Wyglądało na to, że cały świat jedzie do Zagrzebia. Cóż, przynajmniej ta część świata, która korzystała z wjazdu na autostradę w Novskiej. Czekałem już dziewiątą godzinę i nie znalazłem nikogo, kto chciałby mnie zawieźć do Nowego Sadu. Co tam Nowy Sad. Równie mało chętnych było na podróż do Osijeku czy choćby Slavonskiego Brodu. Przez chwilę myślałem, że może wyglądam strasznie. Albo, jak kiedyś w Budapeszcie, nie zauważyłem znaku zakazu zatrzymywania się. Ale nie, kiedy tylko schowałem kartkę z napisem „Beograd” i wyciągnąłem kciuk, od razu zatrzymało się kilka aut. Tylko co z tego? Zagrzeb. Zagrzeb. Zagrzeb. Fajne miasto, tylko właśnie z niego wracam. I jest już 22, a jutro o 13 mam się pojawić na uczelni. Eh.
Cofnijmy się o dziesięć godzin – stałem przy drodze prowadzącej przez Park Natury Lonjsko Polje. Auto pojawia się tu raz na kwadrans, zwykle jedzie z jednej wioski do drugiej. Nawet kiedy już się coś złapie, to po pięciu minutach trzeba wysiadać i kontynuować spacer z nadzieją, że w kolejnej wiosce ktoś akurat teraz będzie musiał odwiedzić sąsiada. I właśnie tutaj trafia się facet jadący ze Słowenii do Zemunu, miasta przytulonego do Belgradu i znajdującego się na trasie do Nowego Sadu. Nie korzysta ani z nowej, ani ze starej autostrady. Jedzie wiejską, krętą drogą. Bo nie ma radarów. Co prawda czasem trzeba się zatrzymać przed stadem gęsi czy spacerującą krową, ale gęsi nie dają mandatów ani punktów karnych. Mój wybawca jest taksówkarzem (trochę się przestraszyłem widząc taksometr, ale niepotrzebnie), mówi nawet nieźle po angielsku i jest trochę podobny do Rade Szerbedżiji. Ścinając zakręty opowiada mi o pierdzącej murzynce, którą kiedyś wiózł w Belgradzie. Ja zaczynam liczyć, czy uda mi się być w domu przed 20-tą. Raczej tak. I wtedy podejmuję idiotyczną decyzję.
Podróżuję akurat tą drogą z dwóch powodów. Po pierwsze – Zagrzeb jest dla autostopowiczów piekłem. Do autostradowych bramek właściwie nie da się dostać. Łatwiej dostać się do Sisaku i potem próbować wskoczyć na autostradę gdzieś po drodze. Po drugie – na końcu parku znajduje się Jasenovac. W tutejszym obozie koncentracyjnym kolaborancki rząd Niezależnego Państwa Chorwackiego wymordował tysiące Serbów, Żydów i przedstawicieli innych narodowości. Teraz na miejscu obozu stoi betonowy kwiat – jeden z modernistycznych spomeników, które w latach 60-tych i 70-tych postawiono na terenie Jugosławii. Chciałbym zobaczyć jak najwięcej z nich. Wjazd na autostradę w Novskiej jest niedaleko. „Jakoś sobie poradzę” myślę i proszę kierowcę o to, by wysadził mnie tutaj. Pytam, czy może zaczekać, ale jeśli ktoś jeździ 150 km/h po wiejskiej drodze, to czas najwidoczniej jest dla niego ważny. Jeszcze tylko rytualne „hvala, sretan put” i idę zobaczyć pomnik.
Już mówiłem, że to była głupia decyzja?
Po dwugodzinnym spacerze dotarłem do bramek. I stałem. I stałem. I… Kiedy zrobiło się ciemno przykucnąłem tuż obok oświetlonej budki poboru opłat i wystawiłem kartkę. Początkowo bałem się, że pracownicy mnie wyproszą. Ale nie, dostałem nawet herbatę, potem capuccino. Nie mogli co prawda wpuścić mnie do środka (kamery), ale i tak uratowali mi życie. Gdzieś tuż przed północą jeden z nich woła mnie – załatwił mi podwózkę. Robotnicy drogowi zawiozą mnie na stację benzynową przy trasie na Slavonski Brod. Zawsze coś.
Nigdy nie byłem dobry w nagabywaniu kierowców na stacjach. Zawsze włączał mi się przepraszająco-cierpiętniczy ton. Do tego nigdy nie wiedziałem, w którą stronę iść. Kierowcy na punktach postoju są strasznie niezorganizowani – ten jedzie do dystrybutora, tamten do kompresora, ten staje na parkingu i zaczyna jeść kanapkę. Trochę porządku! Ustawić się w kolejkę, żebym każdego mógł zapytać bez zbędnego biegania!
Jedna para jedzie do Serbii. „Jedzie, ale nie zabiera ludzi”, jak mówi mi kobieta. (Tyle na temat żeńskiej opiekuńczości. Chyba każdy autostopowicz prędzej czy później staje się mizoginem. Baby są po prostu wredne). Przeżywam później chwilę radości, kiedy czytnik przy kasie odrzuca jej kartę płatniczą. Przynajmniej tyle.
Ale dość szybko udaje mi się znaleźć wybawcę. Jedzie z Zagrzebia do Osijeku. Jest właścicielem dwóch firm, współwłaścicielem trzeciej i prezesem czwartej. Nieźle. Długo zastanawiam się, gdzie najlepiej byłoby mi jechać, ale ostatecznie jadę do samego końca – przegapiłem ostatnią czynną stację na trasie do Belgradu, a w dużym Osijeku łatwiej przeczekać noc, niż gdzieś pośrodku niczego.
Pan biznesmen wysadza mnie na stacji gdzieś na obrzeżach stolicy Slawonii. Teraz kawa. Nie ma. Konkretnie – nie ma wody. Na szczęście tylko tu, w barze obok już wszystko w porządku. Trochę wspominam, trochę marzę, trochę wałęsam się po mieście. McDonald zamknięty, ale wi-fi działa, także kładę karimatę na betonie, siadam i chłonę wieści ze świata. O 7 wraca światło dzienne. Kilka samochodów (w tym kolejny prezes – firmę ma co prawda tylko jedną, ale za to żony aż trzy, także ma co opowiadać) i o 13 docieram do Nowego Sadu.
Na uczelnię się spóźniam, ale prowadzący też. A miał trochę bliżej.