Kiedy w połowie kwietnia 2016 roku Ministerstwo Kultury postanowiło połączyć dwa trójmiejskie muzea zajmujące się II wojną światową, nic nie zapowiadało kolejnej medialnej nawałnicy. Pomysł obniżenia kosztów obu placówek za sprawą połączenia budżetów i odchodzenia administracji nie mógł się nie podobać i nie spotkać z powszechną akceptacją. Skąd więc nagła awantura, do której każdego dnia dołączają nowi aktorzy, w tym angielski historyk Norman Davies? Wygląda na to, że jak zwykle chodzi o pieniądze. Ogromne pieniądze wydawane poza kontrolą obywateli.
Zacznijmy od początku tej historii, czyli od roku 2006, kiedy to wojewoda pomorski postanowił powołać do życia Muzeum Westerplatte w Gdańsku. Koszt powstania placówki oszacowano na 80 milionów złotych. Prace trwały w najlepsze, w roku 2008 nowy minister kultury Bogdan Zdrojewski nadał jej status państwowej instytucji kultury i wszystko wskazywało na to, że lada chwila ruszą prace na terenie słynnej placówki obronnej z 1939 roku. Stało się jednak inaczej.
Historia rosnących kosztów
W grudniu 2008 roku Bogdan Zdrojewski ogłosił zmianę nazwy placówki na Muzeum II Wojny Światowej, co wciąż nie wywoływało niepokoju, bo symboliczne (gdyż pierwszy atak na Polskę nastąpił w Wieluniu) miejsce rozpoczęcia najkrwawszej wojny w historii ludzkości – Westerplatte – jak żadne inne nadawało się na duże muzeum jej poświęcone. I tu zaczęły się prawdziwe schody.
Wkrótce okazało się, że placówka muzealna nie powstanie na Westerplatte, a w centrum Gdańska. Miasto błyskawicznie udostępniło na ten cel działkę budowlaną, a rząd ogłosił zwiększenie budżetu budowy z 80 do ponad 350 milionów złotych. Jednocześnie dotychczasowe wydatki uznano za niebyłe. To jednak stanowiło dopiero początek wydatków.
Niedługo potem wyszło na jaw, że teren przeznaczony na nowe muzeum wymaga użycia technologii „białej wanny”, niezbędnej przy stawianiu budynków na terenach położonych blisko morza. Nie było to zaskoczeniem dla nikogo poza urzędnikami zajmującymi się inwestycją. „Biała wanna” jest standardem stosowanym w trójmiejskich budowach. Czemu więc pominięto ją w specyfikacjach technicznych? Być może żeby ukryć kolejne planowane koszty, które pokryć miał podatnik. Wspomniana technologia potrafi stanowić 50 procent kosztu budowy. Kto bogatemu zabroni? W kwietniu 2015, a więc rok po planowanym wstępnie otwarciu całej placówki, pieniądze się znalazły, a budżet całości podskoczył do 450 milionów złotych. Jednocześnie do planowanego na rok 2017 otwarcia koszty przekroczyć mają pół miliarda złotych. Mowa tu jedynie o kosztach budowy, które zaczęły mocno zastanawiać gdańszczan. Z wyliczeń ministerialnych pochodzących z roku 2008 wynikało bowiem, że nawet przy poszerzeniu koncepcji muzeum na Westerplatte o szeroko pojętą II wojnę światową suma, w jakiej zamknęłaby się cała inwestycja, nie przekroczyłaby 200 milionów złotych.
Tymczasem koszt rocznego utrzymania – wciąż niedziałającego – muzeum zatrudniająceego 50 osób wzrósł z 3 milionów w roku 2009 do ponad 10 w roku 2016. I tu, zdaje się, przechodzimy do sedna awantury, która rozpętała się wraz z koncepcją połączenia dwóch będących w zamyśle zintegrowanych ze sobą placówek muzealnych.
Pieniądze leją się strumieniami
Muzeum II Wojny Światowej stało się słynne w Trójmieście, zanim jeszcze na budowie wbito pierwszą łopatę.
To prawdziwa dojna krowa
— twierdzi jeden z kolekcjonerów militariów mieszkający na Pomorzu.
Muzeum kupuje od nas wszystko, jak leci, nie patrząc zupełnie na koszty. Hełm, który można kupić na Allegro za 300 złotych, trafiał do muzeum za 1000.
Autentyczność eksponatów też nie spędzała snu z powiek dyrekcji powstającej instytucji.
Mamy w zbiorach karabin o niepotwierdzonym pochodzeniu. Nikt nie wie, gdzie i kiedy go wykopano. Nie posiada żadnych dokumentów wymaganych w muzealnictwie. Zanim do nas trafił, nie został odnotowany w żadnym spisie prowadzonym przez konserwatorów zabytków
— twierdzi jedna z pracownic muzeum.
