Ukraina: Ziemia niczyja.

Tragedia Ukrainy jest wielowątkowa. Państwo bez narodu, naród bez tradycji, strefa zgniotu, ziemia niczyja, sól w oku sąsiadów i nikomu niepotrzebny kłopot – wszystkie te określenia są równie prawdziwe. Kiedy kilka lat temu zapłonął Majdan, patrzyłem z nieskrywanym zdumieniem na to, co dzieje się na kijowskich ulicach. Tłum – wyprowadzony z domów za sprawą pustych obietnic Europy – z dnia na dzień coraz bardziej się radykalizował, aż zaczął podpalać policjantów, sądząc, że w ten sposób wygra coś więcej niż wymianę jednych skorumpowanych polityków na innych. Różnica pomiędzy nimi podniecała nie tylko Ukraińców. Po polskiej stronie sam fakt, że ci pierwsi są w dobrych stosunkach z Rosją, kazał przymknąć oko na to, że ci przebierający nogami do władzy są marionetkami Brukseli, z którą na co dzień walczyła zawzięcie prawa strona polskiego medalu.

Polscy politycy i dziennikarze hurtem latali na Majdan, by pogrzać się w cieple płonących opon, nie zastanawiając się za bardzo, po co właściwie to robią. Bo niby co Polska miała i ma do zaproponowania Ukrainie? Pieniądze? Kilka miliardów bezzwrotnej pożyczki to grosze, które ukraińska ziemia wchłonęła niezauważalnie, tak jak krew ludzi poległych na Majdanie i w wojnie będącej jego następstwem. Może wzorzec silnego niezależnego państwa? No też nie. Poza faktem, że w ciągu ostatnich dekad stopa życiowa nad Wisłą wzrosła niebagatelnie, sama Polska nie liczy się w najmniejszym nawet stopniu na arenie międzynarodowej. No to może wzorce transformacyjne, które pozwolą uciec Ukrainie z padołu biedy i łez…? Litości! Transformacja dawno już tam się dokonała. Majątek państwowy, podobnie zresztą jak u nas, przeszedł w ręce oligarchów, których bezkarność stała się zresztą jednym z powodów niedawnego buntu. Z tym, że wymiana tych złych promoskiewskich na dobrych proeuropejskich nic kompletnie nie dała, bo dać nie mogła.

Ukraina ma bowiem jeden podstawy problem: brak tradycji państwowych. Ani gospodarczo, ani kulturowo nigdy nie potrafiła stworzyć własnej myśli. Będący zawsze częścią większego projektu państwowego, Ukraińcy w najlepszym wypadku mogli awansować na szczeblach a to polskiej, a to rosyjskiej hierarchii społecznej. Tak się zresztą działo. Ci Ukraińcy – choć bliższe prawdy byłoby określenie: Rusini – którzy miast robić za odwiecznych chłopów starali się zdobyć wiedzę i wykształcenie, wywalczając w ten sposób awans społeczny, szybko przejmowali wzorce kulturowe „okupantów” i stawali się, wraz z przyjęciem ich języka, Polakami lub – jeśli ugięli kark – Rosjanami. Innej drogi, zważywszy na kompletny brak własnej tradycji i kultury, nie mieli.

Czy Polska potrafi dziś być pociągająca dla mieszkańców Kresów? Dla tych Ukraińców, którzy chcą podnieść swój status materialny – absolutnie tak. Milion z nich dał temu wyraz, imigrując za pracą nad Wisłę. Jednak kiedy weźmiemy pod uwagę propozycję intelektualną lub wręcz systemową, nagle pojawia się czarna dziura.

Czy komuś się to podoba, czy nie, mitem założycielskim nowej Ukrainy jest rzeź wołyńska. Odwołują się do niej – z różnym natężeniem – na wszystkich szczeblach struktur państwowych, od burmistrzów po prezydenta kraju. Bandera, który nad Wisłą kojarzy się jednoznacznie źle, za naszą wschodnią granicą jest jedynym punktem odniesienia na mapie ku niezależności. Ojciec narodu spłodzonego we krwi. Obcej, ale tym bardziej pociągającej. Czy Polska w jakikolwiek sposób reaguje na tę sytuację? Mając w pamięci debatę sejmową nad uczczeniem ofiar rzezi, liczne wypowiedzi polityków starających się umieścić temat pod dywanem czy kompletny brak reakcji na antypolskie wystąpienia szefa IPN – raczej nie. Wspomniane przykłady mają jednak wymiar czysto symboliczny i nawet gdyby ich wektor został zwrócony przeciwnie, niewiele by wniosły, poza wymianą emocji. Kiedy jednak strona polska z podatków swoich obywateli sponsoruje wydawnictwa mniejszości ukraińskiej w Polsce, w których przeczytać można, że II RP szykowała planowany w najdrobniejszych szczegółach holocaust Ukraińców, prowadziła w stosunku do nich politykę segregacji rasowej, jakiej nie powstydziłby się sam Hitler, a działania UPA były jedynie odpowiedzią na szykany ze strony polskiej społeczności, sprawa zaczyna się komplikować. Tu nie mówimy już o działaniach symbolicznych, tylko o realnym wsparciu państwa polskiego dla historycznych kłamstw.

