Podczas wywołanego wiadomym wyrokiem wiadomego trybunału kryzysu politycznego sporo osób, głównie z prawej strony, powtarza jak mantrę to, że ruszanie kompromisu aborcyjnego było błędem i trzeba było go zostawić. Problem w tym, że spojrzenie na historię aborcji w Polsce, zwłaszcza po 89, pokazuje jasno, że tego mitycznego kompromisu nigdy nie było – i jeśli lewica wcześniej nie zliberalizowała prawa, to nie wynikało to wcale z tego, że go szanują.
Aborcja w dzisiejszym tego słowa rozumieniu pojawiła się mniej więcej na przełomie siedemnastego i osiemnastego wieku ale dopiero w XIX wieku rozwój chirurgii sprawił, że „zabieg” stał się relatywnie bezpieczny dla kobiety, co wpłynęło na jego rozpowszechnienie. Polska wtedy formalnie nie istniała, będąc częścią państw zaborczych. A że to były czasy, w których panowała jeszcze cywilizacja zachodu, to we wszystkich tych państwach „zabieg” był ściśle zabroniony. Kary za niego różniły się od zaboru i okresu historycznego, ale były dotkliwe. Zdarzały się nawet przypadki, że lekarz za zabicie dziecka trafiał na Syberię.
Po odzyskaniu niepodległości miała miejsce ciekawa sytuacja prawna. Początkowo nie mieliśmy bowiem żadnego wspólnego kodeksu karnego. Ten szybko zaczęto tworzyć, ale jak możecie sobie wyobrazić stworzenie od podstaw całego systemu prawnego nie jest łatwym zadaniem, zwłaszcza w państwie demokratycznym. Początkowo więc uznano, że wobec braku unitarnego prawa nadal powinny obowiązywać kodeksy wprowadzone przez zaborców. Z tego powodu mieszkaniec Galicji musiał więc przestrzegać zupełnie innych przepisów niż mieszkaniec Pomorza, chociaż obaj przecież mieszkali w tym samym kraju i podlegali pod ten sam rząd. Na aborcję nie miało to wielkiego wpływu bo jak wspomniałem wszystkie trzy kodeksy jej zabraniały, chociaż w wypadku Galicji warto odnotować, że za nielegalną aborcję odpowiadał karnie także ojciec dziecka jeżeli np. namawiał na nią jego matkę czy w jakikolwiek sposób jej pomógł. Ale wtedy, przy okazji tworzenia wspólnego kodeksu, zaczęły się pojawiać głosy wołające o jej zalegalizowanie. W bardzo ograniczonym zakresie rzecz jasna – czasy nadal były cywilizowane i jakby ktoś postulował legalizację aborcji na życzenie, to uznano by go za niebezpiecznego radykała albo wariata.
Albo wręcz za bolszewika. Porewolucyjny rząd ZSRR bowiem jako pierwszy w Europie, już w 1920, wprowadził aborcję na życzenie. Swoją drogą warto odnotować, że bolszewicy tłumaczący tę decyzję używali dokładnie tych samych argumentów jakich do dzisiaj używają zwolennicy zabijania dzieci – z koronnym „i tak się będą skrobać, to lepiej żeby się skrobały legalnie i bezpiecznie”. To jednak nawet w sowietach nie potrwało długo i już w 1924 zaczęli ją ograniczać. W 1936 całkowicie ją zdelegalizowali bo tyle Rosjanek się skrobało, że zaczęto się obawiać, że będzie to miało katastrofalny wpływ na populację.
Komisja Kodyfikacyjna stworzyła w końcu wspólny kodeks w 1932 roku. Aborcja została w nim zalegalizowana wyłącznie w dwóch przypadkach: z powodów medycznych oraz wtedy, kiedy ciąża powstała w wyniku gwałtu lub kazirodztwa. Brzmi znajomo, prawda? Tyle, że o ile teraz wielu osobom takie rozwiązanie wydaje się mocno konserwatywne o tyle w 1932 byliśmy w awangardzie postępu – poza ZSRR chyba żadne państwo w Europie nie miało bardziej liberalnych przepisów aborcyjnych.
Wszystko zmieniło się kiedy na Polskę napadli ci, którzy też lubili sztandary z piorunami.
