Jarosław Kuźniar stwierdził, że prowadzenie telewizji śniadaniowej to dla niego za mało. Teraz postanowił, że będzie pokazywał Polakom świat. Szkoda, że sam widział go tak mało. I tak powierzchownie.
Dość długo się zastanawiałem nad tym, czy w ogóle pisać ten tekst. Na normalnym rynku medialnym nikt by pewnie o kimś takim, jak Jarosław Kuźniar nie słyszał. Poważni ludzie bowiem o 7 rano albo pracują, albo śpią, bo na pewno nie oglądają wtedy telewizji. No, ale u nas nadal panowie i panie z telewizora uważają się za wyjątkowe osobistości, których opinie na każdy temat wszyscy chcą poznać.
Kuźniar jest chyba najbardziej ekstremalnym przykładem takiego zakochanego w sobie celebryty. Jego poziom zadufania wynosi pewnie gdzieś ponad siedem rusinków (skala Rusinka jest, jak Richtera, skalą logarytmiczną). Codziennie zawodowo zajmuje się mówieniem Polakom, jak bardzo są chujowi i jak bardzo on, Jarosław Kuźniar, nimi gardzi. I że jak nie jutro, to pojutrze pojedzie w cholerę i zrobi karierę taką, że będą się o nim uczyć dzieci w szkołach na całym świecie.
Celebryci najłatwiejszą drogę do zyskania sławy kogoś bardzo mądrego i opiniotwórczego widzą w mówieniu i pisaniu o obcych państwach. Bo gadać o Polsce to sobie może byle hydraulik, a zagranico to nikt nie był i można trochę kitów zawsze powciskać. Czasem, jak pani Pakosińska, człowiek chce napisać trochę prawdy, ale wie za mało. Wtedy z pomocą przychodzi wiedza „z internetu”, czyli udostępniania przez jakieś anonimowe krasnoludki. Taki krasnoludek nie będzie miał przecież pretensji, że jego tekst podpisano cudzym nazwiskiem. Zwłaszcza, że jest anonimowy, więc własnego nazwiska i tak nie ma.
Książki jednak na razie nasz pan z okienka pisać nie chce. Za to zaplanował sobie prowadzenie programu podróżniczego. Pierwszy odcinek, o Rio, już w kwietniu. Z tej okazji redaktor udzielił wywiadu Dziennikowi. Wcześniej zaś o swoich planach mówił dziennikarce „Na temat”. Warto się nad tymi wywiadami pochylić, bo rzadko można znaleźć taki poradnik, jak skompromitować polskiego celebrytę. Wystarczy podstawić mu mikrofon pod usta, resztę zrobi sam.
Gdzież to bowiem był pan redaktor i co widział, skoro uważa, że cały kraj czeka tylko na jego program? Oj, był w wielkim świecie. Cytując jeden z komentarzy: „Facet był na Cyprze, w Maroko, na Syberii, w Kanadzie i na lotnisku w Teheranie. Zwiedził zatem mniej świata niż dzisiaj przeciętny student”. Ale za to jakie to był wyjazdy! Hardkorowe. Na Cypr pojechał co prawda z biurem podróży, ale za to trafił
do pokoju z obcym facetem, który montował kiedyś windy w hotelach na Cyprze, miał wypadek i wtedy przyjechał do Larnaki na proces o odszkodowanie. Tak sobie więc żyliśmy przez tydzień, a jedyną korzyścią z naszej znajomości było to, że on miał prawo jazdy (co prawda przedarte na trzy części przez dzieci, ale zawsze). Ja jeszcze wtedy prawa jazdy nie miałem i udało mi się na jego dokumenty wynająć skuter.
Cóż to za ciepły opis! Zapamiętajcie go, kiedy pewnego razu Jarosław będzie chciał zapozować na wielkiego reportera i rzuci kilka zdań o Kapuścińskim; jak to „należy słuchać całym ciałem” i „sprawić, by nasz rozmówca czuł się najważniejszą osobą na ziemi”. Zresztą, być może ten pan od wind rzeczywiście był nudziarzem. Mam jednak wrażenie, że tydzień spędzony w jednej izbie z Janem Himilsbachem Kuźniar też skwitowałby czymś w stylu „wsadzili mi do pokoju jakiegoś zachrypniętego, wiecznie pijanego kamieniarza”.
Pytanie, jak zniósłby mieszkanie w dwunastoosobowym dormitorium w jakimś hostelu? A nie mówimy tutaj o przyzwyczajonym do luksusu panu w średnim wieku, bo on miał wtedy 21 lat! Dlatego dziwne jest, kiedy później zachwyca się nad programem „Zwrotnik raka”, w którym prowadzący „siedzi w pociągu przez tę pieprzoną pustynię, je puszkę, nie myje się – widzimy to, bo nie jest przypudrowany, nie ma toalety, w której mógłby zadbać o higienę”. Ciekawe, czy autor „Zwrotnika…” też narzekał, że musi w pociągu dzielić przedział z jakimś robolem.
No, ale nawet śpiąc na puchowych materacach można lubić dreszczyk emocji. Jarek też lubi! Dlatego był w różnych hardkorowych miejscach. Na przykład do Maroka poleciał z biurem podróży, ale wynajął sobie samochód i jeździł. Całkiem sam! Na Cyprze zresztą podjechał nawet „pod granicę Turcji”. Jest to wielki wyczyn, bo mówimy przecież o wyspie, na której mamy co najwyżej Turecką Republikę Cypru Północnego. Kuźniar musiał więc na tym wynajętym na lewo skuterze przejechać, jak jakiś Mojżesz, Morze Śródziemne. Robi wrażenie.
