mocno z chińskimi komunistami, najprawdopodobniej dzięki pozycji ojca, spotkania w Białym Domu których nie wpisano do oficjalnego grafiku, maile sugerujące, że cała rodzina Bidenów w tym Joe brali kasę – za mniejsze grzechy się wybory przegrywało. Facebook i przede wszystkim Twitter postanowili, że wyborcy tego nie zauważą.

To był błąd, duży błąd. Po pierwsze dzięki tej cenzurze nastąpił klasyczny efekt Streissand i znacznie więcej osób dowiedziało się dzięki temu o sprawie niż gdyby nic nie zrobili. Ale to i tak już bez znaczenia, skoro Biden wygrał, to najwyraźniej mu to nie zaszkodziło. Ważniejsze jest coś innego. NYPost to nie jest jakiś prawacki profil prowadzony przez trolli z 4chana. To jedna z dziesięciu największych gazet w USA, mająca ponad 200-letnią tradycję i założona przez samego Aleksandra Hamiltona. Ocenzurowanie ich artykułu, zwłaszcza pod tak bzdurnym pretekstem, sprawiło, że nie dało się już udawać, że lewicowa cenzura w społecznościówkach to prawacka teoria spiskowa.

To właśnie to zdarzenie stało się początkiem obecnej sytuacji. Bo Republikanie się wkurwili, mocno się wkurwili. I tym razem postanowili coś z tym zrobić. A konkretniej – postanowili odebrać społecznościówkom ochronę Sekcji 230.

Sekcja 230 Ustawy o Przyzwoitości w Komunikacji to do niedawna mało znany przepis bez którego media społecznościowe nie mogłyby funkcjonować. Chroni bowiem ich właścicieli przed odpowiedzialnością prawną za treści publikowane przez osoby trzecie. W praktyce działa to tak, że jak np. jakaś baba pomówi inną babę we wpisie na FB, że tamta się puszcza, to ta druga baba będzie mogła podać tą pierwszą do sądu, ale Facebooka już nie. Gdyby ze społecznościówek zdjęto tę ochronę, to w praktyce przestałyby działać. Z racji samej ich skali – przywołany przed chwilą Facebook DZIENNIE odwiedza ponad 1,8 miliarda użytkowników – moderacja na bieżąco nie byłaby fizycznie możliwa. Albo więc musieliby się zgodzić z perspektywą, że co chwilę ktoś ich będzie posyłał do sądu i będą płacić milionowe odszkodowania, albo faktycznie moderować wszystkie wpisy przed publikacją, co wywołałoby gigantyczne opóźnienia i tym samym odpływ użytkowników. Jak się nie odwrócić dupa z tyłu.

Oczywiście Republikanie nie mieli szans na to, żeby faktycznie zreformować lub nawet zlikwidować sekcję 230. Do zmiany prawa są w USA potrzebne obie izby Kongresu, a mający większość w Izbie Reprezentantów Demokraci nigdy by na to nie pozwolili. Ale Demokraci nie będą przecież mieli większości wiecznie. Gdyby Trump wygrał a Repsi wzięli Georgię, to być może już w 2022 mieliby w rękach wszystko, co byłoby potrzebne do tego, żeby zrobić z nimi porządek.Stało się jednak inaczej, co dało im jeszcze co najmniej cztery lata spokoju. Przy demokratycznym Senacie, Izbie i co najmniej 13 pracownikach i lobbystach Big Techu w Białym Domu nie ma szans, aby w najbliższych latach zrobiono im krzywdę. Ale temat wcale nie znikł, wprost przeciwnie. Tym bardziej, że coraz więcej lewicowców zaczyna przyznawać, że sytuacja, w której pięciu nerdów z Kalifornii ma w rękach tak wielką władzę bez żadnej kontroli zdrowa nie jest. I o ile nikt nie spodziewa się, że FB czy Twitter nagle prawicę promować jako taką, o tyle w każdej chwili mogą zniszczyć karierę dowolnego lewicowca i wypromować jego konkurenta. Nikt nie lubi żyć z pistoletem przystawionym do głowy.

To co się dzieje teraz to nie jest ze strony Big Techu demonstracja siły czy próby przejęcia władzy. To akcja panika. Oni doskonale wiedzą, że cenzurując artykuły o synu Bidena przekroczyli granicę, zza której nie ma już powrotu. Republikanie już im nie odpuszczą – i teraz mogą jedynie starać się o to, żeby nie wrócili do władzy zbyt szybko. Dlatego też czekają nas teraz trudne lata, w których w niszczeniu prawicy nie będą się już bawić w subtelności. Nic nie jest tak groźne jak śmiertelnie ranne zwierzę.


Mnie jednak cała ta sytuacja nie tylko nie martwi, ale wręcz cieszy. Jej efektem będzie bowiem to, że nieprawomyślni zostaną wypchnięci na alternatywne platformy, takie jak GAB, Minds czy, jeśli wróci, Parler. Tam będą mogli w spokoju knuć – i wrócą z nową siłą, żeby skopać im ich tłuste tyłki. A mowa w końcu o bardzo inteligentnych ludziach. Dodatkowo socjale opowiedziały się tym działaniem po jednej stronie tak wyraźnie, że wyraźniej już się nie da, i teraz nawet najbardziej umiarkowani Republikanie wiedzą, że żaden kompromis z nimi nie jest możliwy. Usuwając teksty o Bidenie Juniorze podpalili lont od beczki prochu na której siedzą. Jest tylko kwestią czasu kiedy wybuchnie im pod tyłkiem. Prawica prędzej czy później wróci w USA do władzy, i będą głodni zemsty jak nigdy dotąd.

A jak przy okazji szlag trafi społecznościówki – to tym lepiej dla wszystkich.


Opublikowano

w

przez