Większości z Was pewnie wydaje się, że wie, co to „bałkanizacja”. Jednak po chwili zastanowienia nie bylibyście już tacy pewni. Słowo to bowiem zyskało sławę zupełnie nie przystającą do jego sensowności. Więcej zaś niż o Bałkanach mówi o bucie zachodniej Europy.
– Bynajmniej mówię po polsku!
Tak, niektórzy często używają słów, których znaczenia nie znają. Czasem myślą, że wyraz znaczy co innego, niż w rzeczywistości. Czasem jednak w ogóle nie mają pojęcia, o co w danym słowie chodzi, jednak używają go z przyzwyczajenia. Jeśli poskrobać odpowiednio długo, to sami zauważają, że coś jest z tym zwrotem nie tak.
Jednym z takich słów jest „bałkanizacja”. Jeśli zobaczycie taki wyraz w gazecie, nie pobiegniecie ze strachem w oczach szukać słownika. W końcu wszyscy wiedzą, co to bałkanizacja. Czy aby na pewno?
Przede wszystkim – wyrzućmy z pamięci wojny lat 90-tych, Karadžicia, Gotovinę, Aleję Snajperów i rozpad jednego państwa na pięć, potem sześć, a teraz już siedem nowych. Termin ten jest o mniej więcej sto lat starszy. Kiedy zyskiwał popularność, nikt jeszcze o Słowenii czy Kosowie nie słyszał.
Drugie skojarzenie to dwie wojny bałkańskie, I wojna światowa i fakt, że powstać miało wtedy dużo nowych, małych, skłóconych ze sobą państw. Jednak – czy aby na pewno? Spójrzcie na te trzy mapy (znalazłem je tutaj):
Po wojnach bałkańskich powstało jedno nowe państwo, Albania. Zresztą stało się tak głównie z powodu działań Włoch i Austro-Węgier, przeciwnych ekspansji sympatyzujących z ententą Grecji i Serbii. Po wielkiej wojnie państw było na Bałkanach nawet mniej, niż na początku, bo Serbia i Czarnogóra połączyły się w Królestwie SHS, które zajęło również miejsce Habsburgów w Bośni i Chorwacji. Więcej nowych organizmów państwowych powstało na północ od Bałkanów: Węgry, Austria, Czechosłowacja, Polska, państwa bałtyckie. Dlaczego więc nie mówimy o mitteleuropeizacji?
Warto też przypomnieć, że przecież Włochy i Niemcy połączyły się ledwie pół wieku wcześniej. Przedtem miało tam miejsce takie rozdrobnienie, jakiego Bałkany nie osiągnęły nawet dziś, w czasach Kosowa i Macedonii.
Może więc państwa te były jakoś szczególnie małe? Też nie. Jeśli pominiemy rzeczywiście niedużą Albanię, to pozostałe kraje – Jugosławia, Grecja, Bułgaria i Rumunia były wręcz większe od „poważnych” państw na zachodzie: Belgii, Holandii czy Portugalii. Ale czy ktoś mówił o procesach beneluksizacji czy iberyzacji? Raczej nie.
No dobrze, to może chodzi o wyjątkową kłótliwość i brutalność narodów zamieszkujących te tereny? Jednak znowu musimy pamiętać o tym, by nie brać pod uwagę tego, co działo się dwadzieścia lat temu.
Owszem, kiedy Serbowie mordowali cywilów w Srebrenicy czy gdy z ziemią zrównywano Vukovar, zachodnia Europa nie pamiętała już, jak wygląda krew i rozbite czaszki. Jednak jeszcze pół wieku wcześniej cywilizowani Niemcy mordowali ludzi taśmowo. W 1914 roku, kiedy pojęcie bałkanizacji zdobywało popularność, poważne i potężne państwa europejskie zdecydowały, że fajnie byłoby się nawzajem powyrzynać. Najlepiej w takiej wojnie, która nikomu z tych, którzy ją rozpoczną, nie przyniesie żadnych korzyści. Później zresztą poważni Francuzi, Niemcy, Anglicy czy Rosjanie będą tłumaczyć wybuch I wojny światowej zamachem w Sarajewie. Bez żenady uznając, że prezydenci, kanclerze, królowie i cesarze pozwolili, by na ich decyzje wpłynął szczeniak z bośniackiego zadupia.
O co więc tak naprawdę z tą bałkanizacją chodzi?