Hitler miał bardzo utylitarne podejście do aborcji. Jego celem było wyhodowanie rasy panów i aborcja miała być kolejnym narzędziem do osiągnięcia tego celu. Dlatego też dla aryjskich Niemek aborcja była ściśle verboten, z potencjalną karą śmierci za jej nielegalne dokonanie. Nie dotyczyło to oczywiście dzieci chorych – te były mordowane bezlitośnie, także po urodzeniu a rząd płacił położnym po równowartość ok. 2 stów za doniesienie, że takie chore dziecko się urodziło i trzeba go uśpić. Nie dotyczyło to również podludzi z terenów podbitych. W ich wypadku Niemcy nie tylko zalegalizowały aborcję, ale wręcz aktywnie do niej namawiały. No ale to temat na inny tekst, na razie wystarczy to, że pod rządami socjalisty Hitlera był w Polsce jedyny okres, w którym legalna była aborcja na życzenie. Warto również – przyszłościowo – wspomnieć, że odpowiedzialni za jej promocję stanęli potem przed sądem w Norymberdze. Lata niemieckiej okupacji były jedynym okresem kiedy w Polsce legalna była aborcja na życzenie.
Po wojnie komunistyczne władze w zasadzie utrzymały zasady z II RP i aborcja znowu była legalna tylko w wypadku zagrożenia życia kobiety lub ciąży z gwałtu. Zmieniło się to jednak już w 1956. W Ustawie o Warunkach Dopuszczalności Przerywania Ciąży wprowadzono trzy sytuacje w których aborcja była legalna – zdrowie matki lub dziecka, ciąże w wypadku przestępstwa i, co kluczowe, aborcję ze względu na trudne warunki życiowe. Ten trzeci zapis – de facto a nie de iure – zalegalizował w Polsce aborcję na życzenie. Kobiety, które były faktycznie biedne, mogły się skrobać legalnie kiedy chciały. Te nieco mniej biedne też bo istnienie trudnych warunków materialnych stwierdzano na podstawie oświadczenia kobiety, których to oświadczeń nikt raczej nie weryfikował. A te najbogatsze… No cóż, bogaci sobie z każdym przepisem są w stanie poradzić.
W okresie PRLu dwukrotnie, w 1977 i w 1987, obrońcy życia próbowali doprowadzić do jej zmiany. Pierwsza próba, w wykonaniu Polskiego Komitetu Obrońców Życia, Rodziny i Narodu, spaliła się na panewce. Dziesięć lat później próbę podjął szczeciński oddział Klubu Inteligencji Katolickiej. Ich lobbing sprawił, że w 1988 w Sejmie powołano specjalną podkomisję i temat aborcji zaczął być dyskutowany, także z Komisją Episkopatu Polski. W międzyczasie PRL się jednak rozleciał i temat odziedziczyły pierwsze władze III RP.
W końcu w 1993 roku przepchnięto przez sejm nową ustawę aborcyjną – tę, która obowiązuje także dzisiaj. Zrobił to dopiero rząd Suchockiej, ale nie było to łatwe. Lewica rzecz jasna się jej sprzeciwiała, ale wielu posłów prawicy też bało się ruszać ten temat. Kiedy po raz pierwszy pojawiła się na wokandzie, jeszcze w czasie tzw. sejmu kontraktowego, nawet Marek Jurek wolał wstrzymać się od głosu.
Wtedy właśnie pojawiło się w debacie publicznej pojęcie „kompromis aborcyjny”. Nowa ustawa, jak wszyscy pewnie wiecie, dopuszczała bowiem możliwość legalnego przerwania ciąży z trzech powodów: ciąży z przestępstwa, zagrożenia dla życia i zdrowia matki lub stwierdzenia ciężkiej choroby płodu. O ile w wypadku aborcji mającej uratować życie matki nikt za bardzo nie protestował – te były może nie legalne ale też nie karalne nawet pod zaborami – o tyle przeciwnicy aborcji nie chcieli dwóch pozostałych. Posłowie prawicy opowiadali więc wtedy mediom i własnym wyborcom, że wprowadzono je w ramach kompromisu z lewicą i że nie ma co narzekać bo nic więcej i tak nie wywalczą. Kiedy ustawa przeszła bezpieczną większością 48 głosów opowiadali jaki to był wielki kompromis ze strony lewicy. Mówił tak m.in. w głośnym wywiadzie dla PAPu Stefan Niesiołowski, który obok Korwina robił wtedy za skrajną prawicę.