To, że nasz bohater korzysta z usług biur podróży, jest jednak usprawiedliwione. Raz zdecydował się polecieć samemu i cofnęli go na lotnisku w Teheranie. Okazało się, że nasz wielki podróżnik (do tego pedantyczny i planujący wszystko, jak wspomina w innym miejscu) nie wiedział, jak wyglądają przepisy wjazdowe do Iranu. A nie mówimy tutaj o wyjeździe takim, jak ten, gdzie na trasie jest multum państw i trudno wszystko z góry zaplanować. Republika Islamska była celem jedynym! Kiedy dziennikarka „Na temat” coś napisała o tym na Twitterze i zasugerowała, że nasz globtroter nie ma pojęcia o tym, jak załatwić irańską wizę, Jaruś bardzo się obraził. Na całe szczęście dziewczyna złożyła samokrytykę i mogła przeprowadzić wywiad z naszym dziennikarskim bogiem.
Nawet jednak z takiej niemiłej przygody da się coś wyciągnąć. Możemy dzięki temu delektować się taką oto wyrafinowaną analizą politologiczną:
kiedy widzisz, że pan prezydent Obama zadzwonił do Rouhaniego i wszyscy mówią o wielkim otwarciu, zmianie podejścia do obcokrajowców, możesz porównać wielkie słowa z tym, co sam widziałeś: przychodzi do ciebie facet, bierze paszport, ty masz jeszcze stertę dokumentów, których on powinien od ciebie wymagać, ale w ogóle ich nie chce, jesteś wpisany w jakąś procedurę, której nie sposób zrozumieć…
Gdyby pan Kuźniar rozmawiał z miejscowymi (w jednym z wywiadów przyznał, że nie ma czasu na takie głupoty), to może wiedziałby, jak się traktuje ludzi, którzy nie mają wizy do „otwartych” Stanów Zjednoczonych czy Strefy Schengen. Ba, mógłby usłyszeć, jak trudno jest dostać wizę do tych państw jakiemuś mieszkańcowi Afryki czy Zakaukazia.
W innym miejscu pan redaktor odkrywa przed nami, że Polacy nigdzie nie jeżdżą i w ogóle wstydzą się, że nie znają angielskiego. Jak się to ma do doświadczeń chyba wszystkich plecakowiczów podróżujących po Europie Wschodniej czy Bałkanach, gdzie Polaków spotyka się na każdym kroku, nie wiem. Pisał o tym nawet Ziemowit Szczerek, którego można posądzić o wszystko, lecz nie o polonofilię.
No ale panu JK „wydaje się”, że „po prostu jesteśmy za bardzo zamknięci. Za mało oglądamy świata, żeby zobaczyć, że pomniki, marsze i tak dalej to nie jest wszystko”. W efekcie nie ma w Polsce żadnych programów podróżniczych. To znaczy jest, ten Cejrowskiego, ale „Pan Wojciech” (brrr, Kuźniar brzmi tu jak policjant przy kontroli dokumentów) za dużo uwagi skupia na sobie, a nie na odwiedzanych miejscach.
Co innego w ulubionym programie podróżniczym pana redaktora, autorstwa Anthony’ego Bourdaina. Najbardziej w nim podoba się naszemu bohaterowi to, że prowadzący mówi tam brzydkie słowa. O tym przynajmniej wspomina w obu wywiadach. Ze słów Kuźniara wychodzi zresztą, że program Bourdaina polega na przeklinaniu i pokazywaniu, jak pewien Amerykanin je i pije. Cejrowski powinien patrzeć i uczyć się, a nie tylko ciągle skupiać uwagę widza na sobie.
Jednak, zgodnie z maksymą Kapuścińskiego, „trzeba przeczytać sto stron, żeby napisać jedną”. Kuźniar więc czyta. Zagranicznego autora (bo gdzież by tam jakiegoś Polaka, przecież oni nigdzie nie jeżdżą) – Paula Theroux i jego „Wielki bazar kolejowy”. Cytując:
Czytam teraz „Wielki bazar kolejowy”, książkę podróżniczą Paula Therouxa i choć u niego prywatnie, to się fatalnie skończyło, bo rozwiodła się z nim żona, po tym jak spędził kilka tygodni w pociągu z Londynu do Istambułu
Coś dzwoni, ale nie wiadomo, w którym kościele. Otwieram swój egzemplarz i widzę, że o rozwodzie Theroux wspomina na stronie 10. Gdyby pan redaktor poświęcił się i przełożył dwie kartki, to na stronie 14 zobaczyłby mapę, na której zaznaczono trasę autora „Wielkiego bazaru…”. Trasę wiodącą nie z Londynu do Stambułu, ale dalej: między innymi przez Indie, Wietnam, Japonię i cały Związek Radziecki. Zresztą, wskazówką mogłoby być to, że tydzień to się jedzie z Moskwy do Władywostoku. Jaką trasą musiałby kursować pociąg z Londynu do Stambułu, by zajęło to „kilka tygodni”? Przez Mogadiszu?
Kończąc, mam jedną prośbę do dyrekcji TVN. Aż oczy bolą patrzeć, jak się nasz biedaczek kisi w „polskim piekiełku”. Nie pozwólcie mu dłużej się męczyć. Wyślijcie go do tej Brazylii i nie bierzcie z powrotem. Po co ma cierpieć w „tym kraju”?
PS. Kuby Wojewódzkiego też nie znoszę. Piszę o tym tutaj, bo ten nie planuje chyba żadnych podróży, więc może już nie być okazji.