Myślę, że odpowiedzi należy szukać nie w Bałkanach, a w Zachodzie. Pewnie każdy uczeń przed klasówką z chemii chciałby, by pierwiastków było mniej. Podobnie jest i z państwami – sto lat temu było ich wystarczająco dużo, by rozboleć mogła głowa. Tymczasem ni z tego, ni z owego, pojawiły się gdzieś kraje i narody, o których nikt nie słyszał. A nawet jeśli słyszał, to dawno zapomniał. Gdyby to było gdzieś na końcu świata, to pół biedy – nie zajmuje nas to, jak nazywa się stolica Vanuatu, ani jaką religię wyznają mieszkańcy Malawi. Ale Bałkany leżą tuż pod nosem. Z Zakopanego bliżej do Bośni, niż nad Bałtyk. Jeszcze bliżej tam z takich europejskich miast, jak Wiedeń, Budapeszt czy Wenecja.
Trzeba więc orientować się, kto, co, jak i dlaczego. A przecież człowiek i tak ma na głowie dużo. Dlatego też najlepiej by było, gdyby te państewka zniknęły, połknięte przez jakieś nowe imperium, które zastąpi Bizancjum i Turków. Tymczasem mimo usilnych starań żaden z bałkańskich narodów nie potrafi wyrżnąć pozostałych, a i zewnętrznego kandydata na mocarstwo jak nie było, tak nie ma. To budzi gniew, który rozładowuje się poprzez mówienie o „bałkańskich upiorach” i podobnych stworach.
Druga sprawa to poczucie moralnej i intelektualnej wyższości, jakie ludzie Zachodu mają w stosunku do wszystkich innych. Europejscy politycy uważają, że w każdym konflikcie powinni „coś zrobić”. „Coś”, czyli pokazać tym głupim dzikusom jedynie słuszną drogę. Nie dopuszczają myśli, że te dzikusy mogą mieć inne zdanie na temat tego, co jest dla nich lepsze. W efekcie o tym, do jakiego państwa ma należeć jakieś miasto czy terytorium, decydować chcą ludzie, którzy nawet nie potrafią poprawnie wymówić jego nazwy.
Najbardziej jaskrawym przykładem takiego zadufania jest uparte trzymanie się najgłupszej chyba zasady „prawa” międzynarodowego (w cudzysłowie, bo nie jest to żadne prawo, a zbiór pobożnych życzeń i doraźnych kontraktów), czyli reguły uti possidetis. Kiedyś miała ona sens – granice powojenne ustalane były na podstawie tego, czyje wojska zajmują dane terytorium. Termin ten zmienił jednak znaczenie i oznacza obecnie, że nowo powstałe państwa dziedziczą granice starych jednostek administracyjnych. Tak zdekolonizowano Afrykę, w wyniku czego poprzecinano tradycyjne trasy koczowników, a w ramach sztucznie stworzonych państw kazano mieszkać skłóconym ze sobą plemionom. Opinia mieszkańców nie miała żadnego znaczenia. Granice te uznano za jedynie sensowne. Gdyby jednak francuski czy angielski kartograf miał sto lat wcześniej wystrzępioną linijkę, wtedy jedynie sensowny byłby zupełnie inny podział.
Podobną postawę przyjęto przy rozpadzie Jugosławii, nie godząc się na jakiekolwiek zmiany granic uzyskujących niepodległość republik. Miało to rzekomo zapobiec wojnom o to, kto ma kontrolować dane terytorium. Wojnom nie zapobiegło, za to skłoniło walczące strony do przeprowadzenia czystek etnicznych, dzięki którym granice narodowościowe choć trochę pokrywały się z państwowymi. Być może, gdyby pozwolić na zmiany, walki przypominałyby bardziej starcie regularnych armii, niż rzezie cywilów?
Tego nie wiemy. Międzynarodowi mędrcy uznali bowiem, że granice jugosłowiańskich republik składowych, ustalone po II wojnie światowej, są nienaruszalne. Ta nienaruszalność skutkuje tym, że mamy obecnie w Europie państwo takie, jak Bośnia i Hercegowina, gdzie niewybierany przez nikogo polityk sprawuje władzę dyktatorską. Ponoć tymczasowo, ale ta tymczasowość trwa już 20 lat! Wszystko po to, by zapewnić choć pozory funkcjonowania kraju, który od początku skazany jest na klęskę. Ciekawe, jak długo trwać będzie ten pat, zanim ktoś w końcu przyzna, że granice ustalone w Dayton mogą być równie dobre, jak te z konstytucji i że również wzdłuż nich mogą powstać nowe twory państwowe.
Do tego czasu jednak europejscy mędrcy będą uszczęśliwiać innych na siłę. Bo tylko oni wiedzą, jak uniknąć koszmaru „bałkanizacji”.