Żadnego kompromisu jednak tak naprawdę nie było. Jeśli chodzi o SLD to ustawę poparło zaledwie dwóch posłów, Marian Żenkiewicz i wywodzący się z OPZZ Kazimierz Iwaniec. Przeciwko tej ustawie zagłosowała również w całości Unia Pracy. Izabela Sierakowska z SLD była również autorką poprawki, która miała pozwolić na zabicie dziecka z „wyjątkowo ważnych powodów osobistych” lub trudnej sytuacji materialnej, ale ta przepadła. Pozostałe partie dalekie były od jedności. W Unii Demokratycznej przeciwko byli m.in. Kuroń, Geremek, Onyszkiewicz czy Śledzińska-Katarasińska a za – Komorowski (tak, ten Komorowski), Mazowiecki czy Rokita. W PSL przeciwni byli m.in. Piechociński i Pawlak a w KLD – Tusk. Co ciekawe przeciwko tej ustawie było również wielu posłów ZChN, ale z dokładnie odwrotnych powodów – uważali, że jest zbyt liberalna. Korwin też był za, ale nie chciało mu się pofatygować na głosowanie, więc dowodem na to są tylko archiwalne wywiady.
Trzeba przyznać, że zagłosowanie za tą ustawą wymagało od posłów sporej odwagi. Większość sondaży pokazywała bowiem, że społeczeństwo jest przeciwne zaostrzeniu przepisów aborcyjnych. Codziennością były protesty wyrastających jak grzyby po deszczu organizacji feministycznych Senatorowie tak się bali, że aż 25 złożyło wniosek o utajnienie głosowania, który ostatecznie przepadł bo marszałek zdecydował, że głosowanie ustawy i poprawek trwałoby przez to zbyt długo. Ostatecznie senat też poparł tę ustawę a Wałęsa podpisał ją 15 lutego 1993.
Dzisiaj wiele osób, z obu stron politycznej barykady, przedstawia tamten „kompromis” jako wielką zdobycz, której nikt poza wariatami nie podważa, ale to nie jest prawda. Kompromis jak to kompromis, nie zadowolił nikogo. O ile jednak prawica uznała, że realnie i tak wiele więcej nie wywalczą, o tyle lewica nie miała najmniejszego zamiaru się z nim pogodzić. Nie chcieli jednak otwarcie postulować legalizacji aborcji – na takie postulaty było wtedy jeszcze za wcześnie – ale widząc skalę protestów postanowili załatwić sprawę inaczej. Zaczęli nawoływać do zorganizowania demokratycznego referendum które zdecydowałoby o tym, czy aborcja na życzenie będzie legalna czy też nie. Jego wynik miał być wiążący dla rządu i doprowadzić do wprowadzenia odpowiedniej nowelizacji. Na czele tego ruchu stanęła Barbara Labuda, która skądinąd przeszła fascynującą podróż na lewo, od KORu przez Solidarność i Unię Wolności aż do Wiosny Biedronia. Mobilizacja była ogromna i zwolennikom organizacji referendum udało się nawet zebrać coś koło 1,7 miliona podpisów. Rząd jednak, co było do przewidzenia, to olał i żadnego referendum nie zorganizował. Feministki trochę poklnęły na watykańskich sługusów, ale ich ruch szybko stracił parę. Politycy, którzy zdążyli się do niego podczepić, równie szybko uznali, że gra jest niewarta świeczki, a cała reszta się rozeszła i tyle było z tego tematu. Sama Labuda, kiedy pojawiła się okazja do zdobycia ciepłego stołka w Pałacu Prezydenckim, też „uwolniła się z okowów antyklerykalizmu” i zostawiła je na lodzie.