Tymczasem Polska z całym swym autorytetem nie dość, że nie reaguje na takie sytuacje, bojąc się, że odebranie dotacji na wyżej wymienione rewelacje może doprowadzić do konfliktu na linii Kijów –Warszawa, ale wysyła na imprezy neobanderowców oficjalnych przedstawicieli w postaci marszałka senatu czy rzecznika praw obywatelskich, którzy z uśmiechami przyjmują antypolskie wystąpienia zebranych. Czy państwo, które nie reaguje na plucie na groby swoich obywateli, może być szanowane przez potomków oprawców, stanowić dla nich punkt odniesienia pozwalający na przemyślenie swojej przeszłości? Nie żartujmy. Państwo takie stać może się jedynie dojną krową, która jednak ze względu na swój potencjał – nieporównywalnie mniejszy od konkurentów w postaci Niemiec czy Rosji – jest dawcą traktowanym koniunkturalnie. I co lepsze, trudno stawiać to Ukrainie jako zarzut.

Ktoś oczywiście może obruszyć się na słowa, że Ukraina nie posiada innego etosu niż ten oparty na wołyńskim ludobójstwie. Poniekąd może mieć nawet rację. Spójrzmy bowiem na postać grekokatolickiego Grzegorza Chomyszyna, biskupa stanisławowskiego, który na długo przed  krwawą eskalacją działań ukraińskich nacjonalistów przestrzegał przed owych działań konsekwencjami. Pomimo że biskup Chomyszyn został błogosławionym Kościoła, jego postać nie jest dziś szeroko znana ani w Polsce, ani na Ukrainie. Szkoda tym większa, że na bazie jego analiz sprzed wojny można zacząć dyskusję na temat nacjonalizmu, jedności chrześcijan oraz pokojowego współistnienia. Tym bardziej szkoda, że wydane w zeszłym roku, odnalezione po dekadach zapomnienia, jego zapiski na ten temat – wydane pod tytułem „Dwa królestwa” – miast rozpocząć rzeczową dyskusję, wywołały na Ukrainie furię. Wydaną jak na razie jedynie po ukraińsku książkę miejscowe elity intelektualne potraktowały jako sfałszowaną i rozmijającą się z prawdą. Ich opór przed oddaniem miejsca prawdzie doprowadził do scen znanych dotychczas jedynie z nazistowskich Niemiec. Egzemplarze książki były masowo wykupowane z księgarń i palone, tak, żeby uniemożliwić zapoznanie się z jej treścią. I tu wracamy, niestety, do stanu ducha ukraińskich elit i będącego w ich intelektualnym władaniu pospólstwa. Tak jak w trakcie Majdanu, kiedy rozwścieczony tłum rozrywał na kawałki snajperów, czy krótko po nim, kiedy przez wsie i ukraińskie sioła przetoczyły się procesje byłych milicjantów na kolanach, rytualnie – jak to bywa wśród ludów dzikich – przepraszających za swą służbę dla byłego już kacyka, tak i w przypadku incydentów z paleniem książek czy obchodzonych hucznie kolejnych rocznic SS Galizien nikt, kto ma na Ukrainie znaczące nazwisko, nie zwrócił uwagi tłumowi, że być może ten powinien przemyśleć swoje postępowanie, żeby w przyszłości nie powtórzyć błędów przodków.

Polska nie jest potęgą, a jej politycy starają się usilnie, żeby pomimo swego odwiecznego położenia i obecnej koniunktury geopolitycznej długo nią nie była. Nic więc dziwnego, że nikt, w tym najbliżsi sąsiedzi, nie traktuje jej poważnie. Trudno jednak oczekiwać, że ktokolwiek będzie nasz kraj tak traktował, skoro on sam pozwala sobie na pomiatanie pamięcią swoich obywateli w ramach nigdzie niesprecyzowanej polityki. Trudno mieć bowiem pretensje do Ukrainy, która nie ma najmniejszych nawet doświadczeń związanych z państwowością, że nie wie, jak poruszać się w skomplikowanej rzeczywistości struktur zaawansowanych intelektualnie i kulturowo, do których pragnie awansować. Ukraina potrzebuje nauczyciela. Niestety, nie znajduje go w Polsce, która miast być wymagającym ojcem ukraińskiej niepodległości, zachowuje się jak ciotka-klotka, to dając trochę pieniędzy na drobne wydatki, to karcąc wzrokiem, ale tak naprawdę pozwalając na wzrost przy jej boku niekontrolowalnego i pozbawionego wszelkich zasad pasożyta społecznego, którego okiełzanie może w przyszłości słono kosztować. Do bycia ojcem sama musi jednak wcześniej dorosnąć.


Opublikowano

w

przez