Białoruś nie jest, jak wiemy, zbyt popularna wśród polskich turystów. Nie ma się więc co dziwić, że niewielki jest na polskim rynku wybór przewodników po tym kraju. Wielka więc szkoda, że ten autorstwa Nigela Robertsa jest tak kiepski.
Sam fakt, że to Anglik jest autorem jednego z nielicznych polskojęzycznych przewodników po kraju Mickiewicza, Orzeszkowej, Kapuścińskiego i Stanisława Augusta Poniatowskiego, jest smutny. Mówi też wiele o tym, w jaki sposób realizujemy swoją deklarowaną rolę „mostu między Wschodem a Zachodem”. Wstyd!
Pochodzenie autora to jedno. Jednak w pracy nad książką wzięli udział: tłumaczka Dobromiła Uhma-Miechowicz, redaktor Dorota Kielczyk, konsultantka Helena Bołtruszko, koordynatorka Anna Lipka, korektorka Grażyna Pachnik i redaktor prowadząca Małgorzata Zemsta. Nie wiem, jaki był zakres prac każdej z tych pań, ale przy takiej ilości nazwisk zatrważająca jest ilość błędów, które wyłapać powinien każdy Polak ze średnim wykształceniem.
Wymienię kilka z tych, które sobie wynotowałem.
III wojna północna pomylona została z potopem szwedzkim, Dzierżyński jest tu Białorusinem, a nie Polakiem, Nowogródek to Nowogród, Wspólnota Niepodległych Państw to Commonwealth, a grodzieńska ulica Elizy Orzeszkowej zmieniła się w ulicę… Orzeszka! W mych latach szczenięcych w Górniku Zabrze grał Andrzej Orzeszek, ale nie sądzę, by jego popularność sięgała Białorusi. A może chodzi o Krjepkije Orjeszki?
Na dodatek mamy gotyckie budynki z przełomu XVIII i XIX wieku, a „Martwe dusze” Gogola są wierszem. Również przy opisywaniu cyrylicy pojawił się błąd i rosyjskie „ч” przełożono na „ć”, a nie, jak być powinno, na „cz”.
Dzięki Google dowiedziałem się, że pani Uhma-Miechowicz jest z wykształcenia sinologiem. Może następnym razem warto zlecić taką pracę komuś, kto ma większe pojęcie o literaturze i historii Polski i Rosji, a nie Chin?
Wyspiarskie korzenie autora mają też wpływ na coś zdecydowanie ważniejszego, niż pomyłki faktograficzne. Widać, że książkę pisano z myślą o czytelniku anglojęzycznym, a przynajmniej o takim, który w ogóle, albo bardzo słabo zna język rosyjski. Co chwila powtarzają się rady w stylu: „warto tu pojechać, ale nie kupisz sobie biletu autobusowego, więc zapłać za wycieczkę biuru turystycznemu”. Być może są one pomocne dla Anglika, Niemca czy Japończyka. Jednak nie wyobrażam sobie, by przeciętne bystry Polak, nawet nie znający rosyjskiego, nie potrafił się dogadać na dworcu kolejowym czy w autobusie, używając tylko języka polskiego.
Informacje praktyczne, zwłaszcza te dotyczące cen, są często nieaktualne. Tutaj akurat trudno zarzucić coś autorowi – przy dwucyfrowej inflacji trudno, by było inaczej. Warto sobie jednak postawić pytanie – po co nadal umieszcza się to w drukowanych przewodnikach? Wygląda to tak, jakby wydawcy przegapili fakt istnienia internetu. Pora chyba skończyć z podawaniem cen hoteli czy restauracji w książkach, skoro czytelnicy i tak muszą potem szukać tych danych w sieci. Papier zawsze przegra ze światłowodami w takiej walce. Warto więc poświęcić te kilka ściętych drzew na wydrukowanie informacji, które się nie zdezaktualizują.
Jeśli już jednak chcemy coś pisać na ten temat, róbmy to z sensem. Nie widzę takowego w akapicie o internecie. Zamiast dowiedzieć się o tym, jak popularne są kafejki internetowe i w jaki sposób zdobyć dostęp do wi-fi, mogę przeczytać, że 22,9% białoruskich internatów mieszka w Mińsku. Uzbrojony w taką wiedzę mogę ruszać na podbój świata.
Informacje na temat hoteli czy restauracji również pisane są z myślą o turystach z brytyjskim, a nie polskim portfelem. Najtańsze wymieniane opcje są więc najdroższymi, na jakie stać kogoś podróżującego ze skromnymi zasobami. W ogóle nie wspomina się chociażby o dworcowych „komnatach otdycha”, czyli najtańszej opcji noclegowej (jeśli pominiemy Couchsurfing czy spanie na dziko). O ile rozumiem tych, którzy cenią sobie komfort, to jednak warto, by planujący podróż miał możliwość wyboru.
Autor wspomina również o autostopie i mamy tutaj kolejny zgrzyt. Białoruś to, obok Turcji i Armenii, kraj, w którym najlepiej mi się stopowało. Tymczasem Roberts „nie może go polecić jako dobrego miejsca dla autostopowiczów”. Jeśli nie może polecić Białorusi, to znaczy, że na świecie nie ma już chyba ani jednego państwa, w którym można by podróżować za jeden uśmiech. Widać, że twórca przewodnika nigdy nie próbował łapać okazji, po co więc w ogóle porusza ten temat, siejąc dezinformację?
Wszystkie te irytujące wady nie miałyby jednak większego wpływu na praktyczną wartość książki, gdyby opisy miejsc były zadowalające. Tymczasem są one bardzo ubogie, często nawet ciekawym miejscom poświęcone są ledwie dwa-trzy zdania. Opisy miast składają się głównie z wyliczenia co ważniejszych budynków, bez prezentowania szerszego tła. Momentami miałem wrażenie, że gdybym był na Białorusi nie dwa, a cztery tygodnie, to potrafiłbym napisać tyle samo, a może więcej. Tym bardziej szkoda miejsca, jakie zmarnowano na podanie cen, które i tak musiały się zdezaktualizować.
Oczywiście przewodnik, jak wszystko, ma również swoje zalety1. Jak na wydawnictwo National Geographic przystało, świetne są zdjęcia. Nie ma ich też zbyt dużo, co uważam za plus, bo przecież opisywane zabytki mamy oglądać na miejscu, a nie na kartach przewodnika. Poza tym tekst dobrze się czyta.
Jednak pamiętajmy, żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów. Tych drugich jest zresztą zbyt wiele, by tak się stało.
Na rynku dostępny jest również wydany przez Bezdroża przewodnik Andrzeja Kłopotowskiego. Jeszcze go nie przeglądałem, ale opinie znalezione w sieci sugerują, że to coś lepszego, niż dzieło Robertsa. Trudno jednak, żeby było inaczej.
1Wyjątki to Jarosław Kuźniar i kabaret Neo-Nówka.Wróć.