Resztki tej energii postanowiła jednak wykorzystać SLD, która wpisała sobie liberalizację ustawy aborcyjnej do programu wyborczego. Gwoli sprawiedliwości jednak nie było to jakoś szczególnie mocno promowane. W 1993, zaledwie cztery lata po upadku PZPR, wyborcy podjęli jedną z najdziwniejszych decyzji w historii i powierzyli władzę ich następcom. Początkowo jednak temat aborcji był martwy. SLD miało urwanie głowy z wewnątrzkoalicyjnymi przepychankami z ludowcami i walką z Bolesłem, nikt nie miał czasu na zajmowanie się jakimiś pierdołami. Zmieniło się to dopiero w 1996. SLD miało już swojego premiera i swojego prezydenta i mogło poświęcić temu nieco uwagi. Efektem był powrót do rozwiązania z PRLu, które dopuszczało aborcję jeśli kobieta złoży oświadczenie, że jest w trudnej sytuacji materialnej. To wywołało niemal równie wielkie społeczne oburzenie jak ustawa z 1993, które ponownie zostało przez rząd koncertowo olane, bo nawet w takim dzikim kraju jak III RP pewne rzeczy są stałe.
Tym, co najbardziej zajmowało wtedy SLD była jednak nie aborcja – a konstytucja. Jej tworzenie zaczęto już w 1989 roku, a w 1992 roku polski parlament uchwalił tzw. małą konstytucję, która regulowała podstawowe sprawy, jak obowiązki samorządów, stosunki między władzą ustawodawczą i wykonawczą itp. W ramach ciekawostki historycznej można wspomnieć, że w Polsce obowiązywały wtedy aż trzy różne ustawy zasadnicze. Ta z 1952 roku nadal była bowiem ważna w kwestiach, których nie regulowała mała konstytucja, chociaż po zwycięstwie Solidarności została tak mocno zmodyfikowana, że przestała mieć już sens. Obowiązywała również wcześniejsza od małej konstytucji Ustawa Konstytucyjna z 23 kwietnia 1992, która regulowała sposób uchwalenia nowej konstytucji. Prace nad nową konstytucją skończyły się na początku 1997 roku. Na początku kwietnia przyjęło ją razem z większością poprawek Kwaśniewskiego Zgromadzenie Narodowe a pod koniec maja naród stwierdził w referendum, że może być. W lipcu Kwaśniewski więc ją podpisał i opublikował w Dzienniku Ustaw. Po 3 miesiącach vacatio legis weszła w życie.
To było jednak złą wiadomością dla aborcjonistów. W jej tekście znalazł się bowiem artykuł 38: Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia. Autorem tego zapisu był nie kto inny jak Marek Borowski, który był wtedy jedną z głównych fiszy w SLD i miał czerwone korzenie sięgające przedwojnia. Rafał Otoka-Frąckiewicz stwierdził w ostatnim Pitu Pitu, że miało to dać podkładkę do usunięcia z reformowanego przez SLD kodeksu karnego kary śmierci – na zasadzie „nie macie się o co oburzać, my nic nie możemy, konstytucja zabrania”. Innym powodem z którym się spotkałem był ukłon w stronę Kościoła, bez którego wsparcia konstytucja nie miała zbyt wielkich szans na przejście w referendum. Jaka by nie była prawda, już przed jej uchwaleniem wiele osób zauważyło, że ten zapis (i kilka innych) w zasadzie wyklucza dopuszczalność legalnej aborcji, w kraju toczyły się o tym ożywione dyskusje i kłótnie. Borowski też był tego świadomy, otwarcie przyznawał, że „płód oczywiście też jest człowiekiem”.
Co ciekawe często przywoływany ostatnio wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 1997 roku zdelegalizował aborcję z przyczyn społecznych nie dzięki konstytucji z 1997 a tej odziedziczonej po PRLu, z 1952 roku. Grupa senatorów z Alicją Grześkowiak na czele złożyła wniosek o sprawdzenie zgodności „przesłanki społecznej” i Trybunał uznał, że łamie ona te fragmenty konstytucji 52 które w świetle małej konstytucji nadal obowiązywały. Nie będę tutaj opisywał całego wyroku, ten ma ponad 70 stron i jak ktoś jest ciekaw to może go poczytać w linku niżej. Upraszczając TK uznał, że życie ludzkie jest najwyższym dobrem, które w państwie demokratycznym musi być chronione – i że dotyczy to także fazy prenatalnej, chociaż sędziowie stwierdzili, że intensywność tej ochrony nie musi być taka sama w każdej fazie życia i w każdych okolicznościach. Sędziowie TK zauważyli również, że także nowa konstytucja, która w momencie wydania tego wyroku nie weszła jeszcze w życie, potwierdzą tę opinię artykułem 38.