Panika, jaką wywołała informacja mówiąca o połączeniu nas z Westerplatte, streścić można jednym zdaniem: wszyscy boją się audytu wydatków.
Znaleziska niewiadomego pochodzenia zdają się stanowić jedynie czubek góry lodowej. W styczniu 2015 roku trójmiejska „Gazeta Wyborcza” zainteresowała się sprawą czołgu sherman firefly, który trafił sprawny do muzeum II wojny, po czym został żywcem pogrzebany w podziemiach placówki. Pogrzebany dosłownie, bo sprawną maszynę, jedną z dwóch na terenie Europy Środkowej, pozbawiono silnika i umieszczono w piwnicy stanowiącej miejsce jednej z wystaw stałych. Wydobycie czołgu na powierzchnię i jego ponowne uruchomienie jest niemożliwe. Nie pozwala na to betonowy strop wylany po umieszczeniu pojazdu w piwnicy budynku. Wielbiciele historii i militariów protestowali przeciw takiemu rozwiązaniu, logicznie tłumacząc, że unikatowy sprawny czołg byłby świetną wizytówką muzeum poruszającą się po mieście i reklamującą wystawy. Stało się jednak inaczej.
Erika Steinbach na amerykańskim czołgu
Przy okazji shermana dotykamy jednak kolejnego drażliwego tematu. Pojawienie się czołgu było elementem bardzo szerokiego pomysłu dotyczącego zakresu wystaw prezentowanych w muzeum. Ma ono ambicje opowiadania o wojnie od Atlantyku do Pacyfiku, co jest kompletnie nielogiczne od strony komercyjnej. Teatry II wojny światowej doczekały się na świecie dziesiątek muzeów w wyczerpujący sposób traktujących lokalne jej odsłony.
Po co ktoś miałby jechać do Gdańska, żeby zapoznać się z historią zmagań w Ardenach czy Okinawie?
— kontynuuje wspomniana pracownica muzeum.
U nas znajdzie jedynie czołg, wypożyczoną torpedę i stary wagon towarowy, a każdy z eksponatów jest z innej parafii. Muzea tematyczne rozsiane po całym świecie biją pod tym względem o głowę każdą nasza wystawę.
Jak jednocześnie informuje, zakres prezentacji polskiego etapu wojny wygląda wprost tragicznie. Placówka ma jedynie pięć eksponatów dotyczących Westerplatte, w tym jeden z nich to kartka pocztowa z XIX wieku.
Jednocześnie w rozmowie z nią pojawia się inny element, który wzbudzić może –delikatnie mówiąc – niechęć potencjalnych audytorów. Jedna z większych stałych wystaw planowanych na terenie Muzeum II Wojny Światowej ma traktować o losie „wypędzonych”, znanych w Polsce głównie za sprawą niemieckiej rewizjonistki granic: pani Eriki Steinbach. Jeśli informacje te się potwierdzą, nietrudno skonstatować, że za pół miliarda złotych polski podatnik finansuje placówkę, która zaledwie w niewielkim stopniu promować będzie polską optykę zmagań z lat 1939-45. Skupia się za to na kalkowaniu polityki historycznej naszych zachodnich sąsiadów.
Czarne chmury nad budową
Jakby tego było mało, sama budowa muzeum, mimo że mająca się wreszcie ku końcowi, wzbudza kolejne emocje. Tym razem natury estetyczno-architektonicznej. W lutym 2016 roku, kiedy sylwetka budowanego muzeum wyrosła do planowanych 40 metrów, jej wyglądem zainteresowała się trójmiejska prasa. Portal trójmiasto.pl wprost spytał wtedy autorów, czy bryła budynku, mająca się nijak do otaczającej ją zabudowy starego miasta, jest zgodna z wytycznymi planu zagospodarowania przestrzennego.
Odpowiedź architekta Jacka Droszcza ze Studia Kwadrat, będącego autorem projektu muzeum – który stwierdził, że „sylweta Gdańska jest zbudowana na silnych znakach, takich jak wieża kościoła Mariackiego, Ratusza Głównego Miasta czy kościoła św. Jana. Każdy okres historii zostawił taki znak i ten nasz znak (w postaci bryły muzeum) to taka współczesna forma” – chyba nie do końca przekonała prezesa Towarzystwa Opieki nad Zabytkami w Gdańsku. 22 kwietnia wszczął on postępowanie w sprawie „ochrony historycznego układu przestrzennego” i „krajobrazu historycznego” Gdańska.
Co oznacza to w praktyce? Jakby to absurdalnie nie brzmiało, rozbiórkę wartego pół miliarda budynku. Mieliśmy już w Polsce precedensy tego typu. Czyżbyśmy byli świadkami początku kolejnego – i najdroższego – z nich?