Warto tutaj zauważyć, że we wniosku do TK chodziło nie tylko o przesłankę społeczną. Senatorzy łącznie zaskarżyli osiem przepisów jako niekonstytucyjnych. Jednym z nich był na przykład zapis w nowym kodeksie karnym, który uniemożliwił dzieciom dochodzenie roszczeń w stosunku do matek za szkody powstałe z ich win w okresie prenatalnym. Za niekonstytucyjne uznano również wykreślenie z KK art. 23b, który stanowił, że „dziecko poczęte nie może być przedmiotem działań innych niż te, które służą ochronie życia i zdrowia jego lub jego matki” oraz art. 156a, który uchylał kary za uszkodzenie ciała dziecka w okresie prenatalnym.
Prezes TK Andrzej Zoll wydał postanowienie, że zaskarżone przepisy są niekonstytucyjne i tym samym nieważne. W ówczesnym systemie prawnym Sejm mógł przyjąć to oświadczenie lub je odrzucić, ale do odrzucenia potrzebna była większość 2/3 głosów. Lewicy nie udało się jej zebrać więc 17 grudnia 97 w głosowaniu sejm nie odrzucił obwieszczenia prezesa TK a dzień później ukazało się ono w druku oficjalnym, tym samym kończąc w III RP aborcję z powodów społecznych.
Warto tutaj wyjaśnić także jeszcze jedno nieporozumienie. TK uznał wtedy za niekonstytucyjną jedynie przesłankę społeczną, ale nie oznacza to, że uznał przesłankę eugeniczną za zgodną z konstytucją. Składający wniosek senatorowie nie poprosili bowiem o sprawdzenie jej zgodności a trybunał nie mógł tego zrobić z własnej inicjatywy. Gdyby wtedy ktoś pomyślał o dopisaniu do wniosku prośby o sprawdzenie konstytucyjności przesłanki eugenicznej to prawdopodobnie już wtedy byłaby ona zdelegalizowana.
W połowie 1996 roku ugrupowania postsolidarnościowe stworzyły szeroką koalicję pod nazwą Akcja Wyborcza Solidarność. W 1997 AWS zwyciężyła w wyborach do sejmu i senatu oraz utworzyła koalicyjny rząd z Unią Wolności. Oznaczało to, że przez najbliższe cztery lata feministki nie miały nawet co śnić o kolejnej liberalizacji. W 2001 roku o dawnym poparciu dla targanego wewnętrznymi konfliktami AWSu nie było mowy i resztki tej koalicji nie dały rady nawet przeczołgać się przez próg wyborczy. Do władzy powróciło SLD, tym razem pod przewodnictwem Leszka Millera. Wydawało się, że liberalizacja aborcji jest tuż tuż, tym bardziej, że mieli to w programie.
Rzeczywistość okazała się jednak inna. SLD za Millera nie miało najmniejszego zamiaru liberalizować tę ustawę. Kiedy Izabela Jaruga-Nowacka wyskoczyła na początku ich rządów z tekstem, że liberalizacja ustawy aborcyjnej to jeden z ich priorytetów, to rzecznik prasowy SLD ogłosił o razu, że to nieprawda i nie mają w ogóle planów zajmowania się tym tematem. Wszelkie głosy wewnątrz partii które się tego domagały były szybko i bezlitośnie tłumione. Nawet Aleksander Kwaśniewski, który podczas walki z Lechem Wałęsą przedstawiał się bardzo proaborcyjnie stwierdził, że jest dobrze jak jest i każda próba liberalizacji będzie przez niego zawetowana.
Wielu zwolenników aborcji zarzucało Millerowi, że SLD przestało popierać liberalizację aborcji z powodu rzekomego sojuszu czerwonych z czarnymi. Dogadanie się w tej sprawie z Kościołem zarzuciły Millerowi w liście otwartym między innymi Kora Jackowska, Wisława Szymborska, Krystyna Janda i kilka innych lewicujących darmozjadek. Prawda jednak, moim zdaniem, leży gdzie indziej. Tak się bowiem złożyło, że na rządy SLD przypadło referendum o wejściu dla UE. W niemal całej Unii, poza Maltą i jeszcze Irlandią, aborcja na życzenie była legalna i uniosceptycy, z Romkiem Giertychem na czele, straszyli, że po wejściu do UE Bruksela zmusi nas do legalizacji zabijania dzieci. Jakby wtedy Miller zaczął majstrować przy ustawie aborcyjnej to pokazałoby to nie tylko, że ten ich argument był wiarygodny, ale uwiarygodniłoby także pozostałe. A to mogłoby oznaczać, że tłuste pensje europosłów i posadki w KE przejdą koło nosa, więc bez większych emocji postanowiono położyć feministki na ołtarzu politycznej pragmatyki. Dlatego takie oburzenie w SLD wzbudził w 2002 roku Marek Dyduch, który po triumfalnym powrocie Millera ze szczytu w Kopenhadze palnął, że po przystąpieniu do UE lewica powinna się zająć liberalizacją bo „aborcja na życzenie jest standardem europejskim”.
Podejście Millera sprawiło, że aborcja przestała być mainstreamowym tematem. Zarówno zwolennicy liberalizacji jak i zwolennicy jej dalszego zaostrzenia zostali wypchani na margines życia politycznego. W 2005 roku władzę miała przejąć koalicja PO-PiS, do czego ostatecznie nie doszło, ale deklarujący swoją prawicowość PiS i przystawki nie miały przecież żadnej motywacji aby przy tej ustawie majstrować. W żadną stronę. Kiedy Liga Polskich Rodzin złożyła w 2006 roku projekt poprawki do konstytucji który wzmacniałby w niej ochronę życia został on wycofany z powodu formy w jakiej to zrobili, podczas prac nad nowelizacją dotyczącą europejskich nakazów aresztowania. Dwa tygodnie później temat powrócił jako wniosek 155 posłów PiSu, LPR, Samoobrony i LPR. Ostatecznie za tą zmianą zagłosowało 269 posłów – mniej niż wymagane do jej wprowadzenia 2/3 czyli 296 głosów. Wszystkich 151 posłów PiSu obecnych na głosowaniu poparło tę poprawkę, ale kierownictwo partii, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, tak mało entuzjastycznie podchodziło do tego tematu i tak bardzo próbowało uwalić ten wniosek przed głosowaniem, że zniesmaczony Marek Jurek zrezygnował z bycia marszałkiem sejmu i wkrótce potem razem z kilkoma innymi posłami, z wielką stratą dla partii, rzucił legitymacją.
Po upadku pierwszego rządu PiS do władzy na dwie kadencje doszła Platforma. Dla nich również temat liberalizacji aborcji nie był w żadnym stopniu opłacalny. W początkowym okresie PO przestawiała się jako partia centro-prawicowa, więc legalizowanie zabijania dzieci nieszczególnie było zgodne z ich wizerunkiem. A potem, kiedy coraz częściej zapominali o swoich prawicowych korzeniach i stawali się partią ciepłej wody w kranie, tym bardziej było to nieopłacalne. Ruch proaborcyjny ograniczał się wtedy do kilku bardzo brzydkich kobiet drących japy na manifach a kolejne sondaże jasno pokazywały, że połowa społeczeństwa popiera kompromis, podczas gdy druga połowa dzieliła się na zwolenników liberalizacji, zaostrzenia i niezdecydowanych. Niewiele by zyskali ruszając ten temat, wiele mogliby stracić, więc po co sobie przeszkadzać w konsumowaniu fruktów władzy?
Za drugiego rządu PO do władzy udało się dorwać Ruchowi Palikota, więc temat aborcji wrócił do politycznego mainstreamu, ale pozostawał na jego marginesie. Jej promowanie też im za bardzo nie pomogło i w następnym sejmie nie było już ani Palikota ani SLD, rządził za to PiS. Który też nie palił się do majstrowania przy aborcji. Wyglądało na to, że po raz kolejny ten temat zaniknie, chociaż akurat po zwycięstwie PiSu ruch pro-life nabrał trochę wiatru w żagle.
Zmieniło się to zasadniczo przez durny przypadek. 23 sierpnia 2017 aborcjonistki złożyły w Sejmie obywatelski projekt ustawy, która umożliwiłaby legalną aborcję na życzenie do 12 tygodnia, dostępność tabletek poronnych, wprowadzenie edukacji seksualnej do szkół i jawną listę lekarzy którzy nie chcą zabijać dzieci. Twierdziły, że zebrały pod nim 400 tysięcy podpisów, chociaż są co do tego wątpliwości. Tydzień później do sejmu wpłynął projekt kolejnej ustawy, tym razem znoszącej aborcję eugeniczną, pod nim podpisało się już 830 tysięcy obywateli. 10 stycznia 2018 odbyło się pierwsze czytanie obu projektów. Jarek zapowiadał, że PiS nie będzie odrzucał w pierwszym czytaniu obywatelskich projektów ustaw, więc projekt antyaborcyjny został skierowany do dalszych prac w komisjach. Gdyby tak się stało z projektem proaborcyjnym, to nie byłoby żadnego kryzysu, obie ustawy zapewne utknęłyby na zawsze w komisjach i w końcu wszyscy by o nich zapomnieli.
Stało się jednak inaczej gdyż Jarek kompletnie nie wziął pod uwagę totalnej niekompetencji opozycji. Kiedy przyszło do głosowania 58 posłów PiS – w tym, oprócz Kaczyńskiego, Macierewicz, Terlecki czy Pawłowicz – zagłosowało za skierowaniem go do komisji. Doszło jednak do buntu w szeregach i szeregowi posłowie – aż 166 – zagłosowali za jego odrzuceniem już w pierwszym czytaniu. Nie miałoby to jednak znaczenia, bo przy poparciu Kaczyńskiego et consortes opozycja, która chcąc zdobyć choć trochę więcej poparcia zaczęła popierać aborcję, zebrałaby wymaganą większość. Tyle tylko, że 39 posłów PO i Nowoczesnej nie pofatygowało się w ogóle na głosowanie dzięki czemu projekt przepadł ośmioma głosami.
Chaos w opozycji po tym głosowaniu był straszny. Początkowo gniew aborcjonitek skupił się właśnie na opozycji, w stronę której Nowacka krzyczała, że nie mają już czego szukać na protestach KODu. Szybko jednak się pogodzili i zaczęli kręcić narrację, że odrzucenie tego projektu to wina PiSu. Dało to dużą energię ruchowi proaborcyjnemu, to właśnie wtedy zaczęły się czarne protesty. Wypłynęła na nich zawodowa aktywistka Marta Lempart, prezeska firmy deweloperskiej Diamond Properties, która wcześniej prowadziła bardzo ciekawe interesy we Wrocławiu. No a resztę już wszyscy wiedzą, więc nie ma sensu tu o niej pisać.
Pomiędzy wpłynięciem obu tych ustaw do sejmu poseł PiS Bartłomiej Wróblewski złożył w TK wniosek o zbadanie zgodności z Konstytucją przesłanki eugenicznej. Jego wniosek został poparty przez grupę posłów PiSu, Kukiza’15 oraz koła Wolni i Solidarni. Wróblewski opowiadał prawicowym mediom, że Kaczyński też popiera ten wniosek, ale szczerze w to wątpię. Jarek może i nawet nie chciałby, żeby pod pretekstem tej przesłanki mordowano dzieci z Downem, ale nie na tyle, żeby wywoływać z tego powodu kryzys polityczny. To, że przyjęty wcześniej do komisji projekt ustawy antyaborcyjnej jeszcze z nich nie wyszedł jest moim zdaniem najlepszym na to dowodem. Trybunał wniosek przyjął i gdzieś tak w okolicy połowy września ustalił datę wydania wyroku – kiedy nikt jeszcze nie podejrzewał, że druga fala pandemii rąbnie tak mocno. Ostatecznie trybunał wydał taki wyrok jaki wydać musiał, od lat mówiono, że w razie trafienia przed niego tej sprawy właśnie tak się ona skończy. Co ciekawe zdanie odrębne złożył nie tylko powiązany z PO Leon Kieres ale także były poseł PiSu i pełnomocnik Kaczyńskiego Piotr Pszczółkowski. Co oczywiście nie przeszkodziło w niczym narracji, że to Jarek chce zlikwidowania aborcji.
A co było dalej to już wszyscy wiemy…